Na duchowym targowisku - jak się nie zgubić

(fot. sxc.hu)

Bóg Biblii ma wiele wspólnego ze światem. Według niej Stwórca nie tylko podtrzymuje wszystko w istnieniu, począwszy od kwantów i gronkowców, na galaktykach i słoniu kończąc, ale przejmuje się losem tego, co powołał do życia. Do tego stopnia, że chaos zaprowadzony na ziemi przez człowieka skłania Go do nadzwyczajnego działania i posłania na świat swojego Syna.

Jednakże taki Bóg, jak na ironię, jest dla ludzkości gorzką pigułką do przełknięcia. Już autor Psalmów, zważywszy na kruchą kondycję człowieka, nie ukrywa zdziwienia wobec zaangażowania Jahwe: „O Panie, czym jest człowiek, że masz nad nim pieczę, czym syn człowieczy, że Ty o nim myślisz? Człowiek jest podobny do tchnienia wiatru, dni jego jak cień mijają” (Ps 144, 3-4).

DEON.PL POLECA


Wielu greckich filozofów uznałoby koncepcję Opatrzności za coś absurdalnego. Jeśli Bóg w ogóle istnieje, zainteresowany jest przede wszystkim sobą, a nie stworzeniem. Wpatruje się w swój boski umysł, trwając w niezmąconym szczęściu. Dlatego nie ingeruje w sprawy tego świata, gdyż mieszanie się w ludzkie problemy oznaczałoby odwrócenie uwagi od siebie i działanie, co w przypadku Absolutu byłoby oznaką słabości. Jakiekolwiek akty, poza wieczną kontemplacją, sprowadziłyby takiego boga do istoty podrzędnej kategorii. Toteż świat w gruncie rzeczy istnieje od zawsze.

Późniejszą wariacją tego przekonania jest XVIII-wieczny deizm, który wciąż oddziałuje na nasze współczesne myślenie. Ten kierunek nie odrzuca istnienia Najwyższej Istoty. Owszem, uznaje, że Absolut trwa w niedostępnych przestworzach, a nawet, według wszelkich znaków, stworzył świat widzialny, ale po skończeniu całej pracy, oddał go w ręce ludzi i powiedział „Żegnam”. Zredukowanie koncepcji Boga do Wielkiego Architekta w gruncie rzeczy wypływa z przekonania, że „prawdziwa” boskość nie może się z nami za bardzo spoufalać. Jej bliskość przyprawiłaby nas o drżenie. Takie zniżenie, zgodnie ze szlachetnym filozoficznym mniemaniem, nie przystoi nieskończonej Istocie. Nie róbmy sobie żartów, powiedzieliby deiści, cudów nie ma, a ewentualna zażyłość ludzi z Bogiem graniczy z cudem.

Rozumowe wykoncypowanie Wielkiego Budowniczego świata, zwłaszcza w formie oświeceniowej, przy wręcz alergicznym trzymaniu się z dala od Biblii, czy innych świętych ksiąg, było również próbą zminimalizowania wpływu religii instytucjonalnych, na czele z chrześcijaństwem. Konsekwentnie, jeśli Bóg, koronując dzieło stworzenia, wycofał się z ludzkiej rzeczywistości, trzeba sobie jakoś radzić. Serce nie sługa, nie tylko w kwestii zakochania. Pragnienie Boga bliskiego drzemie w nas nieustannie, dlatego „tworzymy” sobie Jego obraz na własną modłę. Jednym z przykładów tej twórczości jest, moim zdaniem, dzisiejsze rozumienie „duchowości”.

