Bojaźń Boża to nic innego jak szacunek do Boga, ale oparty na świadomości tego, że On pierwszy mnie ukochał i okazał mi szacunek. W wychowywaniu innych do wiary nie można straszyć, ponieważ chce się szybko osiągnąć efekty. Tak się tresuje.
Gdy miałem dziesięć lat, poszedłem do spowiedzi. To był duży, zamykany konfesjonał, tzw. szafa, w którym spowiadał stary ksiądz, major WP - jezuita (nie żyje już długie lata). Jednym z moich grzechów było to, że nie byłem w niedzielę w kościele, nie byłem na mszy świętej. Spowiednik bardzo na mnie nakrzyczał, kończąc wszystko stwierdzeniem, że gdybym umarł w międzyczasie, to poszedłbym do piekła, bo nie miałem błogosławieństwa Bożego. Gdy miałem niecałe trzydzieści lat i byłem już zakonnikiem, spowiadałem się w jednym z sądeckich kościołów. Kiedy skończyłem mówić swoje grzechy i powiedziałem "to wszystko", zostałem zrypany, że jestem niepokorny i chyba niewierzący, bo: "Kościół dał nam tak piękną formułę o tym, że więcej nie pamiętamy i żałujemy"… Nie słuchałem już niczego, co usłyszałem później. Czułem się jak śmieć.
Kiedyś miałem epizod z pewną wspólnotą, w której bardzo dużo mówiło się o ranach zadanych nam przez innych: rodziców, znajomych czy księży. Większość nauczania opierało się na grzebaniu w przeszłości. Pamiętam, że skutkiem było to, że później wiele czasu poświęcałem na analizowaniu innych, ich historii, by znaleźć przyczyny moich kłopotów i rozpocząć krucjatę modlitwy o to, by je naprawić.
Spowiadam się często i mam mnóstwo pozytywnych i naprawdę dobrych doświadczeń ze spowiedzią. Naprawdę. A jednak pamiętam bardzo mocno - konkretnie - tych kilka, które były koszmarem. Kiedy spotkałem kogoś, kto zamiast dać mi miłość, dał mi strach. Wiem, jak ważne są zranienia z przeszłości (sam o tym mówię podczas wielu konferencji), a jednak mam świadomość, że mówiąc o zranieniach, można wprowadzić człowieka w poczucie winy i strach.
Kto choć trochę śledzi debaty internetowe lub te w realu, wie, że bardzo często można usłyszeć o tym, jak Bóg staje się "kartą przetargową" w wychowywaniu dzieci czy próbie "ujarzmienia" ludzi, z którymi sobie po prostu nie radzimy. Łatwiej jest na kogoś nakrzyczeć, postraszyć piekłem niż przejść z nim drogę wiary. Można kogoś po prostu zbić, by nauczyć go odruchów, że czegoś nie wolno, a można kogoś uczyć. Jedno przynosi szybko efekty, o które nam chodzi, a drugie jest procesem uczącym drugiego człowieka podejmowania dobrych decyzji.
<<Papież: misją Jezusa nie było karanie grzeszników>>
U niektórych ludzi wierzących furorę robi określenie "bojaźń Boża". Boga należy się bać, bo wiadomo, że może człowieka ukarać. Nie można i nie trzeba bać się Boga. On sam się przedstawia przez Słowo, że jest Miłością, a w niej nie ma lęku i strachu. Kiedy kogoś kocham i czuję się kochany, to robię wszystko, by tej relacji nie utracić. Jak mówi wielu z nas: "drżę" na samą myśl, że mógłbym to zepsuć. Boję się o to. Nie boję się osoby, którą kocham i która kocha mnie, ale boję się straty. Mówiąc jeszcze inaczej - bojaźń Boża to nic innego jak szacunek do Boga, ale oparty na świadomości tego, że On pierwszy mnie ukochał i okazał mi szacunek.
W wychowywaniu innych do wiary nie można straszyć, ponieważ chce się szybko osiągnąć efekty. Tak się tresuje. Warto zauważyć pewną prawidłowość polegającą na tym, że straszą ludzie, którzy sami odczuwają głęboko ukryty strach, wewnętrzny konflikt moralny. Łatwo można - mając nieuporządkowane serce i życie - ulec pokusie doprowadzenia do szybkich zmian u innych ludzi. Prawdą jest też to, że przekazujemy innym obraz Boga taki, jaki nosimy w sobie.
To wszystko musi się przekładać na codzienną ewangelizację innych. Muszę używać języka dostosowanego do mojego odbiorcy. Bardzo często, kiedy prowadzę kolejne rekolekcje i mówię po raz kolejny konferencję na ten sam temat, np. rozeznawania duchowego, pojawia się pokusa, by sądzić, że ludzie, którzy mnie słuchają, już coś, co dla mnie jest oczywiste, wiedzą. Dziecko nie rozumie dużego skrótu myślowego, jakim jest sformułowanie "kara boska" (samo w sobie absurdalne), więc ja nie mogę zostawiać małego człowieka (dużego też) z krótkim zdaniem: jak zgrzeszysz, to Bóg cię ukarze.
Wiele razy już to mówiłem, że często "sprzedajemy" chrześcijaństwo jako jeszcze jedną religię w świecie, dokładając tylko zdanie: "ta jest prawdziwa". Chrześcijaństwo nie jest czymś takim. Ono jest Dobrą Nowiną o dobrym Bogu, który przychodzi do słabego człowieka nie po to, by go tą słabością poniżyć, a później go za nią skarać, ale by nauczyć go wykorzystywać słabość do osiągnięcia celu, którym jest świętość - życie z Bogiem.
Wpis ukazał się na blogu Grzegorza Kramera SJ
Skomentuj artykuł