Skoro nadzieja podpowiada nam, że oczyszczenie i pokuta zachodzą i za bramą śmierci, że zbawienia dostąpić mogą i najwięksi zbrodniarze, dlaczego my żyć musimy tu – na ziemi, w czasie, ze wszystkimi konsekwencjami? Doznajemy tu szczęścia, staramy się postępować według przykazań, ale i doświadczamy też cierpienia, czynimy zło. Po co to wszystko?
Z ks. Wacławem Hryniewiczem rozmawia Sebastian Duda
W centrum orędzia chrześcijańskiego stoi wydarzenie paschalne –męka, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Bóg w Chrystusie doświadczył ludzkiej śmierci. A jednak wciąż gnębi nas pytanie – być może było to od początku pierwsze pytanie chrześcijaństwa – dlaczego Jezus musiał umrzeć?
Wiemy z Ewangelii, że przeżywanie śmierci przez Jezusa było dramatyczne. Czy nie myślał On, w nocy przed męką, w ogrodzie Getsemani, że Jego śmierć może dla wielu wydać się niepotrzebna i daremna? Na krzyżu wołał: „Boże mój, Boże mój, dlaczego Mnie opuściłeś?” (Mt 27,46). Przeżył ludzką śmierć do końca.
Z ust Jego padły w końcu także słowa: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha” – tak w wersji Łukasza (23,46), co przecież jest bardzo znaczącym uzupełnieniem. W tym ujawnia się też niezwykłość Ewangelii: odmienne perspektywy wzajemnie się dopełniają. Z jednej strony milczenie Boga. Poczucie, że On jest gdzieś daleko. Z drugiej natomiast – widzimy niezachwiane zaufanie do Niego. Przejmujące są refleksje Hansa Ursa von Balthasara, który w tajemnicy Krzyża widzi wręcz rwanie się relacji osobowych wewnątrz Boskiej Trójcy i ich łączenie na nowo przez Ducha.
Wydaje mi się jednak, że nie należy aż tak bardzo dramatyzować. Związek Jezusa z Ojcem został zachowany. Ufność na pewno przeważa, jakkolwiek śmierć Jezusa, po ludzku patrząc, nie była śmiercią spokojną i piękną. Nie miała w sobie sokratejskiej pogody. Nieobca była jej ciemność, która zwykle ludzkiej śmierci towarzyszy. Jezus umiera, będąc niewinny, w wielkim cierpieniu. W Jego losie człowiek może zatem odnaleźć swoją własną trwogę i swoje własne nierozwiązywalne dylematy.
Być może i my bardziej – jak Jezus w Getsemani – boimy się bolesnego umierania niż samej śmierci. Pytamy siebie, czy nasze życie i nasza śmierć nie są daremne. Pochylamy się ze czcią nad ewangelicznymi opisami nocy Jego męki w Ogrójcu i widzimy Jego ludzką trwogę. Czyż nie zastanawiał się nad sensem czekającego Go poniżenia? Nad tym, co z jego męki i śmierci zrobią następne pokolenia? Przychodzą na myśl jego własne słowa z Ewangelii Łukasza (18,8): „Czy jednak Syn Człowieczy zastanie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?”
Czy męka i śmierć Jezusa powinny być dla nas wzorem? Czy mamy wystrzegać się tej pogody, której doświadczał Sokrates w momencie zażywania cykuty?
Nie, jeśli pokój jest nam dany, przyjmujmy go z wdzięcznością. Dramatyzm i drastyczność męki i śmierci Jezusa pokazują nam tylko, że Jezus przeżył ludzką śmierć do końca, także w jej mrocznym wymiarze. Ból, zmaganie z chorobą, całkowite zdanie na pomoc najbliższych – to nas przeraża. Wielokrotnie towarzyszyłem umierającym. Zdarza się, że tuż przed śmiercią oczy człowieka szeroko się otwierają, jak na pożegnanie, a potem widać, jak życie gaśnie, spokojnie i cicho. Tak umierała również moja mama. Byłem wtedy przy niej, trzymałem ją za rękę, czytałem najpiękniejsze Psalmy. Mówią, co prawda, że umierający nie słyszy, ale przecież nie wiemy, jak to jest. Zapamiętałem te otwarte oczy mojej matki – było to spojrzenie już jakby „nie stąd”, z daleka, nieobecne.
Śmierć jest jednak wielką tajemnicą. Sam przybliżyłem się do niej niedawno. Przeszedłem operację na nowotwór. Przeżyłem śmierć kliniczną.
Co w wypadku Księdza Profesora dominowało w tym doświadczeniu śmierci klinicznej: pokój czy raczej dramat?
W moim przypadku przeżyciu towarzyszyło odczucie spokoju. Nie doświadczyłem tego, o czym mówią inni w licznych publikacjach. Nie przechodziłem przez tunel do światła. Raczej spokojnie zapadałem się w życzliwą ciemność. Ciemność ta była jednak – mówiąc paradoksalnie – w jakiś sposób świetlista.
Śmierć jako spokojne wchodzenie w ciemność to wielki temat chrześcijańskiej mistyki. Czy doświadczenie Księdza Profesora było podobne do wejścia w „boską ciemność”, o której pisał w traktacie „O teologii mistycznej” Dionizy Pseudo-Areopagita?