„Myśl pozytywnie”

Odwiedzając duże miasta lubię wstąpić do księgarni. Można się tam w miarę szybko zorientować, co rozchodzi się jak świeże bułeczki, rzucając okiem na tytuły bestsellerów. Ich popularność odzwierciedla zainteresowania czytelników. Podczas jednej z wizyt w ogromnej księgarni w Bostonie, zatrzymałem się w dziale „Religia i Duchowość”. Czegóż tam nie było! Prawdziwy misz-masz. Trochę chrześcijaństwa, odrobina islamu, szczypta astrologii, poradniki zen, vademecum jogi, instrukcje tarota, najwymyślniejsze metody samowyzwolenia z przeróżnych kłopotów.

Jedna z pozycji, zatytułowana „Myśl pozytywnie”, szczególnie przykuła moją uwagę. Z ciekawości zajrzałem do wstępu. W końcu cóż złego w pozytywnym myśleniu. I czego się dowiedziałem? Że żyłem dotąd w błogiej nieświadomości. Nawet nie przeczuwałem, że skazany byłem na sukces. Wystarczyło bowiem chcieć więcej pieniędzy, przyjaźni, nowego mieszkania, pracy, i wierzyć, że moje życzenia się spełnią, a wszechświat sam by się o mnie zatroszczył. Zdaniem autorki, jeśli teraz otworzę się na energię universum, w ciągu trzech miesięcy moje marzenia zostaną spełnione. Magiczna moc kosmosu wyjdzie naprzeciw moim potrzebom.

Inny obrazek. Kiedy Dalajlama przybył pewnego razu z wizytą do Niemiec, zaskoczyła mnie ogromna liczba jego entuzjastów. Nie piszę o tym, aby odbierać mu należny szacunek, czy krytykować buddyzm. Chodzi mi raczej o przyczyny popularności tej religii w Europie Zachodniej i Stanach, a w jakimś stopniu również w Polsce. Nie pomniejszając autentyczności zaangażowania wielu wyznawców religii niechrześcijańskich, zauważyłem, że propozycja wschodnich religii, potraktowana wybiórczo, doskonale wstrzeliwuje się w gusta zachodnich konsumentów.

Pierwiastek przyciągający boskość

Z szerokiej palety dostępnych „duchowych” możliwości wybiera się to, co służy osiągnięciu wewnętrznego pokoju i odprężenia. A relaksacyjno-medytacyjne techniki Wschodu są w tym bardzo pomocne, ale czy o to w nich chodzi? Dlatego na półkach księgarskich, między innymi, można znaleźć tak hybrydalne tytuły jako chociażby ten: „Taoistyczne metody uzdrowienia ze szczyptą hinduizmu, buddyzmu, szamanizmu i humanizmu”. Zwłaszcza ostatni „składnik” recepty na ludzkie szczęście jest intrygujący. Ta mieszanka, jak podaje wprowadzenie do tej książki, ma być „doskonałym antidotum na depresję, lęk, poczucie straty, samotność, smutek i urazy”.

Wielu ludzi powtarza dzisiaj, (sam takich spotkałem) że przestali być religijni, gdyż odkryli w sobie duchowy pierwiastek. Ich zdaniem, religia i duchowość nie pokrywają się ze sobą. Religie, zwłaszcza objawiające Boga osobowego, są drakońskie, ponieważ obarczają skomplikowanymi rytuałami i procedurami. Na co to komu? Nadto bez przerwy kłócą się, która jest lepsza, a która gorsza oraz wszczynają wojny i konflikty.

Nowoczesne rozumienie duchowości rozwiązuje te urojone problemy. Tak zwana pluralistyczna i inkluzywna koncepcja duchowości zakłada, iż tak naprawdę istnieje tylko jedno boskie źródło wszystkich religii, do którego każdy ma nieskrępowany dostęp jak do promieni słońca. W każdym człowieku istnieje „duchowy” pierwiastek przyciągający boskość. Nie potrzeba więc żadnych nadzwyczajnych środków, pośredników, przynależności do instytucji, materialnych znaków. Wobec powyższego, jest wykluczone, aby istniała religia, która cieszyłaby się szczególnym uprzywilejowaniem i wyłącznością. Dlatego nie warto również kruszyć kopii o to, gdzie boska moc jest bardziej obecna, a gdzie mniej. Bóg rozlewa się równomiernie w całym wszechświecie. Religia już przebrzmiała.

