Duchowość ubogich istnieje. To tajemniczy sposób spotkania z Bogiem

Duchowość ubogich istnieje. To tajemniczy sposób spotkania z Bogiem
(fot. Archiwum wspólnoty Betlejem)
ks. Mirosław Tosza / Piotr Zworski

Nie wiemy, jak wygląda działanie Boga w ich duszach, ale doświadczyłem tutaj historii, które mnie wychowały do nieoceniania takiej religijności i jej owoców - opisuje ks. Mirosław Tosza ze wspólnoty Betlejem.

Piotr Zworski: Jak działa Betlejem? Czym żyje to miejsce na co dzień?

DEON.PL POLECA




ks. Mirosław Tosza: Dzień rozpoczynamy o siódmej piętnaście wspólną modlitwą. Mamy skróconą jutrznię: odmawiamy hymn i jeden psalm, który potem medytujemy – jeśli jeden z wersetów kogoś szczególnie poruszył albo komuś się z czymś skojarzył, można się tym na głos podzielić. To prosta, męska, dziesięciominutowa modlitwa. Potem śniadanie, czas na poranne ogarnięcie się i praca do szesnastej. Oczywiście z przerwą na obiad i kawę! To bardzo ważny punkt dnia.

Utrzymujemy się z pracy własnych rąk. Niektórzy pracują zawodowo na zewnątrz, a część – na pierwszym etapie pobytu w domu – ma czas na poukładanie swoich spraw, zajęcie się sobą, uporządkowanie sobie w głowie i w sercu. Więc taka osoba, żeby nie musiała się martwić pracą na zewnątrz, pracuje na terenie domu. To jest też praca na własne utrzymanie, mająca trochę charakter terapeutyczny: pomaga wrócić do regularnego rytmu w życiu.

We wtorki mamy Mszę Świętą, po której jest krótka konferencja i czas na medytację w ciszy. Odwiedzają nas wtedy przyjaciele, sąsiedzi, którzy uczestniczą z nami we Mszy Świętej. W środy spotyka się grupa AA – dla chętnych. W czwartek znowu mamy Eucharystię, po której przenosimy Najświętszy Sakrament w uroczystej procesji do kaplicy adoracji, gdzie czuwamy przez część nocy. W trakcie śniadania albo obiadu losujemy, o której godzinie Pan wyznaczył komu czuwanie, więc jest trochę emocji, bo jak ktoś ma szczęście, to trafi na dziewiętnastą trzydzieści, a jak ma szczęścia mniej – albo więcej? – to wylosuje na przykład drugą w nocy.

I biorą udział w tej adoracji?

Tak, przychodzą. Nie wnikam w to, co się tam dzieje. Wierzę, że to jest czas stawania człowieka przed Panem Bogiem i nawet jeśli człowiek tego Boga nie zna, Bóg zna tego człowieka i ma swoje sposoby, żeby dotrzeć do serca.

A to zbliżanie się do Jezusa wpływa na zmianę stylu życia? Jezus może być tym motorem napędowym?

Jako ksiądz i chrześcijanin chciałbym, żeby tak było.

To się nie dzieje w ciągu kilku minut, godziny czy dnia. Niektórych obserwujesz od kilku lat.

Widzę Darka, który głosem niskim, chropowatym, po przepiciu, prowadzi modlitwę, czyta psalmy, przewodniczy liturgii słowa. Widzę, jak inni się modlą, jak nie znajdując spontanicznie własnych słów, mówią słowami z Pisma Świętego. Czy to ma wpływ na ich decyzje, sposób myślenia czy podejście do życia? Trudno to zmierzyć. Czasami chciałbym zobaczyć takie książkowe historie, widoczne przeżywanie nawrócenia, rzucanie nałogów, odrzucanie wulgaryzmów, ale to tak nie działa.

Rozmawiałem z niektórymi mieszkańcami o obecności Boga w ich życiu. Mówili, że to ważne. Być może odpowiadali tak, bo pan redaktor pyta, a ksiądz będzie czytał. Zakładam jednak, że mówili szczerze.