Być może to dobre skojarzenie, chociaż warto pamiętać, że tradycyjne chrześcijańskie metafory mówią raczej o wstępowaniu. Mojżesz np. wstępuje na górę Synaj, której szczyt spowity jest ciemnością. Dopiero tam jest przestrzeń spotkania z Tajemnicą, której tu na ziemi nie znamy. Moje przeżycie było inne. Z ufnością – trudno mi tu znaleźć odpowiednie słowo – opadałem, zstępowałem. Nie jest to spadanie gwałtowne, tylko raczej pogrążanie się w przyjaznej ciemności, która ma w sobie coś z rozjaśnienia. Nasz język nie rejestruje takich odcieni, dlatego musimy z konieczności uciekać się do paradoksów. Są w naszym życiu doświadczenia niepowtarzalne; takie, którymi nie sposób nawet dzielić się bez reszty z innymi. Zostało mi dane przeżycie, które uczyniło mnie spokojniejszym i więcej rozumiejącym.
Ksiądz mówi o śmierci jako o spotkaniu z Tajemnicą. Karl Rahner mawiał, że jest ona powierzeniem się niezgłębionej, przepastnej Tajemnicy? Cóż to może znaczyć?
Wydarzenie rzeczywistej śmierci pozostanie dla nas tajemnicą. Jest wyjściem naprzeciw rzeczywistości niewidzialnej. Uznaniem własnej niemocy, przyjęciem tego, czego nie znamy. Jest spotkaniem z Bogiem, a takie spotkanie to swoisty sakrament Jego obecności po tamtej stronie. To zetknięcie się z Niewidzialnym, czego nie doświadczamy w tej mierze za życia ziemskiego. Nie tyle my sami przybijamy się do Niewidzialnego, co On sam wychodzi nam naprzeciw, przekraczając wszelkie nasze wyobrażenia i wszystkie nasze, zawsze niedoskonałe, intuicje. Bo rzeczywistość Boga jest nieustannie hyper, by użyć greckiej terminologii – ponad naszymi intuicjami, percepcjami i pojęciami.
Wierząc myślę jednocześnie, że w śmierci przechodzi się w rzeczywistość nową, niepoznawalną i niedotykalną po tej stronie życia. Jako człowiek wierzący mogę się tylko dzielić swoim doświadczeniem wiary i nadziei. Wiara chętnie idzie w parze nie tylko z rozumem dyskursywnym, ale także z rozumem intuicyjnym, który działa „na skróty”, wybiega naprzód, widząc wynik, cel czy kres w olśnieniu i wglądzie sięgającym w głąb tajemnicy istnienia. Jest już coś zdumiewającego w tym, że w ogóle istniejemy. Leibnizowskie pytanie „dlaczego istnieje coś raczej niż nic” ciągle pojawia się na horyzoncie naszego myślenia.
Być może to, że wiara tak wiąże się z intuicją stanowi główną przeszkodę w przyjęciu wiary jako zaufania.
To prawda, że my, ludzie wierzący często sami również nie dowierzamy. Traktujemy niektóre prawdy wiary jako wyraz myślenia życzeniowego – jako coś, co zbyt jest piękne, by było prawdziwe. Gdy wchodzi się w tajniki wiary chrześcijańskiej, np. w tajemnicę Trójcy, widać od razu, że jest to ogromnie trudne wyzwanie, wymagające zgody na paradoksy i antynomie, wejścia na inny poziom myślenia o tych sprawach. Chrześcijanie nie wierzą w Boga samotnego, ale w Boga, który jest istotą komunijną, interpersonalną. To wiara trudna do przyjęcia dla wyznawców innych religii, zwłaszcza judaizmu i islamu. Dialog toczyć się będzie przez wieki. Chrześcijaństwo wymaga zaufania wielkiej Tajemnicy. Nie zna wizji Boga narcystycznego, wpatrzonego w samego siebie.
Dlatego wiara chrześcijańska nie może być łatwa, ale to ona otwiera nam horyzonty, których nawet nie przeczuwamy w czysto ludzkiej percepcji. Jak moglibyśmy dojść o własnych siłach do prawd o Trójcy, o Wcieleniu, o życiu przyszłym? Z drugiej strony przykład religii pierwotnych pokazuje, że ludzie od początku odczuwali samą potrzebę wiary. Tę pierwotną intuicję noszono długo przez pokolenia, ale droga ta była przebijaniem się przez ciemności. Dlatego wiarę trzeba traktować jako dar. Ona uczy o czymś, czego człowiek nigdy by sam z siebie się nie domyślił. Bóg nie zapełnia jedynie luk w naszej ludzkiej wiedzy. Jest Kimś nieskończenie więcej – wielką Przyszłością człowieka, rzeczywistością trój-osobową, która nie utożsamia się z panteistyczną całością. Ta właśnie osobowa i komunijna wizja wydaje się trudna do przyjęcia dla ludzkiego umysłu nie oświeconego wiarą.
Wiara chrześcijańska w wypadku Księdza Profesora bardzo mocno łączy się z nadzieją powszechnego zbawienia. Taka nadzieja wśród wielu chrześcijan wywołuje niepokój. Możność zbawienia wielkich zbrodniarzy, nawet największych oprawców w historii ludzkości często wywołuje odruch sprzeciwu. Jak można się godzić na zbawienie ludobójców? Jak w ogóle można się godzić istnienie cierpienia na świecie z istnieniem dobrego Boga?
Nosimy w sobie te pytania. Wiele z nich poniesiemy na drugą stronę życia, gdyż odpowiedzi ze wszech miar zadowalających nie znajdujemy. Tak wiele cierpienia zadajemy jedni drugim, tym samym niszcząc zdolność do zawierzenia i zaufania. W ciągu wielu lat wraz z moimi współpracownikami na Uniwersytecie zastanawialiśmy się nad kluczową rolą dzieciństwa, które albo jest wielkim na życie wyposażeniem, albo staje się ogromnym brzemieniem, od którego trudno się wyzwolić.