Co więcej, tylko duchowość oparta na ćwiczeniu świadomości może przebudzić w nas „duchowy” rdzeń, gdyż obejmuje ona znacznie więcej niż ryty i zinstytucjonalizowane formy poszukiwania transcendencji. „Duchowość” staje się czymś prywatnym, opartym na osobistym eksperymentowaniu i testowaniu niekonwencjonalnych środków, podczas gdy religia kojarzy się bardziej ze sferą publiczną, angażującą w tradycyjne formy oddawania czci Bogu i „nawracaniem”. Zwolennicy tego myślenia twierdzą, że „duchowość” tak naprawdę niczego od nas nie wymaga, w przeciwieństwie do judaizmu, islamu, czy chrześcijaństwa, w których Bóg ciągle czegoś od nas chce. Męczy i tak już utrapionego człowieka, zamiast przynosić mu ulgę i wytchnienie.

Niektórzy zachwycają się faktem, że pomimo zaniku instytucjonalnych religii w Europie, „duchowość” doznaje rozkwitu. Ten boom można zauważyć zwłaszcza w bogatych społeczeństwach. Podstawowe potrzeby są zaspokojone. Standard życia wysoki. Trzeba jeszcze coś zrobić z duchem. Jeśli, praktycznie rzecz biorąc, wszystko można kupić, dlaczego przeżycia duchowe mają być wyjęte spod tej reguły? Myślenie konsumpcjonistyczne wszystko sprowadza do produktu. Jeśli w supermarkecie mamy tak wielki asortyment, dlaczego w sferze potrzeb duchowych mielibyśmy ograniczać się do jednej opcji, na dodatek nie zawsze zadowalającej? Czy nie lepiej podejść do sprawy jak do szwedzkiego stołu, przy którym można wybrać, co się komu podoba?

Sęk w tym, że „duchowość” przeciwstawiona religii oferuje tylko chwilowe i kosmetyczne zmiany. Zredukuj stres, pozbądź się depresji, odkryj swój potencjał, unikaj trapiących cię myśli. Coraz więcej ludzi przyswaja „duchową” dietę, która unika dotykania źródeł ludzkich niedomagań. Po co narażać się na nieprzyjemny ból? Celem „duchowości” jest raczej jego uśmierzenie, a z drugiej strony ucieczka w świat iluzji. Wygląda to jak gaszenie pożaru bez zlokalizowania źródła ognia lub odchudzanie za pomocą chemicznych preparatów. Tylko w reklamie zrzuca się 10 kilogramów w ciągu miesiąca. Czasem być może jest to nawet możliwe, przy czym nikt nie wspomina o fatalnych skutkach konsumpcyjnej magii, które nieraz trzeba znosić przez długie lata.

Żadne substancje i cudowne przepisy nie zastąpią zmiany stylu życia, redukcji jedzenia, czy uprawiania sportu. Podobnie z „duchowością”, która paradoksalnie nie sięga do rzeczywistej genezy problemów, lecz ślizga się po powierzchni, proponując połowiczne rozwiązania i krótkotrwałą ulgę. Religie monoteistyczne zachęcają do przemiany stylu życia i wskazują na źródła kłopotów wywołujących zmęczenie, samotność, smutek i inne nieprzyjemne uczucia. Co więcej, Bóg osobowy wyciąga rękę do człowieka. I to On dokonuje wewnętrznego uzdrowienia.

Odwołując się do Ewangelii można powiedzieć, że odstępując od religijnego wymiaru życia w stronę mglistej „duchowości”, człowiek sam czyni siebie Mesjaszem i uzdrowicielem. Zawsze to lepsze niż bycie jedynie pokornym sługą Zbawiciela. Fałszywy „mesjasz” naiwnie sądzi, że źródło życia bije w nim lub w kosmosie. Trzeba tylko użyć odpowiednich narzędzi.

