Wielu ludzi czuje rozterkę między chodzeniem do Kościoła, a uprawianiem jogi. Połączenie tych dwóch rzeczy wcale nie musi powodować konfliktu.
Lokah samastah sukhino bhavantu... Siedzę na macie jogi, krzyżuje kostki w pozycji pół Lotosu, zamykam oczy i walczę o właściwy kształt tych obcych dźwięków w moich ustach. Samochodowe klaksony ryczą, ich reflektory świecą za oknem, rozproszone na oddzielającej nas od tętniącego życiem Nowego Jorku cienkiej na kształt pajęczyny zasłonce. Moja nauczycielka zaprasza nas do przyłączenia się do niej w starożytnym sanskryckim śpiewie, który tłumaczy się jako: "Niech wszystkie istoty wszędzie będą szczęśliwe i wolne".
Przez kilka tygodni rozumienie fonetyki tego zdania było dla mnie tak samo trudne, jak stawanie na głowie. Jednego wieczoru zrozumiałam, z czym to się wiąże, a te dźwięki zaczęły płynąć tak samo swobodnie z mojego gardła i z mojego serca, jak jednoczący dźwięk Om, który zaczynał i kończył naszą praktykę (a nawet harmonizował, co było dziwne, ze wszystkimi dźwiękami trąbienia). Moi nauczyciele zawsze odnosili się do tych śpiewów jako do czegoś "świętego". To wytłumaczenie nigdy nie miało dla mnie większego sensu, dopóki te sanskryckie frazy nie przemówiły do mnie jak inne melodie - pieśni, które śpiewam co tydzień we Mszy świętej; pieśni, które w jakiś sposób okazały się być takie same jak te w kościołach, do których chodziłam dorastając w East Brunswick w stanie NJ, a następnie w trakcie college'u w Cambridge, a teraz w mekce ambicji i zapału, mieście Nowym Jorku.
Jak pieśni innych religii mogły dla praktykującej katoliczki stać się... święte?
Nie ma wielkiej filozofii w tym, co przyciągnęło mnie do jogi. Bardzo potrzebowałem miejsca, w którym mogłabym poczuć spokój i się zrelaksować. Coś ważnego było w moim życiu źle poukładane. Opierałam się na mojej wierze, aby przebrnąć przez bardzo trudne chwile w moich nastoletnich i na początku dwudziestych lat, które naznaczone były zagubieniem i chorobą. Przez te wszystkie lata regularnie uczestniczyłam we Mszy Świętej, ale w znanych mi słowach modlitw i pieśni nie odnajdywałam odpowiedzi na moje pytania i wątpliwości, ale pociechę.
Efekt był podobny przy pierwszym rozwinięciu mojej maty jogi. Przez kilka tygodni mój umysł był zajęty tym, aby znaleźć odpowiednie ułożenie rąk i nóg, jak to określił nauczyciel, przy pomocy nazw zwierząt i roślin (ptak raju, żaba, wrona, lotos, żeby wymienić tylko kilka); czułam się pewna tego, że moje ubrania do jogi, na pewno nie są odpowiednie; jak również próbowałam przypomnieć sobie, kto był najbardziej pocącą się osobą w mojej klasie, by tym samym uniknąć ryzyka wystąpienia tego efektu u mnie podczas pozycji psa patrzącego w dół. A jednak mimo tych wszystkich rozproszeń, bezsprzecznie czułam się tam swobodnie. W ciemnym pokoju z kojącą, powtarzającą się muzyką, lęki mojego dnia i moje ciało rozmywały się.
Badając bardziej jogę, dowiedziałem się o filozofii leżącej u podstaw praktyki, którą wykonywałam co tydzień. "Patanjali's Yoga Sutras", prawdziwa biblia jogi, jest tomem 196 zwięźle sformułowanych haseł, których w starożytnych Indiach adept jogi dowiadywał podczas nauki ze swoim mistrzem: to kluczowe informacje o oświeceniu poprzez życie praktykami jogi. Podzielone na cztery "Padas" lub "stopy" (nazwane w ten sposób, bo uczeń poznawał je chodząc ze swoim nauczycielem), sutry nakreślają różne kroki, jakie musi wykonać aspirujący jogin, aby przekształcić się z człowieka utożsamiającego się ze swoją zewnętrzną naturą, w oświeconego.