Szczęśliwy ten, kto miał szczęśliwe dzieciństwo. Gdy zdolność do współczucia i zaufania innym zostaje już w dzieciństwie zniszczona, trudno potem zaufać również Bogu i w Niego uwierzyć. Agresja, zło doświadczone we wczesnym etapie życia skutkuje złem popełnianym na etapach późniejszych.
Czy rzeczywiście dzieciństwo musi być w wypadku wielu tak strasznym bagażem ciążącym na całym życiu fatalistycznymi konsekwencjami?
Nie wiem. Pytał nas ktoś o to, czy chcemy przyjść na świat? Już w tym punkcie nasza wolność jest ograniczona. Nie wybieram sobie ani rodziny, ani ojca, ani matki, ani tego, że w ogóle jestem. Skoro tak jest, do dlaczego aż tak bardzo absolutyzujemy wolność ludzką w odniesieniu do naszego kresu? Gdy mówię o zbawieniu wszystkich spotykam się z zarzutem, że życie doczesne traci wówczas swoją powagę. Jak można mieć nadzieję, że Hitler, Stalin, Mao, Çeauşescu dostąpią kiedyś daru zbawienia?
A zapomina się, że ci wielcy zbrodniarze byli ludźmi, którzy przeżyli gehennę w dzieciństwie. Na ukryte w strasznych przeżyciach z pierwszych lat życia źródła tyranii wskazuje w swoich książkach Alice Miller – żydowska psycholożka urodzona w Polsce, a mieszkająca w Szwajcarii.
Maltretowane dzieci nie potrafią zazwyczaj odzyskać w życiu zaufania do innych. Dziecko pod wpływem zła traci w sobie pewną podstawową zdolność, którą bardzo trudno później mu odbudować. Bicie, maltretowanie, wykorzystywanie seksualne kładą się wielkim cieniem. Możemy tylko wołać: dlaczego głos pedagogów tak mało jest słyszalny? Dlaczego nasza kultura tak długo nie zwracała szczególnej uwagi na okres dzieciństwa i los dziecka?
W przekładzie ekumenicznym następują nieco dalej słowa: „Pamiętajcie, abyście nie gardzili żadnym z tych najmniejszych”. Może lepiej byłoby przetłumaczyć: „abyście nie lekceważyli”. Nie o pogardę bowiem tu chodzi, lecz o lekceważący stosunek do dzieciństwa. Lekceważąc dziecko, często próbuje się zrobić z niego „twardziela” przez karanie i bicie. A w ten sposób zabija się w nim zdolność zaufania i wiele najlepszych ludzkich uczuć. „Jeśli zaś ktoś zgorszyłby jednego z tych najmniejszych, którzy wierzą we Mnie – mówi Jezus –byłoby lepiej dla niego, aby zawieszono mu u szyi kamień młyński i wrzucono go w morską głębinę” (Mt 18,6).
Kategoria „najmniejszych” w Ewangelii Mateusza jest szczególna, bo w opowieści o sądzie nad narodami (25,31-46) „najmniejszy” oznacza każdego człowieka potrzebującego pomocnej obecności innych. Dziecko jest bezradne, zdane na opiekę rodziców i bliskich mu ludzi. Doświadczając głodu i pragnienia, choroby, tułactwa, nieposiadania dachu nad głową, więzienia – stajemy się bezradni jak dzieci. A Jezus zapewnia: – „to, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnie uczyniliście”. Oto jedyne kryterium osądu ludzkiego życia.
Czy wychowanie powinno być zatem przede wszystkim wychowywaniem do współczucia?
Do rozwoju szlachetnego człowieczeństwa, współczucia i życzliwości, do zaufania i szczerości. Nie ma się co dziwić tym, którzy nie doświadczywszy niczego takiego w dzieciństwie, później nie są współczujący, życzliwi i ufni. Ludzie nie rodzą się absolutnymi diabłami czy aniołami, choć genetyka – uwarunkowania sięgające całe pokolenia wstecz – na pewno jakąś rolę odgrywa. Nie potrafię wyjaśnić wszystkich czynników, które wpływają na ludzkie zachowanie. Jestem jednak przekonany, że bardzo wiele zależy od dzieciństwa. Dziecko, które w rodzinie czy w domu dziecka nie zaznało miłości i ciepła, nosi w sobie ogromną pustkę. Narasta w nim gorycz. Wciąż pyta, dlaczego innym dzieciom powodzi się lepiej i więcej mają szczęścia.
Nasze życiowe starty są nierówne. Mówiąc obrazowo: jeden wskakuje na połamany rower i szybko się wywraca, podczas gdy drugi pędzi na świetnym motocyklu przez życie bez większych perturbacji. Jak zatem w takiej sytuacji można stosować jedną miarę do oceny postępowania wszystkich ludzi? Bóg jest sprawiedliwy i miłosierny. Jego sąd nie jest podobny do naszych.
Nadzieja powszechnego zbawienia przyzywa nas tym samym do współczucia nawet największym zbrodniarzom. Do współodczuwania ich własnego nieszczęścia, które doprowadziło do tego, iż stali się nieszczęściem dla wielu.
Współczuję ich losowi w tym stanie, który Jezus nazywał Gehenną. Jezus nie mówił o piekle, o infernum, o niższych, coraz bardziej mrocznych kręgach świata, które tak barwnie opisał Dante w „Boskiej komedii”. Mówił o wielkiej męce, przez którą trzeba przejść wskutek ogromu cierpienia zadanego innym i zmarnowanego życia własnego, tak często nie tylko ze swojej winy. Współczuję tyranom, którzy w tak okropny sposób odpłacali milionom ludzi za pomocą środków, jakie daje władza, za własną gehennę, którą przechodzili w dzieciństwie. To oczywiście nie usprawiedliwia ich zaślepienia obłędną ideologią oraz bestialskich okrucieństw w imię tej ideologii popełnianych. Straszne dzieciństwo nie tłumaczy wszystkiego. Człowiek obdarzony został przecież rozumem.
Głos sumienia można wszakże w sobie zagłuszyć, stać się ofiarą nieludzkości i zgotować gehennę milionom niewinnych ofiar. Współczuję jednak tyranom i ludobójcom Gehenny pośmiertnej. Mam nadzieję, że ta Gehenna nie jest stanem definitywnym i wiecznym. Wierzę, że to kara uzdrawiająca i naprawcza, inaczej byłaby niegodnym Boga odwetem. Na to wskazuje wiele tekstów w Biblii – wystarczy właściwie je rozumieć.
W tym kontekście przypomina mi się ponownie przypowieść o sądzie z Ewangelii Mateusza. W jej zakończeniu Jezus mówi, że jedni „pójdą na karę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego”. Tylko jakiego słowa użył ewangelista po grecku na określenie męki i kary? To kólasis.
Polskie tłumaczenia nie oddają w ogóle niuansu znaczeniowego w nim zawartego, gdyż trzeba by do słowa „męka” lub „kara” dodać jeszcze jakiś przymiotnik. Kólasis to wyrażenie mające zastosowanie między innymi w terminologii ogrodniczo-sadowniczej. Oznacza przycinanie dzikich pędów; ich okrzesywanie, by drzewo mogło przynosić owoce, by nie zdziczało, by nie obrosło dziesiątkami dzikich odrośli. Jest w tym jakiś odcień bólu. Drzewo, owszem, przycina się, ale po to, by je uszlachetnić. Jeśli kólasis ma oznaczać „karę”, to trzeba pamiętać, że jej celem jest uszlachetnienie, pewnego rodzaju terapia. Ci Ojcowie Kościoła wschodniego, którzy opowiadali się za nadzieją powszechnego zbawienia, pisząc po grecku ten niuans znaczeniowy w słowie kólasis wyraźnie odczuwali.
Już Platon pisał o karze, która służyć miała terapii i uzdrowieniu. Kara, która zamyka się we własnej negatywności staje się destruktywnym odwetem. Ojcowie greccy, którzy mieli odwagę – mimo trudności – wyrażać nadzieję powszechnego zbawienia, na tę etymologiczną intuicję byli bardzo wyczuleni. Według świadectwa Ewangelii, sam Jezus mówiący po aramejsku nie posługiwał się rozpowszechnionymi wówczas terminami, które sugerowałyby karę odwetową o nieskończonym trwaniu.
Nowy Testament napisano po grecku i po grecku intuicja nadziei powszechnego zbawienia została wyrażona. A jednak wcześnie zaczęło zacierać się w świadomości chrześcijan – szczególnie od czasu, gdy w przekładach ginęły znaczące odcienie semantyczne – pojęcie kary naprawczej i terapeutycznej. Dominował lęk przed Bogiem karzącym, kształtujący pedagogię strachu. Pedagogia nadziei została zepchnięta na margines. Nic dziwnego, że ludzie boją się śmierci, bo kojarzy im się ze strasznym sądem, wieczną karą i surowym Bogiem. A przecież zdarzali się wśród chrześcijańskich świętych, wielkich myślicieli i Ojców Kościoła odważni orędownicy nadziei powszechnego zbawienia.
Ale zdarzali się też chrześcijańscy pisarze (przykładem chociażby Jakub Boehme – niemiecki mistyk żyjący na przełomie XVI i XVII wieku) czy filozofowie (choćby Schelling), którzy mówili o „ciemnej stronie” Boga. O gniewie, który Bóg miałby przezwyciężać w przebaczaniu ludziom przez wcielenie i śmierć Chrystusa.
Takie refleksje nieobce były przede wszystkim mistykom. Ungrund Boehmego, pojęcie odwiecznej, irracjonalnej wolności, które zresztą od Boehmego przejął rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew. Nie sposób zakładać, że w Bogu istnieje jakakolwiek chęć odwetu. To uczucie znane jedynie nam, ludziom. Niektórzy mistycy byli przekonani, że kiedy przypisujemy Bogu odpłatę i odwet, jest to po prostu bluźnierstwo, najczęściej nieświadome.
Przykładem syryjski mistyk z VII wieku, święty Izaak z Niniwy, o którym piszę w swojej nowej książce. Odrzuca on z całą stanowczością ideę Bożej odpłaty. Sam – podobnie jak on – nie mam przekonania do spekulacji o ciemnej stronie Boga. Wiem, że wyznawcy niektórych religii mówią chrześcijanom: „Wasz Bóg jest zbyt dobry, On jest przecież także Niszczycielem”. A może sami chrześcijanie postrzegają Go czasem jako niszczyciela? Sądzę, że jeżeli niszczy, to tylko zło, ale potrafi ocalać winowajców, bez zadawania gwałtu ludzkiej wolności.
Największa i najbardziej wzniosła intuicja Nowego Testamentu mówi, że Bóg jest Miłością, która ma moc przekonywania dobrem i pięknem. To radykalnie odmienna wizja Boga niż boga-niszczyciela odpłacającego nienawistnymi karami.
Można jednak przecież w Bogu widzieć ofiarę zła popełnianego przez ludzi. Kim jest ofiara, jeśli nie osobą, która resentymentem reaguje na zło doświadczane? Wiadomo, że są to tylko antropomorficzne przybliżenia, ale problem wciąż wydaje mi się otwarty. Czy można ofiarę oskarżać o to, że pojawia się w niej resentyment?
A jednak są to właśnie tylko teologiczne przybliżenia i wiemy, że Boga po tej stronie nie pojmujemy. Rzeczywiście mamy swoje doświadczenia doznawanego cierpienia. Szczególnie dotkliwe wtedy, gdy tracimy najbliższą nam osobę lub gdy dzieje się nam wielka krzywda. Wtenczas wchodzimy rzeczywiście w krąg nicości, doznajemy uczucia ciemności i pustki. Pojawiają się w nas myśli, że nasze codzienne wysiłki są daremne, że życie nie ma sensu. Wiemy, że w takich okolicznościach ludzie tracą często wiarę (przykładem są nazistowskie obozy koncentracyjne i sowieckie łagry). Skłonni są odtąd uważać obietnice zawarte w Biblii jedynie za wielką i szlachetną literaturę. Wierzę jednak, iż po tamtej stronie przebaczenie jest łatwiejsze. My, ludzie tej ziemi, znamy tylko własną krzywdę i stratę. Bardzo głęboko ich doświadczamy. Nie tylko umysłem, lecz szczególnie na poziomie emocji.
Zadajemy sobie wciąż trudne pytania: „Dlaczego mnie coś takiego się przytrafiło? Jak Bóg może pozwalać na tak wielkie ludzkie okrucieństwo? Na tak wielkie tragedie?” A tam, przed obliczem Boga, ofiary łatwiej przebaczają, bo same doświadczają wielkiej miłości. Intensywność tego przeżycia jest w stanie przeważyć pamięć o doznanej w ziemskim życiu krzywdzie. Nawet największej. Na tym, wierzę, polega cud naszej przemiany przed obliczem Stwórcy. Gdy jesteśmy przepełnieni boską obecnością, może w nas pojawić się zdolność jeśli nie zapomnienia, to przebaczenia tego zła, jakie w swojej pamięci na tamtą stronę przenosimy. Słyszę czasem o ludziach, którzy już tu doświadczają przebaczenia darowanego im przez ich własne ofiary. Mówią np., że skrzywdzeni nawiedzają ich w snach z nowiną o przebaczeniu. Ofiary morderstw oznajmiają, że po tamtej stronie jest im bardzo dobrze, że darowały swym winowajcom wszelkie zło.
Oczywiście, można by rzec, „sen-mara, Bóg-wiara” i z lekceważeniem odnosić się do takich relacji. Cokolwiek by jednak o nich myśleć, widać wyraźnie, że przebaczenie w perspektywie naszego krótkiego życia jest bardzo trudne. Bo nasze ziemskie ludzkie życie jest wciąż zagrożone. Często staje się egoistyczne, gdyż naprawdę jest bardzo kruche. Stajemy się zachłanni i krzywdzimy innych. W ciągu ludzkich dziejów kwestia przebaczenia i pragnienie pojednania nieustannie będą powracać. Świadczą o tym – nawet na poziomie społecznym – takie chwalebne inicjatywy jak np. Komisja Prawdy i Pojednania w RPA.
A jednak ludziom bardzo trudno jest uwierzyć w zbawienie oprawców – zarówno własnych krzywdzicieli jak i krzywdzicieli milionów.
Wiem o tym. W ciągu ponad trzydziestu lat moich zmagań w sprawie nadziei powszechnego zbawienia wysłuchałem bardzo wielu zarzutów. Nie są one zresztą czymś nowym. Św. Hieronim np. najpierw był zwolennikiem nadziei powszechnego zbawienia i poglądów Orygenesa, a potem zmienił zdanie i zaczął wyrażać się o nich z nieukrywanym sarkazmem. Nie mógł pogodzić się z myślą, że kiedyś archanioł Gabriel będzie zrównany z szatanem, Matka Chrystusa z nierządnicą, a Paweł Apostoł z Kaifaszem.
Wyobraźnia może podpowiadać zestawienia jeszcze bardziej drastyczne... W ten sposób można ośmieszyć wszystko. Tak samo św. Augustyn drwił sobie z owych misericordes – „miłosiernych”, głoszących zbawienie dla wszystkich. Ostro krytykował Orygenesa, a za argumenty służyła mu literalna interpretacja tekstów biblijnych. I jak się tu nie dziwić? Augustyn – człowiek z tyloma życiowymi perypetiami, który sam doznał przebaczenia, nie umiał przebić się do większego zrozumienia dla intuicji o powszechnym zbawieniu. Do myśli, że Bóg nasz nie jest Bogiem bezradnym. A przecież w Ewangelii Jana (12,32) Jezus zapowiada, że gdy zostanie nad ziemię wywyższony, „wszystkich przyciągnie do siebie”.
Zdumiewająca obietnica! Uwagę przykuwa symbolizm Janowej Ewangelii, w którym sensy słów wzajemnie się na siebie nakładają. Z jednej strony owo „wywyższenie nad ziemię” to śmierć krzyżowa, a z drugiej – już wywyższenie w chwale, dzięki czemu Jezus staje się Zbawicielem wszystkich. Boską cechą jest moc zbawiania, ocalania tych, którzy się zatracili, nie pozostawiania ich własnemu losowi. Śmierć niewinnego Jezusa jest apelem, ostrzeżeniem na całe ludzkie dzieje, by innych nie krzyżować i nie zamieniać ich życia w niekończące się pasmo udręki.
W przytoczonym cytacie z Ewangelii pojawia się kategoria „przyciągania” ludzkiej wolności przez Boga, przez Jego miłość, dobroć i piękno. Wierzę, że dokonuje się to także w śmierci i po śmierci, której tajemnicy – mimo wszelkich analiz medycznych, filozoficznych, teologicznych – po tej stronie nie zgłębimy nigdy do końca. Boskie przyciąganie to ważny element teologii nadziei na zbawienie wszystkich. Bóg nie niszczy wolnej woli rozumnego stworzenia. Zna inny, iście boski sposób oddziaływania od wewnątrz przez przekonywanie i pociąganie ku sobie. A ma czym pociągać! Niech więc nie martwią się obrońcy wolności. Stwórca szanuje ją bardziej niż sobie możemy wyobrazić i zrozumieć tutaj na ziemi. Jest Dawcą cudu wolności. Jest także, na zawsze, jej Ratownikiem i Zbawcą. Taka nadzieja nie może nie być nadzieją chrześcijańską.
Modyfikujmy, korygujmy, dopełniajmy nasze przekonania. Mądry kardynał John Henry Newman mawiał: to live is to change. Rzeczywistość nowego życia jest darem Boga. Nie wynika ona z samego pragnienia ludzkiej natury, aby nie przestać istnieć. Wiara uczy, że Bóg wierny swoim obietnicom ocala człowieka od nicości i przyjmuje do nowego świata. Wskrzeszenie z martwych to nowy stwórczy czyn Boga, równie zakryty przed naszymi oczyma i tajemniczy jak pierwszy akt stworzenia świata. Czym jest zmartwychwstanie, po tej stronie życia tego też nie pojmiemy.
Pojawiło się w dziejach chrześcijaństwa i wciąż się pojawia bardzo wiele interpretacji zmartwychwstania. Współcześni teologowie też z nim mają wielki problem. Świadczą o tym ostatnie wypowiedzi Kongregacji Nauki Wiary odnoszące się do kwestionowani cielesnego zmartwychwstania i bóstwa Jezusa.
Wierzę, że zmartwychwstanie jest przejściem do świata lepszego i piękniejszego. To przejście zaczyna się dla nas wraz z wydarzeniem śmierci. Sam zmartwychwstawszy, będę mógł dopiero wówczas pojąć, czym było zmartwychwstanie Chrystusa i co oznacza ono dla wszystkich ludzi. Wtedy zrozumiem, że śmierć to nie rozpadnięcie się w nicość, że przez śmierć przechodzi się do ostatecznej rzeczywistości, którą nazywamy Światem Nowym i Królestwem Boga. W chrześcijaństwie przyjął się model horyzontalny w opisie wydarzeń ostatecznych. Najpierw jest śmierć, oddzielenie duszy od ciała, potem oczekiwanie w stanie przejściowym i dlatego dzień Paruzji tak bardzo jest oddalony w czasie. Zmartwychwstanie staje się rzeczywistością odległą.
Wielką przeszkodą w pojęciu tego jest dla nas czas.
Nie mamy wyraźnego przeczucia wieczności. Wydaje się nam, że po drugiej stronie wszystkie wydarzenia są także sukcesywne, że trzeba czekać na ich kolejny rozwój. Z drugiej strony mówimy, że wieczność jest ustawicznym „teraz”, bez czasowego następstwa wydarzeń.
Co w takim razie myśleć o katolickiej doktrynie czyśćca?
Nadzieja powszechnego zbawienia wskazuje na inne rozwiązanie problemu. Czyśćcem jest oczyszczające doświadczenie wewnętrznej Gehenny – stan, przed którym ostrzegał Jezus. Wiemy od Niego, że przeżycie Gehenny będzie bolesne i przerażające. Ale to przejście przez mękę ma swój kres. Ma ono charakter terapeutyczny. Jest dziełem sprawiedliwości naprawczej (restorative justice, według współczesnej terminologii), a nie sprawiedliwości odwetowej (tradycyjne pojęcie iustitia vindicativa), karzącej za trwanie z uporem w grzechach tak ciężkich, że znieważony Bóg nie może go już wybaczyć.
Najszlachetniejsze ludzkie prawodawstwo opiera się na zasadzie, iż najważniejszym celem kary jest i powinna być resocjalizacja. Czy ona zawsze jest możliwa do urzeczywistnienia – to inna sprawa. Doświadczenia z więzień amerykańskich są w tym względzie wielce pouczające. Resocjalizacja jest niemożliwa, jeżeli nie przywróci się człowiekowi poczucia wartości, nie zadba się o jego edukację i nie odbuduje poczucia godności. Zastanawia fakt, że w swojej przypowieści o sądzie Jezus mówił także o nawiedzaniu więźniów jak o nawiedzeniu siebie samego. Zdumiewające utożsamienie! W więzieniach nie siedzą sami ludzie niewinni i pokrzywdzeni. A jednak On głosi, że więzień jest również człowiekiem w potrzebie.
Często nie potrafimy zrozumieć sensu tej potrzeby. A może w tym właśnie człowieku coś zostało wcześniej zniszczone? Może został kiedyś głęboko zraniony i upokorzony? Znów wracam myślą do ciężkich przeżyć z dzieciństwa, które przyczyniły się potem do zagubienia własnego człowieczeństwa. A mimo to specjaliści od resocjalizacji usiłują dotrzeć wciąż do tej głęboko ukrytej iskry szlachetności, jaka tkwi w jestestwie każdego człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boże. Nawet najgorsi przestępcy potrafią czasem zaprzyjaźnić się nawet z więziennym szczurem czy z myszą i dokarmiać je. Chcą w ten przynajmniej sposób nawiązać bliższą relację z żyjącym stworzeniem, aby choć trochę ulżyć swojej samotności.
Nie bez powodu we współczesnym świecie mówi się coraz częściej o doniosłej roli sprawiedliwości naprawczej. Naprawa, proces wychowawczy, edukacja, uzdrowienie – to przywrócenie do stanu normalności, odzyskanie tego, co się utraciło. A „przywrócenie” to po grecku apokatástasis – „u-stan-owienie na nowo”. Czego? Przyjaźni z Bogiem i ludźmi. Ustanowienie na nowo oznacza także pojednanie. Sprawiedliwość naprawcza wpisuje się mocno w perspektywę nadziei powszechnego zbawienia. Bóg jest przecież Bogiem ocalającym, Ratownikiem i Zbawicielem, który nigdy nie opuszcza człowieka. Rzeczą najbardziej boską jest nie opuszczać zagubionych, nawet w sytuacji największego zatracenia. Świadczą o tym przypowieści Jezusa np. ta o zabłąkanej owcy, której dobry pasterz idzie szukać, pozostawiwszy wbrew logice dziewięćdziesiąt dziewięć na pustkowiu.
Dziś wśród chrześcijan po sekularyzacji dają się słyszeć głosy, że tylko jedna owca bywa nie zabłąkana, a 99 się zagubiło.
Bardzo ciekawa myśl. Rzeczywiście i z taką sytuacją możemy mieć do czynienia. Co ważne jednak w przypowieści – powiedziane jest w niej, że pasterz będzie szukał zaginionej, aż (gr. éōs) ją odnajdzie. Gdy dawniej czytałem Ewangelię, to drobne słówko „aż”, „dopóki nie” umykało mojej uwadze. Dopiero w pewnej chwili odkryłem jego głęboki sens, co zmieniło sposób odczytywania tej przypowieści. Także innych, np. tej o kobiecie szukającej zgubionej drachmy. Czy Bóg może być porównywany ze skrzętną gospodynią, która wymiata wszystkie kąty mieszkania w poszukiwaniu miedzianej monety? Ale Jezus tak dziwnych, zdawałoby się, porównań w ogóle się nie obawiał.
W tym samym piętnastym rozdziale u Łukasza mamy również poruszającą przypowieść o synu marnotrawnym, a raczej o przebaczającym i miłosiernym ojcu. Nie wolno traktować obrazowego stylu pouczeń Mistrza z Nazaretu, jak gdyby nie miały one większego znaczenia dla naszych kościelnych doktryn.
No właśnie. Dlaczego tak wielu chrześcijan zachowuje się jak starszy brat z przypowieści Jezusa? Często zamiast radości wyrażamy niezadowolenie na widok nawróconego grzesznika.
W wielu z nas tkwi przesadne poczucie sprawiedliwości. A sprawiedliwość może być zwodnicza. Zapominamy, iż poczucie sprawiedliwości może również prowadzić na manowce. Sprawiedliwość nie rozwiązuje wszystkiego. W logice Ewangelii sprawiedliwość musi być miłosierna. W „Dzienniczku” św. Faustyny miłosierdzie Boże sięga jedynie śmierci człowieka, a później jest już tylko sprawiedliwość. Boskie przymioty w tak niepokojący sposób zostają podzielone! Nie mamy obowiązku opierać się na objawieniach prywatnych. Świadectwo Ewangelii jest najbardziej miarodajne. Często słyszę pytania: „A co z wizjami z Lourdes czy z Fatimy? Przecież dzieci widziały dusze strącane do piekła, podobne do liści spadających z drzewa. A Padre Pio ze swoimi doświadczeniami?”
Powtarzam wtedy: objawienia są różne, mistycy są różni. Ich percepcja jest uwarunkowana kontekstem historycznym i określonym typem religijności. Sam często sięgałem w swych poszukiwaniach do objawień Julian of Norwich, czternastowiecznej mistyczki angielskiej, która z radością przeżywała to, że Bóg potrafi pojednać wszystkich ze sobą. All shall be well – powtarzała – “Wszystko będzie dobrze”. Inna rzecz, iż niektórzy mają dość szczególny uraz do mistyki w ogóle. Uważają, że na pismach i relacjach mistyków polegać nie wolno, gdyż mówią nieraz rzeczy niewiarygodne i różnią się między sobą. Można jednych przeciwstawiać drugim. Ale wiadomo przecież, że tak jest wszędzie. Teologowie różnią się między sobą, podobnie lekarze, politycy i my wszyscy. Mistycy mogą mieć różne zdania i sposoby przeżywania kontaktu z Bogiem. Trudno pogodzić przesłanie Julianny z Norwich z przekazem siostry Faustyny. Nie warto się licytować, który mistyk jest ważniejszy, albo który święty lepszy. Tak na marginesie: Julianna nie została beatyfikowana, gdyż jej wypowiedzi o powszechności zbawienia były niezgodne z oficjalnym nauczaniem Kościoła.
