Słowo „nawrócenie” może mieć wiele znaczeń, gdyż w wielu kontekstach jest używane. W znaczeniu religijnym bywa używane w odniesieniu do kogoś, kto nie wierzył w Boga, a w pewnym momencie zaczął wierzyć. Lepiej by może było powiedzieć, że w pewnym momencie uzmysłowił sobie, że wierzy, gdyż zwykle jest to dłuższy lub krótszy proces – poza wyjątkowymi przypadkami określanymi jako cudowne. Byłoby jednak niedokładne odniesienie się tylko do intelektualnego aktu przyjęcia czegoś za prawdziwe.
Coś z cudu
Starożytność przekazała nam świadectwa niektórych spektakularnych nawróceń.
Święty Antoni Pustelnik miałby się nawrócić, usłyszawszy w kościele słowa: „Sprzedaj wszystko, co masz, rozdaj ubogim i chodź za Mną” (por. Mk 10,21). Miał gospodarstwo, sprzedał, zabezpieczył posag dla młodszej siostry, resztę rozdał i został najsławniejszym pustelnikiem. Święty Augustyn postanowił odmienić życie, gdy usłyszał przypadkowe „Bierz i czytaj”, a że miał akurat listy Pawła Apostoła pod ręką, do nich się przyłożył i uwierzył, że Jezus jest nie tylko zbawicielem tak w ogóle, ale jego zbawicielem. Święty Justyn, filozof, mocujący się ze sprzecznościami w różnych koncepcjach filozoficznych, usłyszał od kogoś, że nie rozproszone prawdy cząstkowe filozofów, ale objawienie samego Boskiego Logosu i Mądrości w Jezusie ukażą mu całą prawdę. Uwierzył i zrozumiał. „Wiara rodzi się ze słuchania” – jak napisał św. Paweł (por. Rz 10,17), ale może i z czytania.
Pewnie każde nawrócenie ma w sobie coś z cudu, to znaczy z głębokiego doświadczenia działającego Boga. Nie jest tylko przyjęciem do wiadomości istnienia Boga, bo z tego może nic nie wynikać. Dla wszystkich uważających się za wierzących ważną przestrogą po zostają ciągle słowa Pisma: „Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz – lecz także i złe duchy wierzą i drżą” (Jk 2,19).
Metanoia, katechumenat, chrzest
W pierwotnym Kościele nawrócenie określano słowem metanoia. Nie miało ono znaczenia tylko intelektualnego, ale dotyczyło życiowej postawy. Pełne znaczenie słowa możemy prześledzić w kontekście katechumenatu. Mamy o nim szczątkowe wiadomości, poczynając od II wieku. Przyjmowano do niego kandydatów, którzy przedstawiali się jako wierzący w Jezusa Chrystusa, ale przez to nie nazywano ich jeszcze nawróconymi. Naznaczano ich na początek znakiem krzyża na czole, ale pozostawała im długa droga do przebycia.
Rozpoczynali swoistą szkołę, w której w ciągu około trzech lat zgłębiali historię zbawienia na podstawie Starego Testamentu oraz nauki Chrystusa według Ewangelii. W ciągu II wieku utarło się w Kościele, by uczyć według jednej z czterech Ewangelii uznanych z czasem za kanoniczne. Inne pisma nie były zakazane, ale nazywano je apokryfami, czyli pismami, których w Kościele się nie używa: pozostają „schowane”, co właśnie znaczy słowo „apokryf”. W okresie pobierania tych nauk miały miejsce tak zwane scrutinia, czyli jakby podsumowania poszczególnych etapów, obrzędy przekazania Modlitwy Pańskiej, a także wyznania wiary, do nauczenia się na pamięć. Po takim okresie nauki katechumen przestawał być „słuchaczem” i mógł prosić o chrzest.