Wydaje mi się, że jest coś takiego jak duchowość ubogich: nieksiążkowy, nieopisany, tajemniczy sposób przeżywania spotkania z Bogiem. Nie wiemy, jak wygląda działanie Boga w ich duszach, ale doświadczyłem tutaj historii, które mnie wychowały do nieoceniania takiej religijności i jej owoców

Mieszkał z nami Janek, który dwadzieścia pięć lat spędził w więzieniu. Do nas przyszedł jako człowiek zupełnie akościelny, achrześcijański, z dość osobliwą wizją Kościoła i księży w Kościele. Miał bardzo pobożną ciotkę, która była zelatorką różańcową – bał się jej jak ognia. Ona mu wychowywała córkę, która urodziła się, kiedy on był na zwolnieniu warunkowym. Potem wrócił do więzienia, a ciotka – naprawdę bardzo pobożna kobieta – została w zasadzie rodziną zastępczą tego dziecka. Facet przyszedł z kompletnie innego świata. Zanim się do nas wprowadził, mieszkał na działkach. Pewnego dnia zapytałem, czy nie pomógłby w remoncie kaplicy. Pomógł. Po pracy miała być Msza Święta – zapytałem, czy nie zostanie na Mszy. Został. Pamiętam do dziś, jak stał w drzwiach kaplicy, taki wysoki. Nie klękał, nie odpowiadał, tylko się przyglądał. Kolejnego dnia też przyszedł i też była Msza; znowu wziął w niej udział. Przy śniadaniu powiedział: „Kuźwa, dwadzieścia pięć lat nie byłem w kościele, a tutaj? Dwa dni i dwie Msze”. Później chętnie zaczął przychodzić na adorację i rozważania, dzielenie się słowem Bożym. Pamiętam spotkanie, na którym rozmawialiśmy o miłości nieprzyjaciół. Wszyscy mówili, jakie to trudne, a Janusz długo milczał. Zapytany w końcu, powiedział: „Ja swoim nieprzyjaciołom przebaczam, ale pod jednym warunkiem – jeśli są dwa metry pod ziemią. Jakbym w więzieniu kierował się tym, co wy mówicie, już bym nie żył”.

Ciężko się z nim nie zgodzić.

Po spotkaniu czekał na mnie, kiedy szedłem do swojego pokoju. Stał z nożem sprężynowym w ręku – zresztą z powodu takiego noża został skazany w wieku osiemnastu lat… Powiedział, żebym zabrał ten nóż, wyrzucił, oddał komuś, bo on nie chce nikomu zrobić krzywdy. Byłem zaskoczony. Myślę, że wtedy naprawdę nie był w stanie przebaczać nieprzyjaciołom, ale zrobił pierwszy krok: nie chciał już nikogo krzywdzić. Co prawda dwa tygodnie później przyszedł po ten nóż, bo się na kogoś wkurzył, ale powiedziałem mu, że dałem go znajomemu wikaremu, który ma trudnego proboszcza, żeby obierał nim ziemniaki, jak się na niego zdenerwuje. Janek miał groźne spojrzenie, ale w różnych sytuacjach widziałem, że z jego twarzy przebija jakaś delikatność, może wrażliwość. Taka tkliwość dziecka. Kiedyś przyszła do nas znajoma pomóc gotować obiad i dała Januszowi na ręce swoją córkę. Miałem wrażenie, że twarz mu się zmieniła, miał wtedy rozbrajający uśmiech. To światło, które siedziało w nim głęboko, przedzierało się na zewnątrz. Nie doświadczył całkowitego nawrócenia. Wciąż balansował między dobrem i złem. U nas niestety nie potrafił się odnaleźć. Wspólnotę traktował jak więzienie. Chciał nam narzucić więzienne zwyczaje. Powiedzieliśmy mu po roku, że to nie jest więzienie, więc musi stąd odejść.

Odszedł?