Tylko autentyczne, prawdziwe, pełne Ja, może z powodzeniem odsunąć się od świata zewnętrznego i relacji z ludźmi, rzeczami i ideami, stając się w ten sposób dostrojone do swojej prawdziwej natury w stanie oświecenia, czyli Samadhi. Kroki do osiągnięcia tego stanu są zarówno konkretne, jak i frustrująco abstrakcyjne, począwszy od wskazówek, jak stworzyć swoją przestrzeń do siedzenia ("stabilną i wygodną"), do tego, w jaki sposób uzyskać szczęście ("z uczucia zadowolenia, najwyższe szczęście jest osiągane").
Ta nowa wiedza rozjaśniła mi jeszcze bardziej zasadniczo trudny w zrozumieniu wcześniej dla mnie fakt: mianowicie związek między Patanjali, hinduskim mędrcem, a Jezusem, Synem Bożym.
DEON.PL POLECA
Jak zrozumieć dążenie do wspólnych wartości różnych religii?
Istnieją oczywiście podstawowe różnice ideowe między hinduizmem a chrześcijaństwem. Religia hinduska to różnorodność politeizmu, w którym bogowie są wszędzie, interweniując z własnej woli w życie ludzi, a reinkarnacja jest uznaną prawdą. Chrześcijański monoteizm pokazuje inny rodzaj Boga, który stworzył świat, a następnie pozwolił człowiekowi działać z wolnej woli. Dzięki Jezusowej ofierze, obietnica wiecznego zbawienia jest dostępna dla każdego poprzez życie w sposób cnotliwy i pełen współczucia. Jak przy tak różnych podstawach, prorocy każdej z tych religii mogliby mieć taki sam kierunek działania? Zastanawiałam się. Następnie przyjrzałam się ich motywom.
Patanjali nie tylko napisał oryginalny podręcznik samoobsługi; działał na podstawie boskiego powołania, by wyeliminować cierpienie ze świata, które uważał za podstawowe cierpienie swojego ludu w tamtych czasach. Pierwsze cztery sutry są bardzo jednoznaczne w odniesieniu do tego zamiaru, co potwierdza, mówiąc, że "Joga jest stanem niezmiennym w zmieniających się stanach umysłu". Tylko czyniąc to, można "trwać we własnej prawdziwej naturze". Innymi słowy, kiedy mocno przywiązujemy się do rzeczy, które zajmują nas na temat świata, w tym do naszych zewnętrznych cech charakterystycznych, takich jak praca, w której żyjemy, płeć, stan cywilny, ulubiony kolor, itp. Pragnienie Patanjali, aby pomóc ludziom uchronić się przed niebezpieczeństwem rozkoszy świata materialnego, silnie przecina się z przesłaniem Jezusa. "Jeśli chcesz być doskonały", Jezus mówi do bogatego człowieka, "idź i sprzedaj całą swoją własność i daj pieniądze biednym, a będziesz miał skarb w niebie".
Religijna schizofrenia?
Zawsze byłam otwarta i akceptowałam wszystkie religie. Nie czułam jednak potrzeby zastępowania lub uzupełniania katolicyzmu czymś innym, bez względu na to, jak ładne były śpiewy i jak bardzo się z nimi zgadzałam. Myślałam o jodze jako o ćwiczeniu fizycznym - takim, którego mogłam się trzymać w sensie ogólnym, kiedy wyłączałam moje media społecznościowe i spychałam na bok moje listy rzeczy do zrobienia, tak aby być "obecnym". Ale borykałam się z tym, jak religijne podstawy katolicyzmu i jogi mogą być takie same. Nie miałam wtedy wystarczających duchowych mięśni do trawersowania przez te rzeczy.