W tym momencie wspólnota wiernych, do której chciał wejść, sprawdzała jego życiową postawę. Można by porównać to do wywiadu środowiskowego mającego na celu sprawdzenie, jak żyje kandydat do chrztu, a nie tylko czego się nauczył. Po życiu można dopiero poznać, czy ktoś jest „nawrócony”, czy tylko chce sprawić takie wrażenie. Jeśli badanie dało pozytywny wynik, uznawano kandydata za nawróconego i dopuszczano do chrztu, który był jakby przypieczętowaniem całego procesu i miał miejsce zwykle w czasie liturgii Wielkiej Soboty. Nowo ochrzczony w białej tunice, którą nosił do niedzieli zwanej do dziś w liturgii Białą Niedzielą, przez ten tydzień słuchał jeszcze codziennych katechez na temat Eucharystii, które głosił już nie katecheta, ale biskup, i wreszcie mógł uczestniczyć we Mszy świętej. Należał odtąd do wspólnoty świętych, po łacinie communio sanctorum, i chrześcijanie wierzyli, że żyjąc w tej wspólnocie zgodnie z wyznawaną wiarą, nie muszą już obawiać się śmierci ani sądu Bożego, gdyż tak obiecał sam Pan: „Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie pod sąd, lecz ze śmierci prze szedł do życia” (J 5,24).
Apostazja i „drugie nawrócenie”
Aż do 313 roku chrześcijaństwo było w Cesarstwie Rzymskim nielegalne, istniało więc niebezpieczeństwo zmierzenia się z gorliwym urzędnikiem, który będzie wymagał odstąpienia od chrześcijaństwa, pod groźbą śmierci. Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy okazywali się na tyle odważni, by się takich gróźb nie przelęknąć. Zdarzały się więc apostazje. Nie były to żadne akty administracyjne, ale zawsze publiczne i ktoś taki nie był już uważany za członka „wspólnoty świętych”. Co więc z jego nawróceniem? Na pewno było szczere i odpowiedzialne? Co pozostało z chodzenia na Mszę, ze wspólnych modlitw, z entuzjazmu pierwszej miłości?
Nie nam ich sądzić, gdyż kto wie, jak sami byśmy się zachowali w takiej sytuacji, w każdym razie zastanawiano się w Kościele, co robić z chrześcijanami, którzy odpadli, ale chcieli wrócić?
Już około połowy II wieku zaczęła przeważać świadomość, że można kogoś takiego przyjąć, jeśli poświadczy za niego ktoś, kto cierpiał za wiarę. Uważano, że skoro ktoś umocniony łaską Bożą do wytrwałości poświadczy za niego, to można to traktować jako przyjęcie przez samego Chrystusa. Wolę powrotu do Kościoła traktowano jako znak nawrócenia. Gdy takich sytuacji zaczęło przybywać, postanowiono przyjmować „upadłych” (po łacinie lapsi, co stało się terminem technicznym), jeśli podejmą pokutę i w swojej woli powrotu do Kościoła wytrwają. Mamy o tym wiadomości od Cypriana z Kartaginy, który sam miał zostać ścięty za wiarę w roku 258. Taki pokutujący mógł się modlić razem z katechumenami proszącymi o chrzest, ale bez udziału w Ofierze, aż do zaistnienia niebezpieczeństwa śmierci; wtedy też otrzymywał komunię. Nazywano to „drugim nawróceniem”, w relacji do chrztu.
Pokuta rozwiedzionych
Po legalizacji chrześcijaństwa niebezpieczeństwo prześladowań znikło, ale ludzka słabość i inny poważny grzech zmusiły do refleksji nad „drugim nawróceniem”. Chodziło o rozwody i po wtórne małżeństwa. W pierwszym tysiącleciu nie było instytucji ślubu kościelnego. Małżeństwa były zawierane na różne sposoby, w zależności od miejscowych zwyczajów, ale zawsze publicznie i ważność małżeństwa pozostawała w kompetencjach władzy świeckiej. Obecność księdza nie tylko nie była wymagana, ale zdaniem niektórych wielkich biskupów, jak na przykład św. Jana Chryzostoma, wręcz niewskazana. Oczywiście naucza nie Kościoła niezmiennie zachęcało do wierności małżeńskiej i do stałości. Biskupi powtarzali, że miłość małżonków powinna być obrazem miłości Chrystusa do Kościoła, że chrześcijanie nie powinni opuszczać współmałżonków, że powinni wytrwać w związku do śmierci. Było to nauczanie moralne i religijne, ale nie stanowiło prawa.