Odszedł, ale pozostaliśmy w kontakcie i mieliśmy bardzo dobre relacje. Przyjeżdżał do mnie co jakiś czas się wyspowiadać. Wiedziałem, że zaraz po spowiedzi będzie prosił o pieniądze, i mówiłem mu, że mogę dać bez spowiedzi. Nie chciałem, żeby łączył spowiedź z kasą. „Jak się spowiadasz, pamiętaj, że się Bogu spowiadasz. Jeśli chcesz rzeczywiście grzechy wyznać, pojednać się, to w porządku” – mówiłem. Na wszelki wypadek od razu po spowiedzi udzielałem mu Komunii Świętej, którą chętnie przyjmował. Na ile te spowiedzi były szczere? Ufam, że były, bo spowiadał się, jak umiał. Kiedy zachorował na raka, byliśmy na pielgrzymce we Francji. Zadzwoniła do mnie jego ciotka, że chcą go zabrać do hospicjum, ale on się nie zgodził umierać z obcymi. Wolał zostać w noclegowni, wśród swoich. Zadzwoniłem i zapytałem, co u niego. „Zbieram się”. „Gdzie się zbierasz?” „Umieram”. „To może byś się wyspowiadał przed śmiercią? „No, wyspowiadałbym się”. Powiedziałem, że nie mogę go wyspowiadać, bo jestem we Francji, ale przyślę do niego fajnego księdza. Zgodził się. Ksiądz przyjechał, wyspowiadał Janka, udzielił mu namaszczenia chorych. Facet jeszcze zdążył się pojednać z córką, bo przyszła wtedy do jego noclegowni. Na ile ten czas w Betlejem, Msze Święte, adoracja, czytanie słowa Bożego go zmieniły? Nie wiem. Ale finał był dobry: człowiek umarł pojednany z Bogiem i bliskimi. Pewnie, że chciałbym zobaczyć spektakularne nawrócenie. Mieć poczucie, że ktoś został gruntownie zewangelizowany. (…)

Skąd nazwa tego miejsca: Betlejem?

Kiedy zamieszkaliśmy tu blisko dwadzieścia lat temu, szukaliśmy nazwy dla tego miejsca. Inspiracją była lektura książki Niewygodne Ewangelie Alessandra Pronzatto, włoskiego księdza, który pisze o pierwszej adoracji w historii Kościoła. Adoracji, do której zostali zaproszeni ubodzy pasterze, ludzie pogubieni, wywodzący się właśnie z tego szemranego środowiska. To był wybór Boga, żeby pierwszymi, którzy Go przywitają na ziemi i oddadzą Mu hołd, byli ubodzy. I przez trzydzieści trzy lata On był w tym szalenie konsekwentny, bo umarł też między ubogimi – dwoma łotrami, bezimiennymi przestępcami. Spotkania z Jezusem zmieniają tych, którzy przychodzą z dobrą intencją. O tym piszą Mateusz i Łukasz, podkreślając, że pasterze odeszli z radością, a mędrcy inną drogą. Tak samo definiujemy nasze Betlejem: jako miejsce spotkania zmieniającego ludzi ubogich i bogatych, prostych i mędrców. Przyznam, że nasze doświadczenie potwierdza prawdę wydarzeń z Betlejem ze Starego i Nowego Testamentu.

Czyli Słowo zamieszkało między wami?

Przyszło z czystej i bezinteresownej miłości i mam nadzieję, że się tu dobrze czuje, że jest gościnnie przyjmowane: gdy je czytamy i gdy mówi do nas w zaskakujący i niewygodny dla nas sposób. Ale nie zawsze jest to takie oczywiste. Można mieszkać w Betlejem, a Słowa nie przyjąć, nawet gdy przychodzi spośród swoich i do swoich.

Fragment książki "Dzisiaj w Betlejem" (Wydawnictwo Esprit)

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
ks. Mirosław Tosza, Piotr Zworski

Betlejem. Nie to, z którego Bóg wybrał niepozornego Dawida na króla, nie to, w którym przyszedł na świat Mesjasz. Inne. Położone w Jaworznie. W ponadstuletnim budynku po zrujnowanej szkole.

Ksiądz Mirosław Tosza, założyciel wspólnoty Betlejem,...

Skomentuj artykuł

Duchowość ubogich istnieje. To tajemniczy sposób spotkania z Bogiem
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.