Historia kołem się toczy. Ale w sumie zadziwiające jest to, z jaką łatwością tworzymy sobie rozmaite substytuty religii, byleby tylko pozostać samodzielnymi i niezależnymi. Bóg chrześcijan rzeczywiście nie pozostawia nas w spokoju. W postaci człowieka zstępuje w sam środek naszego zagubienia. Równocześnie nie pozwala się „kupić” i zastosować jako remedium na wszystkie nasze bolączki. Bóg z nas nie zrezygnował. Dał słowo, że nam pomoże i je wypełnił. Przynajmniej podarował nam szansę. Jak widać, ciągle wikłamy się w alternatywne sposoby uporządkowania świata i człowieka. Ale czy coś z tego wyjdzie?

Czy Ewangelia przestała być atrakcyjna?

Na koniec trzeba się jeszcze zapytać, czy aby ów odwrót od tradycyjnych religii, zwłaszcza chrześcijaństwa, nie jest po części spowodowany wypaczeniami w głoszeniu Ewangelii? Czy wszystko należy zrzucić na karb niewiary i ludzkiego błądzenia? Myślę, że Kościoły chrześcijańskie miałyby sobie wiele do zarzucenia w tym względzie. Jak to się bowiem dzieje, że Chrystus nie kojarzy się wielu ludziom wybierającym „duchowość” z osobą, która zdejmuje z nas rozmaite jarzma i wyzwala, lecz z despotą, który pragnie utrapić rodzaj ludzki?

Czy Ewangelia przestała być atrakcyjna? Czy misja chrześcijaństwa się już się zdezaktualizowała? Nie sądzę. Wielu filozofów nowożytnych wypracowało taką a nie inną wizję Boga, ponieważ doświadczyli niezbyt przykładnego życie chrześcijan lub nadużyć ze strony Kościoła. Nie każdy potrafi oddzielić czyste ziarno Ewangelii od plew, które się z nim mieszają. Na ogół utożsamia się świadectwo życia wierzącego z tym, co głosi wyznawana przez niego religia. Opór wobec instytucjonalnych form religii może mieć różne korzenie, nie wykluczając grzechu. To oczywiste. Ale pewnością forma podania Ewangelii też odgrywa tutaj niebagetelną rolę.

Sądzę, że odrodzenie się „duchowości” zaprasza do przeprowadzenia poważnego rachunku sumienia co do jakości głoszenia i życia Ewangelią przez chrześcijan, duchownych i świeckich, we współczesnym świecie. Podam tylko jeden przykład. U nas w Polsce, często zamiast Dobrej Nowiny, słyszy się na ambonach pohukiwania, połajanki, lament nad zalewającym nas zewsząd złem, narzekanie czy potępianie tych, którzy przyszli do kościoła. Niedawno, w jednej ze szczecińskich świątyń, byłem świadkiem, jak to czcigodny kapłan podczas kazania wykładał własne poglądy na temat moralności, których jednakowoż trudno doszukać się w aktualnym Katechizmie Kościoła. A twarda to była nauka. Najwyraźniej nie przeczytał go uważnie.

Jeśli Dobra Nowina nie podnosi na duchu, jeśli wierny nie wychodzi ze mszy świętej podbudowany, lecz opuszcza kościół ze zwieszoną głową, to coś tutaj nie gra. Oczywiście, Ewangelia to nie tylko poklepywanie po ramieniu. Jednakże Chrystus gromił jedynie tych, którzy publicznie sprzeciwiali się Jego nauczaniu i gorszyli maluczkich. Starannie dobierał słowa w zależności od słuchającej go grupy, a w kontakcie indywidualnym był bardzo wyrozumiały i taktowny.

Nie pozostaje nic innego, jak ciągle wracać do źródeł, by odkryć, że Bóg chrześcijan nie zagraża nikomu ani nie chce na siłę wtrącać się w nasze sprawy.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Na duchowym targowisku - jak się nie zgubić
Komentarze (17)
Krzysztof Baranowski
15 lipca 2013, 10:03
Bóg zapłać.
Grażyna Urbaniak
24 lutego 2010, 17:26
Pozwolisz Bracie-Robocie, że Twój głos umieszczę w tej dyskusji. Wypowiedziany przy innym wątku, ale tu jak najardziej a`propos: Ja nie mam nadziei. Źle się czuję we wspólnocie, średnio przekonują mnie aksamitne głosiki kapłanów mówiących wciąż o kochaniu Jezusa. Mam duże problemy z wiarą. I ten kobiecy wymiar Kościoła niewiele mi daje. Nie potrzebuję głaskania po główce.
Jurek
2 lutego 2010, 15:05
Bardzo dobry arytkuł. Zwracający uwage na zagrożenia różnymi pseudo duchowościami i równocześnie wskazujący prawidłowy kierunek. Ale w sumie zadziwiające jest to, z jaką łatwością tworzymy sobie rozmaite substytuty religii, byleby tylko pozostać samodzielnymi i niezależnymi. Bóg chrześcijan rzeczywiście nie pozostawia nas w spokoju. W postaci człowieka zstępuje w sam środek naszego zagubienia. Równocześnie nie pozwala się „kupić” i zastosować jako remedium na wszystkie nasze bolączki. Bóg z nas nie zrezygnował. Dał słowo, że nam pomoże i je wypełnił. To pierwszy plus Drugi plus to zwrócenie uwagi na przekaz Ewangelii. Rzeczywiście róznie to jest. Ja miałem chyba szczęście do dobrych kosciołów (wiele lat w duszpasterstwie przy KUL) więc nie mogę narzekać. Czasami trzeba wyjśc zasmuconym z kościoła nad swoją małością i grzesznością. Ja lubię mocne kazanie byleby w całości oparte było na Ewangelii. Raczej w tym widziałbym problem, a nie czy kaznodzieja będzie mnie głaskał lub karcił Słowem Bozym. Ale ojciec też ładnie to zaznaczył, że Ewangelia to nie tylko poklepywanie po ramieniu. I na zakończenie, artykuł jak najbardziej do studiowania przez naszych kochnych duszpasterzy
Alicja Snaczke
2 lutego 2010, 15:03
Dobrze odbieram "ostre słowa" Jezusa, ponieważ szybciej mobilizuję swego ducha. Pamiętam, że Jezus czyni to z miłości do nas, do mnie. Każdy człowiek, odbiera naukę Pana inaczej, nawet, jeśli będzie znakomity komentarz do słowa Bożego, to są jeszcze uwarunkowania, jak np. cierpienie.
Grażyna Urbaniak
2 lutego 2010, 10:27
Ryba, mam wrażenie, że nie czytałeś moich postów, skoro zarzucasz mi pójście na łatwiznę. Uważam, że powodem do radości chrześcijańskiej może być tylko czyste sumienie i przylgnięcie do woli Bożej wyrażonej w Ewangelii. A ta jest jednoznaczna: idź i nie grzesz więcej. Daje nadzieję na przebaczenie, ale nie daje przyzwolenia na grzech. Bóg pozwala kąkolowi rosnąć, ale jeśli duspasterz będzie go karmił libertyńskim kłamstwem, że Bóg nikogo nien poptępi, kąkol nigdy nie podejmie trudu stania sie pszenicą. Bóg nie jest nauczycielem, któremu można włożyć kosz na głowę - a niestety wspólczesne duszpasterstwo taki wizerunek lansuje. I kąkol sobie radośnie podśpiewuje:"Bóg kocha mnie takiego jakim jestem..". Tymczasem Ewangelia na każdej karcie apeluje: Nawracajcie się..
