Wiosną 2019 roku CBOS opublikował badania dotyczące młodzieży z ostatniej klasy szkoły średniej, między innymi roli internetu w życiu młodych ludzi. Jedno z pytań brzmiało: czy zgadzają się, że ich życie bez internetu byłoby uboższe, smutne, gorsze? Prawie osiemdziesiąt procent odpowiedziało „tak” albo „zdecydowanie tak”. Nie potrafią sobie wyobrazić życia bez internetu.
Kiedy teraz staję przed młodymi, to mam kłopot, bo to jest jakiś inny świat, do którego trudno mi doskoczyć. Drażni mnie, na przykład, jak ktoś ze mną rozmawia, a jednocześnie robi coś w smartfonie. Młodym ludziom to w ogóle nie przeszkadza, bo oni się tak komunikują. To jest rzeczywista, obiektywna trudność we wzajemnym zrozumieniu. Prawdopodobnie musimy się po prostu przyzwyczaić, że teraz zmiana kulturowa następuje co parę lat i za każdym razem trzeba się uczyć tej nowej kultury od nowa, jak obcej.
Co jest charakterystyczne dla kultury obecnego czasu, a zarazem stanowi trudność, jeśli chodzi o życie Ewangelią i przybliżanie się Królestwa Bożego? Nieufność do autorytetów instytucjonalnych i do tradycji. Ta nieufność przyszła do Polski po osiemdziesiątym dziewiątym roku, a jest mocno związana z tym, co się wydarzyło na zachodzie Europy w roku sześćdziesiątym ósmym. To okres, kiedy w dorosłość wchodzi wielkie pokolenie tak zwanego baby boomu, wyrosłe po drugiej wojnie światowej. Ci ludzie szukają swojego miejsca w świecie i zderzają się z tymi starszymi. Mówią wtedy: „To wy jesteście odpowiedzialni za okropności pierwszej połowy dwudziestego wieku, dwie wojny światowe, najgorsze rzeczy, jakie wydarzyły się w historii ludzkości. Nie będziemy was słuchać, wymyślimy sobie świat na nowo!”. To było do tego stopnia radykalne, że w kilku krajach Europy studenci nie tylko metaforycznie wyrzucali profesorów z uniwersytetów – dochodziło do zamieszek. Była to prawdziwa rewolucja – mało krwawa, ale niezwykle głęboko naznaczyła kulturę. My w Polsce tego nie czujemy, bo u nas był komunizm. Myśmy mieli swój sześćdziesiąty ósmy rok, ale o co innego w nim chodziło… Natomiast w Europie Zachodniej i – z nieco inną dynamiką – w USA pokolenie sześćdziesiątego ósmego roku przez wiele lat nadawało ton życiu społecznemu. W dużej mierze kultura, z którą mamy teraz do czynienia, jest kulturą wyrosłą z tamtego buntu: nie będziemy słuchać autorytetów, autorytety są podejrzane, zwłaszcza instytucjonalne.
Co jest charakterystyczne dla kultury obecnego czasu, a zarazem stanowi trudność, jeśli chodzi o życie Ewangelią i przybliżanie się Królestwa Bożego? Nieufność do autorytetów instytucjonalnych i do tradycji.
(…) Czujecie zapewne, że to w dużej mierze rozkłada wartości, na których zbudowane były dotychczas zachodnie społeczeństwa. Mentalność typu „kwestionujemy wszystko, co zastaliśmy”, zaczyna dominować. Przy tym pokolenie sześćdziesiątego ósmego roku chciało jeszcze pozytywnie wymyślać jakąś nową rzeczywistość, nowe wartości; późniejsze pokolenia, jak się zdaje, pozostają głównie przy kwestionowaniu. Taki sposób myślenia stwarza też fundamentalny kłopot dla przekazu Ewangelii, bo on przecież opiera się na tradycji i autorytecie Kościoła, także instytucjonalnie. Ale teraz coś, co jest instytucjonalnie przekazywane, staje się podejrzane na dzień dobry. Ksiądz, który wchodzi do klasy na katechezę, wchodzi jako funkcjonariusz instytucji, a zatem z założenia się mu nie ufa. Klimat nieufności ogarnia całą kulturę i rozlewa się na różne wymiary życia. Ostatecznie jednak ma ten paskudny skutek, że prowadzi do rozkładu więzi.
Kultura, w której żyjemy, mówiąc, że żaden zewnętrzny autorytet nie będzie nam mówił, jak mamy żyć, kładzie akcent na samym człowieku jako autorytecie. Wewnątrz tej kultury mamy do czynienia z desperackim kultem indywidualności, autonomii i wolności jednostki. Tak desperackim, że prowadzi do samotności. Jeżeli cały wysiłek włożę w to, żeby podkreślać swoją niezależność od wszystkich, to na końcu czeka mnie samotność. To jest nieuniknione. Sami to widzicie, żyjąc wśród innych: ludzie dziś są niezwykle samotni. I ten problem narasta. Jest nas na świecie coraz więcej, żyjemy coraz bardziej ścieśnieni, a równocześnie w coraz większym osamotnieniu.
Sam pogląd filozoficzny, gdyby powstał i pozostał w obrębie świata uniwersyteckiego, zapewne nie miałby takiej siły przełożenia na kulturę. W latach siedemdziesiątych opisywana tendencja wylała się jednak do kultury masowej – moim zdaniem głównie dzięki swojej perwersyjnej użyteczności biznesowej. Człowiek, który odrzuca autorytety, staje się świetnym celem marketingowym, bo jeśli ktoś nie ma kręgosłupa wartości, ale sądzi, że o wszystkim decyduje on sam, jego poglądy i pragnienia, to komuś takiemu łatwo jest coś wcisnąć. Wmawiamy człowiekowi określoną potrzebę, potem wymyślamy produkt, który ją zaspokoi – i mamy konsumenta idealnego! Okazało się więc, że idee indywidualistyczne są dobre rynkowo – dlatego mechanizmy rynku zaczęły je wspierać. Jeśli kiedyś nie będziecie mieli nic do roboty, zróbcie sobie dzień oglądania reklam. Ciągle będzie w nich powracać taki przekaz: ty masz być niezależny, wolny, myśleć po swojemu – a my ci damy produkt, który ci to umożliwi. Czasem wychodzi to bardzo śmiesznie, bo najpierw słyszymy szumną narrację o wolności, szczęściu, a potem dowiadujemy się, że mamy kupić nową maszynkę do golenia. Ona nam da więcej wolności, bo inne mają tylko dwa ostrza, a ta ma trzy. Cóż, taka jest logika reklam.
(…) Nie ma żadnego triku pozwalającego wyjść z tych uwarunkowań. Nasze głoszenie Ewangelii, głoszenie Królestwa będzie się zderzać z tą kulturą w nas samych albo w innych ludziach. Równocześnie jednak związana z tymi uwarunkowaniami mentalność oddziałuje na tyle silnie i na tyle długo, że pod wieloma względami pokazała już swoją niemoc. I to jest naszą poważną szansą w dialogu z tą kulturą.
Wiemy już na przykład, że przeakcentowanie autonomii prowadzi do rozkładu wspólnot i przez to szkodzi człowiekowi. To już nie jest kwestia naszego pobożnego przekonania, lecz danych socjologicznych, konkretnych badań, włącznie z neurobiologicznymi. Jak nigdy dotąd mamy świadomość, że jesteśmy zwierzętami stadnymi i poza stadem zaczynamy mieć kłopot. Wiemy też, że jeszcze nigdy od zarania ludzkości człowiek nie był tak zależny od innych, jak jest dziś. Wróćmy do tego pańszczyźnianego chłopa z trzynastowiecznej wsi. Przecież on sam wytwarzał właściwie wszystko, co mu było potrzebne do życia. Był prawie samowystarczalny. A już na pewno całkiem samowystarczalna była wioska. A jaką my mamy dzisiaj samowystarczalność? Niedawno miałem zajęcia na uniwersytecie na kierunku, który się nazywa coaching i doradztwo filozoficzne. Uczyłem przyszłych coachów duchowości chrześcijańskiej. Mówiliśmy o uwarunkowaniach związanych z historią duchowości i doszliśmy właśnie do kwestii autonomii. Słuchacze uważali, że oczywiście człowiek jest autonomiczny. Mówię: wszystko fajnie, ale wyobraźcie sobie, że z jakiegoś powodu, na przykład na skutek poważnego blackoutu, przez tydzień nie macie elektryczności. Tydzień bez elektryczności oznacza brak wody, bezradność, zamieszki, plądrowanie sklepów. Dzieją się rzeczy straszne… Zależymy od siebie w tym zglobalizowanym świecie w niebywały sposób. Powoli zaczyna to zresztą do nas docierać. Mnóstwo rodzących się teraz ruchów miejskich jest zorientowanych na to, żeby odbudowywać tkankę społeczną. Prawicowe wzmożenie, które obserwujemy, nastawione na przypominanie, że rodzina jest jednak wartością, też się stąd bierze. Zaczynamy dostrzegać, że wspólnotowość jest czymś koniecznym do odzyskania. I ten trend z pewnością sprzymierza się z chrześcijaństwem, bo właściwie cała Ewangelia jest o tym: jesteś stróżem brata swego.
Tydzień bez elektryczności oznacza brak wody, bezradność, zamieszki, plądrowanie sklepów. Dzieją się rzeczy straszne… Zależymy od siebie w tym zglobalizowanym świecie w niebywały sposób. Powoli zaczyna to zresztą do nas docierać.