Państwo rzymskie, w ramach którego chrześcijaństwo się wówczas rozwijało, dopuszczało rozwody i legalizację kolejnych związków, a jako że było to prawo cesarskie, nie wolno mu się było sprzeciwiać pod karą śmierci. Biskupi mogli więc uczyć, ale nie mogli zmieniać prawa. Cóż więc było zrobić z takimi chrześcijanami, którzy się rozwiedli, a chcieli jednak do Kościoła powrócić? Nie wolno im było nakazać opuścić nowego współmałżonka i wrócić do pierwszego, gdyż zakazywało tego i Prawo Starego Testamentu, i prawo państwowe. Od IV wieku zatem zaczęła się ustalać praktyka pokutna dla takich ludzi. W zależności od stopnia winy w rozpadzie pierwszego małżeństwa, pokuta, czyli zakaz przystępowania do Komunii, mogła trwać nawet piętnaście lat, ale i ten okres się wreszcie kończył i traktowano takie osoby jako „powtórnie nawrócone” i na powrót jako członków Kościoła. Nie pozwalano jedynie, by ktoś taki zostawał duchownym.
Weryfikacja
Oczywiście zawsze byli pobożni chrześcijanie, którzy uważali się za lepszych od innych i nie zgadzali się, by tacy ponownie nawróceni mogli należeć do Kościoła. Sami określali się jako „czyści”, a innych uważali za nieczystych. Na synodach co prawda ci „czyści” byli krytykowani i potępiani, ale ciągle istniały – i dotąd istnieją – grupy katolików nieprzejednanych, przekonanych o własnej doskonałości i nietolerujących nawróconych grzeszników.
W dzisiejszych czasach wielu ludzi w Kościele szczerze dostrzega u siebie niedostatki, słabości i grzechy. Słucha też kazań, zwłaszcza wielkopostnych, o konieczności ciągłego nawracania się. Niektórzy próbują dla takiego nawrócenia częściej chodzić do kościoła, częściej się modlić, częściej spowiadać. Jeśli widzą, że może to po móc, to bardzo dobrze. Warto jednak pamiętać, że jak zwyczajne jedzenie nie jest celem samym w sobie, ale służy funkcjonowaniu i działaniu organizmu, tak i praktyki religijne nie są celem samym w sobie, ale służą umacnianiu człowieka w wypełnianiu woli Bożej.
Mawiało się dawniej z przekąsem o nieudanym pisarzu, że całe życie ostrzy ołówek, ale nie ma co napisać. Dziś można by powiedzieć, że kupuje coraz to nowszy komputer, a dalej nie ma nic do napisania. Może to być przykład na nieudane próby nawracania się. Tak jak nikt nie mądrzeje od posiadania supersprawnego komputera, na którym można sobie zajmująco pograć, tak i nie staje się nawrócony od samego uczestniczenia w nabożeństwach, nawet uroczystych i wręcz artystycznie przygotowanych.
W kontekście aktualnej i dotkliwej pandemii słychać też głosy pretensji prawdziwych katolików do księży, że organizują za mało suplikacji, za mało nabożeństw przebłagalnych, za mało Mszy w intencji ustania zarazy i tak dalej. Bo przecież trzeba się nawracać, jak się mówi oficjalnie, a nieoficjalnie wychodzi na to, że trzeba nawracać Pana Boga, by w cudowny sposób zarazę zakończył. Było tak już w historii nie raz, i nie tylko w Kościele. Już w roku 249 cesarz Decjusz, w obliczu potężnej zarazy, kazał się wszystkim nawrócić do właściwej religii, czyli starej rzymskiej, i zmusił wszystkich obywa teli cesarstwa do złożenia ofiary na wyznaczonych ołtarzach przed uprawnionymi kapłanami, by bogowie raczyli zarazę zakończyć.