R
Ryba
1 lutego 2010, 22:08
kazanie się głosi do wszystkich Nie sądzę, aby "przygnębiające" kazanie o paleniu kąkola poruszyło tych z zatwardziałym sumieniem. Myślę, że każdy z nas z własnego doświadczenia może powiedzieć, że im więcej presji, tym bardziej odwrotny skutek. A tym z przerośniętym poczuciem winy też nie pomoże. Nie można mylić "poruszenia serca" - o które nam chodzi - z "przygnębieniem", które jest czymś złym (Kain chodził z ponurą twarzą). Co do szukania innego kościoła, to chcę przywołać fundament ćwiczeń Duchowych Ignacego Loyoli, iż człowiek ma korzystać z rzeczy w takiej mierze, w jakiej mu pomagają do osiągnięcia celu (chwały Bożej), a uwolnić się od tych, które mu w drodze do tego celu przeszkadzają. Zgodzsz się chyba Salome, że rozwój duchowy człowieka jest chwałą Pana Boga (tak zresztą twierdził św. Ireneusz). Jeżeli więc jakieś kazanie nie pomaga mi w rozwoju duchowym, to według zaleceń Ignacego mam obowiązek szukać takiego miejsca sytuacji, która mi w tym rozwoju pomoże. Salome, mam wrażenie, jak gdyby "szukanie" kojarzyło Ci się z "pójściem na łatwiznę". Dla mnie to trud, wysiłek, odpowiedzialność za poziom mojego rozwoju duchowego, wreszcie dążenie do Boga, pragnienie bycia blisko z Nim. a.snaczke - dzięki, że zwróciłaś uwagę na liturgię słowa, mnie też męczy, jak jest niechlujnie czytana.
Olinka
1 lutego 2010, 21:59
Pojawia się tutaj ważne pytanie, co bardziej nas zmienia: dogłębne przekonanie, że jesteśmy kochani mimo wszystko, czy groźby potępienia i ciągle strofowanie. Osobiście uważam, że wszyscy mamy większe trudności z przyjęciem tej pierwszej prawdy, wbrew pozorom To prawda, że trudno przyjąć Boga kochającego nas słabych i pysznych zarozumialców, urządzających świat po swojemu, a potem wołających o pomoc, kiedy te wielkie plany okażą się równie wielką klapą. Ale jeśli już uwierzyłam w Jego miłość, to trudno mi to odebrać. To zostaje gdzieś głęboko i trwa mimo ...
Dariusz Piórkowski SJ
1 lutego 2010, 21:41
Pozwólcie, że się wtrącę, gwoli wyjaśnienia. Pisząc o tym, że człowiek słuchając Ewangelii powinien wyjść podbudowany, nie miałem na myśli tego, że zawsze powinniśmy się czuć świetnie. Chodzi mi o coś głębszego niż zwykłe uczucie zadowolenia. Ufność, wiarę w lepsze jutro, poczucie bycia przyjętym przez Boga. Oczywiście, czasem Dobra Nowina zakłada wstrząs, ostre słowa. Jezus to czyni, ale niezwykle rzadko. Ale nigdy nie można jedynie wstrząsać, nie zostawiając żadnej możliwości zmiany. Mnie się wydaje, że potrzebujemy bardziej miłującego oblicza Boga niż wstrząsania, chociaż nie jestem za tym, aby wszystko sprowadzać do pobłażliwości. Bóg Biblii ma różne oblicza, ale ostatecznie przeważa miłosierdzie i miłość bezwarunkowa. Pojawia się tutaj ważne pytanie, co bardziej nas zmienia: dogłębne przekonanie, że jesteśmy kochani mimo wszystko, czy groźby potępienia i ciągle strofowanie. Osobiście uważam, że wszyscy mamy większe trudności z przyjęciem tej pierwszej prawdy, wbrew pozorom