Tak więc modliłam się praktycznie jakbym była dwiema osobami, uczestnicząc we Mszy św. w niedzielne poranki o 8:30 i w vinyasie o 10:45, rozkoszując się korzyściami, które każdy z nich dawał mi na swoich własnych warunkach.
To staranne oddzielenie trwało kilka lat. Do dnia, kiedy znalazłam się w innym studiu jogi, w którym miałam spędzić wiele godzin (dokładnie 200 by być precyzyjnym) zanurzona w programie szkolenia nauczycieli. Zimą jest już ciemno około 18 i wtedy szczególnie tęskniłam za tym, by mimo mroku i zimna, które czekały na mnie na zewnątrz, wrócić do domu. Zwyczajowo zachowywaliśmy część filozoficznych warsztatów treningowych na koniec dnia; po trzygodzinnych warsztatach asany i długich godzinach anatomii i/lub kolejnych wykładów, nasze ciała były tak zmęczone, że nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zwrócić się do wewnątrz i stanąć z dala od naszych fizycznych odczuć (tak wygląda plan zajęć).
Tej nocy w klasie, podczas śpiewania sylab, wzywających do pokoju i wolności wszystkich ludzi, coś bardzo prawdziwego mnie uderzyło. Poczucie bezpieczeństwa i świętości, które znalazłam w katolicyzmie, zaprowadziły mnie w jakiś sposób do odkrycia tych podstawowych zasad jogi. Oświecenie, którego uczyliśmy się w naszej klasie, wyrasta z "wiary, wigoru, pamięci, przyswajania i rozeznawania". Zostaliśmy nauczeni, że praktykując przyjaźń, współczucie, radość i równość, "jasność pojawia się w umyśle".
Te wskazówki wydają się dosyć trudne do zrealizowania według współczesnych standardów w naszym społeczeństwie. One absolutnie lekceważą szybki, wyniszczający i oceniający sposób, w jaki traktujemy często innych i siebie samych. Dlatego trudno nam wyobrazić sobie w dzisiejszym świecie w Nowym Jorku prawdziwego jogina, który żyje wiarą i rozeznaniem oraz praktykuje "równość wobec tych, którzy są nie-wirtualni". Ale tak samo może nam być trudno wyobrazić sobie osobę Jezusa chodzącego dziś po ziemi - który wymaga, byśmy traktowali ludzi, innych i siebie samych z szacunkiem, przebaczeniem i bezwarunkową miłością, bez względu na to, co się z tym wiąże.
Oczyszczenie i łaska
Te dwie drogi, Chrystusa i Patanjali, pomogły mi osiągnąć więcej pokoju i być bardziej życzliwym dla siebie. Chociaż wciąż jestem na ścieżce odkrywania tego, do czego jestem powołana, moja wizja się oczyszcza; pojawia się we mnie wola pomagania ludziom poprzez jogę i inne kreatywne sposoby działania. Pozwalając by rzeki słów tych ludzi połączyły się, podobnie jak w przypadku jogi i katolicyzmu, czułam się podwójnie prowadzona po mojej ścieżce - ku największej łasce, jaką obaj wzbudzili we mnie w wyniku żmudnej współpracy wiary i rozeznania, współczucia i odczuwania radości.
Czy uprawianie jogi w pełnym jej rozumieniu czyni mnie mniej katolikiem? Nie sądzę. Wiem, że Bóg i Jezus chętnie powiedzieliby "Namaste" - boskość we mnie skłania się ku boskości w tobie - do każdego mężczyzny, kobiety czy dziecka. Bóg i Jezus, o którym wiem, chcieliby, żebyśmy wszyscy krzyczeli z dachów: "Niech wszystkie istoty wszędzie będą szczęśliwe i wolne".
Tekst pochodzi z America Magazine. Autorka Jennifer Kurdyla jest niezależną redaktorką, pisarką i instruktorką jogi RYT z siedzibą w Nowym Jorku. Jest współzałożycielką i redaktorką wegańskiego bloga lifestyle'owego Peaceful Dumpling. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł