Kobiety w Kościele są bardzo samotne - są samotne, jak dobrze wyjaśniła to Dorothy Day, także kiedy są mężatkami i mają dzieci - pisze teolożka Lucinda M. Vardey.
U pisarki i teolożki Lucindy M. Vardey uderza niski ton głosu, dyskretna elegancja w sposobie ubierania się, a przede wszystkim łagodne i przenikliwe spojrzenie, zawieszone między ziemią a niebem. Jej życie upływało i nadal upływa pod znakiem zmiany i wewnętrznej odnowy, od czasu kiedy ta odnosząca sukcesy kobieta interesów, stojąca na czele międzynarodowej spółki, postanowiła zmienić życie: «Była we mnie jakaś część, która pragnęła bezruchu, samotności, ciszy», wyjaśnia w sposób naturalny.
«Postanowiłam zatem sprzedać swoją spółkę i wyjechać na studia na Wschód. Odczuwałam potrzebę zrobienia czegoś ze swoim ciałem. To było uczucie, jakbym do tamtej chwili cała była w głowie; my, kobiety, myślimy, że aby coś osiągnąć, musimy używać głowy, lecz w rzeczywistości, będąc kobietami, przeżywamy w ciele nie tylko doświadczenie macierzyństwa, poprzez ciało również postrzegamy i poznajemy. To, czy coś jest słuszne czy niewłaściwe, kobieta czuje najpierw w swym wnętrzu.
Moje ciało pobudziło mnie do potraktowania na serio przesłań, jakie mi wysyłało: przesłań lub sposobów, w jakie Bóg próbował do mnie mówić».
Na Wschodzie Lucinda spotyka osoby wyznające różne religie, które łączy jednak to, że poświęciły życie Bogu, choć nazywanemu wieloma imionami: «Spędziłam w aszramie trzy albo cztery lata i zrozumiałam, jak bardzo duch jest wcielony w ciało. Po czym zaczęłam prowadzić rekolekcje, praktykując jogę. Joga w wydaniu zachodnim uważana jest głównie za ćwiczenie relaksacyjne, jednak wcale tak nie jest - jest natomiast systematyczną praktyką zjednoczenia z pierwiastkiem boskim».
Ciało ze swoim językiem jawi się po raz kolejny jako narzędzie poznania i percepcji Boga, stając się czynnikiem nowego przełomu w życiu Lucindy: «W pewnym momencie moje ciało zaczęło odmawiać wykonania jakiegokolwiek ruchu, i od razu zrozumiałam, że była to tak zwana choroba mistycyzmu, której objawy znalazłam opisane w wielu żywotach świętych. Doświadczałam wewnętrznej przemiany, pod kierunkiem Jezusa Chrystusa.
Przyszło mi spędzić blisko półtora roku w łóżku, i nie mogłam wiele robić, jak gdyby została mi dana sposobność nierobienia niczego innego poza modleniem się. Tak więc nauczyłam się modlić w sposób głębszy, praktykować modlitwę słuchania, milczenia, robienia podsumowań».
I znów Bóg wziął w ręce ster życia teolożki i kieruje nim w sposób początkowo niezbyt jasny i zaskakujący. Lucinda nie stawia oporu powołaniu i stara się zestroić możliwie jak najbardziej z częstotliwością fali transcendencji, aby wychwytywać sygnały i rozpoznać drogę, którą ma iść:
«Miałam wiele problemów z sercem - kontynuuje - lecz kiedy poszłam do kardiologa, okazało się, że nie ma żadnej choroby; wtedy zrozumiałam intuicyjnie, że moje serce było przeznaczone do czegoś, i musiałam tylko w to wierzyć, choć było to bardzo trudne. Patrząc wstecz, mogłabym powiedzieć, że ta choroba była wielką przygodą, wielką szansą, bowiem wydawało mi się, że zostałam posłana do szkoły - do szkoły Pana, który chciał mnie dla siebie bez rozproszeń. Również mój mąż, teolog, zrozumiał, że dokonywała się głęboka przemiana, i pomógł mi oraz dał wielkie wsparcie. Jako kobieta zamężna byłam w bardzo korzystnej sytuacji, zarówno pod względem materialnym, jak i dlatego, że mogłam dzielić się z mężem tym, co się wydarzało».
Zaczyna się zatem długi okres milczenia, słuchania, kontemplacji; w Toskanii, w miejscach bliskich św. Franciszkowi Lucinda zaczyna prowadzić rekolekcje modlitewne: «Podczas tych rekolekcji przyglądaliśmy się żywotom świętych kobiet, takich jak Katarzyna ze Sieny, Klara z Asyżu, Małgorzata z Città di Castello i Weronika Giuliani, ksieni klarysek z klasztoru w Città di Castello».
Właśnie w dniu święta św. Weroniki, 9 lipca, kiedy otwierały się kraty i siostry klauzurowe wychodziły na Mszę św., wydarzyło się coś, co na nowo ukształtowało życiową drogę Lucindy: «Tamtego dnia w istocie ja również miałam iść na Mszę św., ale było gorąco i nie chciało mi się; wiedziałam jednak, że Bóg zawsze zostawia nam wolność wyboru, i do nas należy zrozumienie Jego wezwania».
Zdając się znów na swoją intuicję, która dawała przeczucie, że czeka ją coś decydującego, Lucinda poszła na Mszę św., i tam pewna zakonnica, bardzo drobna, która pojawiła się nieoczekiwanie nie wiadomo skąd, usiadła przy niej i zaczęła do niej mówić: «Zapytałam ją o sytuację jej wspólnoty, a ona, jakby nie usłyszała mojego pytania, odpowiedziała, że w świecie panuje wielkie cierpienie.
Potem przyszedł biskup, Msza św. była bardzo piękna, i na koniec drobna zakonnica uściskała mnie i ucałowała, jakby mnie znała, i powiedziała, że będzie się za mnie modlić, bo bardzo potrzebuję modlitwy. Po czym zniknęła, dosłownie zniknęła. Czułam, że coś się we mnie wydarzyło; mogę to określić jako cud, bowiem cuda są znakami, że coś się wydarza - są to znaki, które pojawiają się w naszym zwyczajnym życiu, nie są czymś dziwnym, jak zazwyczaj się uważa».
Dwa dni po tym spotkaniu Lucinda odczuła wyraźnie w swym wnętrzu, że powinna powołać do życia wspólnotę kobiet, afiliowaną do klasztoru klauzurowego w Città di Castello. Po licznych rozmowach, spotkaniach, podróżach i modlitwach jej projekt wreszcie się stał się jasny i nabrał kształtów: nie w Toskanii, gdzie miało miejsce powołanie, ale w Toronto - tam powstała wspólnota Kobiet Kontemplujących św. Anny.
«Jest nas w sumie 18 kobiet, pochodzących z różnych stref miasta. Jesteśmy afiliowane do archidiecezji Toronto i wybrałyśmy ojców bazylianów na naszych kierowników duchowych i doradców. Spotykamy się, modlimy i studiujemy żywoty i pisma świętych kobiet, zwłaszcza świętych doktorów Kościoła. Zgłębiamy ich życie, ich środowisko rodzinne, ich teologię i szukamy podobieństw lub różnic w ich biografiach czy w pismach. Odmawiamy po południu oficjum, kiedy się gromadzimy. Jesteśmy jakby klasztorem bez murów».
W metropolii, takiej jak Toronto, wspólnota stanowi oazę, w której można wykroić chwile na kontemplację i bliskie obcowanie z tym, co Boże, w społeczeństwie opierającym się na wartościach pragmatycznych, dalekich od doświadczenia duchowego.
«Modlitwa - kontynuuje Lucinda - skupia się głównie na ‘aspekcie kobiecym’. Oznacza to, że my, kobiety, jesteśmy świadome tego, iż żyjemy w Kościele zbudowanym na wartościach męskich, i choć nie mamy nic przeciwko temu, uważamy, że potrzebna jest większa komplementarność. Kobiety w Kościele są bardzo samotne - są samotne, jak dobrze wyjaśniła to Dorothy Day, także kiedy są mężatkami i mają dzieci, bowiem nie mają jakiejś wspólnoty, w której mogłyby uzyskać zrozumienie i pokierowanie. Otóż po czterech czy pięciu latach kobiety ze Wspólnoty św. Anny zaczęły poznawać same siebie i się wypowiadać: są zupełnie innymi osobami, są bardziej świadome i żywotne».
«Droga kobieca» jest istotą duchowego doświadczenia Lucindy Vardey, według której «w każdym mężczyźnie i każdej kobiecie współistnieją dwie siły; siła kobieca kontemplacji, i męska siła działania, które w taoizmie nazywane są pierwsza yin, druga yang. U kobiet dominuje pierwiastek żeński yin, ale jest obecny także męski; to samo odnosi się do mężczyzn, u których przeważa element yang, ale nie jest wszystkim. Wzrost istoty ludzkiej następuje przy świadomości drugiej strony, która w nas żyje».
Także Bóg, zdaniem teolożki, ujawnia pewien aspekt żeński:
«Przykładem żeńskiej strony Boga jest Jezus Chrystus na krzyżu, całkowicie unieruchomiony, ukrzyżowany, nagi, ale troszczący się o innych do samego końca. Nie chcę w ten sposób dzielić Boga na dwie części, ale raczej zbytnio Go nie maskulinizować. Postrzegam Boga stwórcę jako matkę, która daje życie nieustającemu procesowi narodzin».
I do tego Boga stwórcy kieruje się modlitwa kobiety, u której uderzają głębia i naturalność, podyktowane widoczną zażyłością z boskością:
«Modlitwa stanowi dla mnie świadomość, że Bóg musi być we wszystkim. Modlę się regularnie co najmniej trzy albo cztery godziny dziennie, w ciszy. Ofiarowuję moją pracę ku większej chwale Boga, modlę się, kiedy piszę albo przed płaceniem rachunków; modlę się przede wszystkim pobudzana przez wdzięczność i aby prosić o radę, ukierunkowanie. Żyję życiem w głównej mierze kontemplatywnym, wychodzę tylko po to, aby pójść do wspólnoty lub na Mszę św. W domu mam małą kaplicę z ikoną, przed którą klękam wieczorem albo kiedy potrzebuję prosić Boga o pokierowanie. Ale członkom mojej wspólnoty mówię zawsze, że nie istnieją oficjalne pozycje czy miejsca modlitwy, ważne jest, by być gotowym na objawienie».
Życie Lucindy jest świadectwem kogoś, kto potrafił «być gotowy», i nadal tak właśnie żyje ona, pozwalając łagodnie kształtować się przez transcendentną wolę, w którą nieustannie się wsłuchuje i z którą żyje w harmonii.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach L'Osservatore Romano
Lucinda M. Vardey, urodzona w 1949 r. w Londynie, jest autorką licznych książek, m.in. «The flowering of the soul: a book of prayers by women» (1999). Opiekunka niedawno powstałego w Toronto, w Kanadzie, stowarzyszenia świeckiego o nazwie The Contemplative Women of St. Anne, które poświęca się modlitwie i głębszemu poznawaniu świętych i mistyczek Kościoła, Vardey żyje dzisiaj między Kanadą a Włochami. W odpowiedzi na zachętę Papieża Franciszka, aby wypracować «głęboką teologię kobiet», zorganizowała na Uniwersytecie Urbanianum w Rzymie międzynarodowe seminarium, podzielone na trzy lata — pierwsze, pod hasłem «Serce», odbyło się w 2016 r., drugie, «Łzy» — w tym roku; odbywają się one zawsze w okolicach 29 kwietnia, święta św. Katarzyny ze Sieny
Skomentuj artykuł