Olinka
1 lutego 2010, 21:17
Olinko, podstawowy problem tkwi w tym, że kazanie się głosi do wszystkich - i tych z chorobliwym poczuciem winy, i tych, których zatwardziałe sumienia niczego nie wyrzucają. Ale nie wolno Ewangelii naginać do potrzeb odbiorców. Jeśli Jezus mówi, że pszenica będzie zebrana, a kąkol spalony - żaden człowiek nie ma prawa temu zaprzeczać - "bo jeszcze ktoś się przygnębi, i co wtedy?" Salome, skoro sięgasz po pszenicę i kąkol, to przypomnij sobie, że Jezus polecił pozostawić i pszenicę i kąkol, aby wyrosły. Dał czas kąkolowi na zmianę i być może dał szanse żniwiarzom na odróżnienie, która z roślin jest chwastem. Ten czas daje nadzieję - nie od razu będziesz przekreślony.  Czy widzisz tu naginanie Pisma w intencji poprawy nastroju? Ja widzę w tym wezwanie do pracy, do działania ciągle od nowa. A Ewangelia jest dla nas, aby nami kierować, dawać siłę, bo życie jest walką o wiarę i musimy być silni. Przeciwnik jest podstępny, inteligenty, zna ludzkie słabości i lęki, potrafi na nich grać swoja melodię. od złego pochodzi lęk, niepokój i beznadzieja. Jednak cechą Boga jest to, że przynosi spokój i radość.  Nie mogę tracić nadziei po jakimkolwiek kazaniu, coś jest nie tak, gdy to się dzieje. Nie zgadzam się na to.
Grażyna Urbaniak
1 lutego 2010, 20:27
Olinko, podstawowy problem tkwi w tym, że kazanie się głosi do wszystkich - i tych z chorobliwym poczuciem winy, i tych, których zatwardziałe sumienia niczego nie wyrzucają. Ale nie wolno Ewangelii naginać do potrzeb odbiorców. Jeśli Jezus mówi, że pszenica będzie zebrana, a kąkol spalony - żaden człowiek nie ma prawa temu zaprzeczać - "bo jeszcze ktoś się przygnębi, i co wtedy?"
Olinka
1 lutego 2010, 20:10
Olinko, ... Nawet Ty proponujesz - "poszukaj sobie kościoła, gdzie nikt ci nie zburzy dobrego samopoczucia". A tymczasem Jezus mówi bez ogródek, że drzewo, które nie rodzi dobrych owoców będzie wycięte...  Salome, widzimy dobro Nowiny w czymś innym. Ja w nadziei, którą niesie. Nadziei, że mam szansę mimo moich słabości. I mimo, że tak po ludzku myśląc nie jestem w stanie dosłownie niczym zasłużyć na zbawienie. I nie o mój nastrój po wyjściu z koscioła mi chodziło, lecz o znak jakim byłby mój smutek, czy przygnębienie. Bo żaden ksiądz nie ma prawa odbierać mi nadziei, że może być lepiej, że Bóg docenia nawet najmarniejszy z moiich uczynków o ile ten powodowany jest milością Boga i bliźniego. A szukanie innego kościoła ma sens, bo księża to po prostu ludzie...są różni i w różny sposób odbierają świat i Boga. Poszukanie księdza, dzięki któremu wzrośnie moja nadzieja, jest staraniem się, zadbaniem o swoją wiarę. Bo wiadomo, samemu trudniej...stać się drzewem rodzącym dobre owoce. Czy to bezstresowe? Przecież nie jest łatwe. Nie mylmy nadziei z brakiem stresu...A samo kochanie drugiego człowieka, nie symapatia, ale właśnie miłość, przy całej tego trudności - nie jest życiem bezstresowym...w najmniejszym stopniu nie jest.
Alicja Snaczke
1 lutego 2010, 19:45