Nakazał to pod karą więzień i tortur, które takie nawrócenia miały przyspieszyć, gdyby się kto ociągał. Zaraza wypaliła się po kilku nastu miesiącach, można by więc powiedzieć, że takie „nawrócenia” poskutkowały. Ale czy aby na pewno?
Chrześcijanie na takie nawracanie się nie zgadzali i sporo ich zostało aresztowanych, było torturowanych, ale także sporo z nich się przestraszyło tego przymusowego nawracania i zaparło się wiary. Być może dałoby się tego uniknąć, gdyby biskupi dogadali się z władzą, że przyłączą się do akcji przebłagania niebios, organizując swoje procesje pokutne i mnożąc swoje nabożeństwa w tej samej intencji. Być może zdołaliby przekonać władze, że ich Bóg też coś może w temacie zarazy? Nie zrobili nic z tych rzeczy.
Cały proces weryfikacji nawrócenia kandydata do chrztu nie do tyczył bowiem tak zwanych praktyk religijnych, ale życia. Zgodnie z nauką Chrystusa Jego praktykujący uczeń to taki, który karmi głodnych, dzieli się ubraniem z ubogim, przyjmuje bezdomnych i tak dalej, zgodnie w Ewangelią według św. Mateusza (por. Mt 25,31–46), a nie taki, który chodzi do kościoła i nic z tego nie wynika.
Niezmienna zasada nawrócenia
Można by powiedzieć, że zaprzeczeniem nawrócenia jest wspomniana apostazja. Nie jest to chyba jednak takie proste. Jedno i drugie jest procesem, serią zmian w mentalności człowieka. Jak nie da się sprowadzić nawrócenia do intelektualnego uznania istnienia Boga ani do samego aktu chrztu, tak i apostazji nie da się zredukować do aktu zaparcia się wiary lub do formalnego pod pisania stosownego dokumentu w kancelarii parafialnej. Nie bardzo więc można zrozumieć lamentów niektórych proboszczów czy biskupów, że oto nagle apostazji przybywa. Ich przybywało w ukryciu przez całe lata, a ostatnio niektórzy z zainteresowanych zebrali się w sobie, żeby o tym powiedzieć głośno. Czy przyznanie się do czegoś może być traktowane jako zło?
Problemem jest nawrócenie, a nie przyznanie się do jego braku.
Gdy cesarze chcieli uczynić z chrześcijaństwa podporę swoich rządów, kazali chrzcić wszystkich chętnych, a nawet niechętnych, ale decydujących się na to tylko dla kariery czy innych koniunkturalnych względów. Kościół stracił możliwość weryfikacji nawrócenia kandydatów przed dopuszczeniem ich do chrztu, a katechumenat zaczął zanikać i w V wieku nie ma po nim prawie żadnych śladów.
Nie wydaje się, by bezpośredni uczniowie Jezusa, a potem biskupi w Kościołach, naiwnie uważali, że wszyscy się będą chcieli nawracać i że wszyscy wejdą do Kościoła chętnie i na poważnie. Dlatego też dopóki Kościół był wolny i nikt nie nakazywał mu nikogo przyjmować, utrudniali dostęp do chrztu jak się dało. Kościół miał być znakiem dla świata, świadkiem kochającego Boga, który po słał swego Syna, by stał się człowiekiem porządnym, posłusznym Bogu, kochającym ludzi i przez to zbawił świat. By zaś być czegoś świadkiem, tego trzeba doświadczyć, widzieć i czuć. Przecież i sądy powołują na świadków nie kogo bądź, tylko takich, którzy widzieli i mogą przysiąc, że widzieli. Świadkiem Chrystusa też może być tylko ktoś, kto pod Jego wpływem zmienił życie tak, że aż mu się ludzie dziwują, czyli właśnie człowiek nawrócony.
Zasada nawrócenia od wieków pozostaje niezmienna i nadal mierzy się je życiowymi postawami. Jeśli ktoś mówi, że „wierzy w Boga”, ale nie „wierzy Bogu”, nie zmieni swego życia, nie stanie się lepszy, nie będzie świadkiem Chrystusa.
Skomentuj artykuł