Inne zjawisko silnie obecne wewnątrz współczesnej kultury, które z punktu widzenia Ewangelii jest poważnym kłopotem, to specyficzny rodzaj niecierpliwości. Im człowiek młodszy, tym bardziej niecierpliwy. Narasta oczekiwanie natychmiastowego efektu, błyskawicznego sukcesu i coraz szybciej następuje zniechęcenie, jeżeli ten sukces nie nadchodzi. Ja jestem urodzony w siedemdziesiątym pierwszym roku, całe dzieciństwo spędziłem w kolejkach. To było świetne ćwiczenie cierpliwości. Człowiek poczytał książkę, pomedytował. Funkcjonowaliśmy wszyscy w świecie oczekiwania. Rzucą coś na sklepowe półki czy nie rzucą? Czytelnicy w zacniejszym wieku od mojego pamiętają to doskonale. Wyobraźcie sobie, że dziś każecie młodym ludziom czekać w takiej kolejce… Kilka tygodni kolejek w czasie pandemii, i jak był lament! Tylko że oni też są już tym pędem zmęczeni. Są tak zakręceni na punkcie ciągłego sukcesu, że dochodzą do trzydziestki i orientują się, iż są kompletnie wyczerpani. Stąd popularność idei „slow life”, zwolnienia.
Współczesna kultura w całości jeszcze się nie zorientowała, że ma z tą niecierpliwością problem, ale jest już mnóstwo ludzi, którzy się z tym problemem mierzą, zaczynają go nazywać, i sporo takich, którzy zaczynają mu przeciwdziałać. I ten pomysł na „slow life” to również nasz potencjalny sprzymierzeniec. Królestwo się nie dzieje od razu. Potrzeba cierpliwości: próbujemy, ponawiamy zaufanie, ale wiemy, że „sukces” nie przyjdzie od razu, że nagroda będzie na końcu czasów, choć chcielibyśmy ją zaraz.
I ostatni wątek obecny w dzisiejszej kulturze: silna potrzeba uzewnętrzniania się i kreowania własnego wizerunku. Media społecznościowe ją jeszcze potężnie wzmocniły. Mówiąc o mediach społecznościowych, mówimy o rzeczywistości, która funkcjonuje i kształtuje kulturę zaledwie od kilkunastu lat, ale jej siła jest niebywała! Widać to nawet na uniwersytetach. Powstały platformy społecznościowe dla naukowców i uniwersytety instytucjonalnie naciskają na starych profesorów, żeby zakładali tam sobie konta. Ci się stukają w głowę. Ale młodzi żyją w przekonaniu, że ich wizerunek jest ważniejszy od nich. Rynek pracy to wzmacnia, bo dziś zatrudnia się, bardziej kierując się wizerunkiem niż kompetencjami. Ludzie żyją w rozdwojeniu pomiędzy rzeczywistością kreowaną na użytek publiczny a tym, co naprawdę przeżywają. Dość szybko zaczynają odczuwać dysonans. Myślę, że to zjawisko spowoduje w przyszłości duży kryzys. Na razie bardzo to utrudnia mówienie o rachunku sumienia, o dobru i złu. Dzisiejsze pokolenie interesuje nie wgląd w sumienie, tylko wygląd na portalu. Większym problemem jest to, że selfie było krzywe, niż to, że nie mówi prawdy.
To kolejny element związany z kreowaniem wizerunku: niedobre rzeczy się stały z prawdą. Podawanie informacji od dawna nie wystarcza. Najpierw się je leciutko podkręca, potem coraz mocniej, aż „kreowanie wizerunku” staje się tylko eufemizmem oznaczającym kłamstwo. W gruncie rzeczy obserwujemy mechanizm oswajający człowieka z kłamstwem. Można powiedzieć: ludzie zawsze kłamali, nastolatkowie od wieków mieli tendencję do okłamywania rodziców. Tak, tylko że kiedyś mieli z tego tytułu wyrzuty sumienia. Dziś coraz częściej nie widzą problemu nieprawdy, bo są przyzwyczajeni do tego, że nieprawda jest codziennym sposobem komunikowania się. Niedługo zobaczymy, czy pandemia, wciskając nas jeszcze bardziej w internet, nie pogłębiła tych procesów.
I to jest jedna z większych trudności, z którymi będziemy mieli do czynienia w głoszeniu Ewangelii, bo wpuszczenie Królestwa oznacza najpierw przyznanie się do prawdy o sobie samym. Jeśli ma się kłopot z prawdą, to cały ten proces staje się trudniejszy. W tym miejscu będziemy się spotykać z niezrozumieniem, kontrą. Jeśli będziemy mówić, że człowiek jest w stanie dotrzeć do prawdy – nawet jeżeli prawdą ostateczną jest tylko Bóg, z którym spotkamy się na końcu, a tu na ziemi możemy ją poznawać tylko częściowo – napotkamy opór. Tym bardziej jeśli uznamy, że już teraz jesteśmy w stanie dojść do prawd cząstkowych, choćby rozpoznać to, czy w danej kwestii ktoś kłamie, czy nie.
Tyle że – jak wspomniałem – człowiek, który żyje w ciągłej presji kreowania własnego wizerunku, w ciągłym rozdarciu między wizerunkiem a rzeczywistością, szybko się tym zmęczy. Dlatego papież Franciszek często powtarza: Kościół będzie coraz bardziej potrzebny jako szpital polowy dla ludzi, którzy są poranieni. Bo kto się nimi zajmie, jeśli nie my?
Fragment pochodzi z książki "Ćwiczenia ze szczęścia" wydanej przez wydawnictwo Znak.
Skomentuj artykuł