Zgadzam się w tym miejscu artykułu, że jest źle przekazywana, Dobra Nowina. W ogóle liturgia Słowa jest szybko czytana. Kazanie zaś staje się fromą wykładu własnego. Zamiast treści komentarza słyszy się często zupełnie inne tematy. Umiejętne przekazywanie zawsze sprawi, że wyjdę z kościoła radosna, albo refleksyjna, ale nie smutna. Dobra Nowina jest Księgą, która zawiera Prawdę, Nadzieję i nade wszystko Miłość.  Duchowość, dobrze, jeśli wchodzi w codzienność, bowiem chroni mnie przed błędami. Myślę, że to nie Bóg męczy, ale ludzie się nawzajem męczą.
Grażyna Urbaniak
1 lutego 2010, 19:45
Olinko, daleka jestem od oceniania kogokolwiek. Ale generalnie nie odpowiada mi ostatnio forsowane (również na Deonie) "duszpasterstwo bezstressowe". Nawet Ty proponujesz - "poszukaj sobie kościoła, gdzie nikt ci nie zburzy dobrego samopoczucia". A tymczasem Jezus mówi bez ogródek, że drzewo, które nie rodzi dobrych owoców będzie wycięte i wrzucone w ogień. Czyżby nie obchodziło Go nasze przygnębienie? Dla mnie właśnie w tym sensie Ewangelia jest dobrą nowiną - bo obiecuje, że nie zawsze tak będzie, że kiedyś świat będzie uwolniony od zła.
Olinka
1 lutego 2010, 18:40
A może jeśli wychodzimy z kościoła smutni, to zamiast zmieniac miejsce- lepiej zmienić swoje życie? Bo Ewangelia jest dobrą nowiną dla dobrze czyniących, ale nie da się ukryć, że złą dla pozostałych. Czy mogą wyjść z kościoła pogodni np. gorszyciele maluczkich? Jasno im się mówi o kamieniu młyńskim u szyi. Nie przesładzajmy Ewangelii. ~Salome, to nie tak. Poczucie winy i własnej grzeszności jest dobre tylko, gdy prowadzi do refleksji nad sobą. Po "dobrej" Mszy św. człowiek wychodzi ze świadomością swoich słabości, a nie pędzi utopić się z kamieniem u szyi.  Dobra Nowina mówi o miłości Stwórcy do człowieka, o miłosierdziu dla grzesznika. daje nadzieję, a nie odbiera jej. Wcale nie uważam, że Ewangelia jest słodka - mówi o krzyżu, a zaraz potem , że jarzmo jest słodkie a brzemię lekkie. Na tej podstawie człowiek nie załamuje się po kolejnej wpadce ;) Ewangelia to radosne orędzie dla wszystkich, także tych, których my uważamy za złych. Co o nich myśli Bóg....? Lepiej nikogo nie oceniajmy.
Krzysztof Pachocki
1 lutego 2010, 17:46
Jest tam cuś w Biblii także o tych, co nakladają na innych ciężary nie do uniesienia, a sami się od nich migają. Nie pamiętam gdzie.
Grażyna Urbaniak
1 lutego 2010, 17:19
A może jeśli wychodzimy z kościoła smutni, to zamiast zmieniac miejsce- lepiej zmienić swoje życie? Bo Ewangelia jest dobrą nowiną dla dobrze czyniących, ale nie da się ukryć, że złą dla pozostałych. Czy mogą wyjść z kościoła pogodni np. gorszyciele maluczkich? Jasno im się mówi o kamieniu młyńskim u szyi. Nie przesładzajmy Ewangelii.
Olinka
1 lutego 2010, 17:02
No, własnie. Ewangelia jest Dobrą Nowiną, nie - Złą. Jeśli wychodzimy z kościoła smutni, zrezygnowani, to powinniśmy zastanowić się co jest tego przyczyną. Może trzeba zmienić miejsce, czyli pójść  na Mszę do inngo koscioła? Postarać się chodzić na msze odprawiane przez kogoś, czyje kazania budzą miłość do Boga i drugiego człowieka?