Dlaczego takie jest stanowisko Magisterium? Czy chodzi tu o władzę, o sprawowanie poprzez lęk „rządu dusz”?
Wynika to w znacznej mierze z literalnej interpretacji infernalnych wypowiedzi biblijnych i troski o zbawienie ludzi. Groźba wiecznej kary to skuteczne narzędzie pedagogii kościelnej. Często słyszę, że głoszenie uniwersalizmu zbawienia jest niebezpieczne dla moralności chrześcijańskiej, gdyż rodzi postawy typu „hulaj dusza, piekła nie ma”.
Ze śmierci uczyniono w naszej kulturze duchowej rzecz straszną. Wiążę się ją z Bożym sądem, z groźbą wiecznej kary, bo przecież „Bóg za dobre wynagradza, a za złe karze”. „Od nagłej i niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie” – błagamy w suplikacjach. Święci drżeli przed śmiercią, często może nawet bardziej niż ci nie święci. Pisał o tym Jean Delumeau w książce „Grzech w kulturze Zachodu”. Dlaczego przestępstwo i grzech mają więcej znaczyć niż miłosierdzie i łaska? Przecież, jak mówi Apostoł, „gdzie pomnożył się grzech, szczególnie zaobfitowała łaska” (Rz 5,20).
W chrześcijaństwie mamy na szczęście nie tylko świadectwa lęku przed śmiercią. Na myśl przychodzi mi świetlana postać św. Serafina z Sarowa – prawosławnego rosyjskiego świętego z czasów napoleońskich. O sobie i o swoich współbraciach mówił: „śmierć będzie dla nas radością”. To odpowiednik Pawłowego wyrażenia z Listu do Filipian (1,21), że „śmierć to zysk”.
Taka chrześcijańska mądrość budzi w ludziach nadzieję. Jakże często o tej mądrości zapominamy! Ludzie boją się śmierci, bo to czy tamto w życiu się powikłało, bo skutki popełnionego zła wciąż trwają, bo mimo żalu pewnych spraw nie da się już naprawić. Jak ten sprawiedliwy i miłosierny Bóg poradzi sobie ze mną? Na chrześcijanach wciąż spoczywa obowiązek kształtowania pedagogii nadziei, a ta jest trudniejsza od pedagogii strachu. W tej ostatniej podkreśla się wagę przestępstwa i przedstawia Boga jako karzącego Sędziego. W pedagogii nadziei Bóg ukazuje się jako Ten, którego zaufania zawodzimy zwłaszcza przez krzywdę wyrządzoną jego stworzeniom. To Bóg największego przykazania Ewangelii, „przykazania nowego” (J 13,34), przeciwko któremu nieustannie wykraczamy.
Na krzyżu dokonała się wielka diagnoza sytuacji świata i jego okrucieństwa. Jezus umarł po to, by już nikt nikogo nie krzyżował. To ostrzeżenie najbardziej Niewinnego spośród ludzi, które rozciąga się na całe dzieje! Pytamy często, dlaczego śmierć Jezusa była potrzebna dla ocalenia ludzkości, dla naszego odkupienia. Myślę, że była ona właśnie owym wstrząsającym memento, by nie krzywdzić innych ludzi. Jakże wielkim grzechem w oczach Boga musi być krzywda czyniona drugiemu człowiekowi!
Kościół zdaje się mieć z tym problem. Szczególnie z tym wszystkim, co odnosi się do VI przykazania.
Trzeba mówić, szczególnie ludziom młodym, o destruktywnych skutkach egoistycznego traktowanie drugiej osoby jak przedmiotu do zabawy, gdy w rzeczywistości jest to często przyczyną ludzkiej krzywdy i wielu dramatów życiowych. Niestety zatracamy zbyt często prawdziwe priorytety. Gubimy się w rytualizmie, moralizatorstwie, a zapominamy o tym, co najważniejsze. A przecież, jak mawiała św. Teresa z Avila, „o zmierzchu życia sądzeni będziemy z miłości”, a więc z jakości naszych relacji z bliźnimi.
Dlaczego Ksiądz Profesor tak bardzo przywiązał się do nadziei powszechnego zbawienia, gdy innym tak trudno ją przyjąć?
Bo wierzę, że śmierć nasza tu na ziemi nie jest kresem dziejów Boga z człowiekiem. Po tamtej stronie te dzieje trwają dalej. Pojednanie Boga z człowiekiem może przedłużać się przez „wieki wieków”. Ale będzie On w końcu, jak napisał apostoł Paweł, „wszystkim we wszystkich” „wszystkim we wszystkim” (1 Kor 15,28). Księga wizjonera z Patmosu mówi rzecz zdumiewającą: nawet „królowie ziemi wniosą do niego [Nowego Jeruzalem] swoją chwałę” (Ap 21,24). Wcześniej opisani są jako najbardziej niegodziwi spośród ludzi, jako sprzymierzeńcy Bestii i Fałszywego Proroka (19,19-20). Teraz zaproszeni zostają do „świętego miasta” (21,2) zbawionych. A przecież powiedziano w tej samej Księdze, że na zewnątrz są „mordercy i bałwochwalcy, i każdy, kto kocha kłamstwo i się go dopuszcza” (22,15) oraz że „nie wejdzie do niego nic skalanego ani ten, kto czyni obrzydliwości, i kłamca, a tylko ci, którzy są zapisani w księdze życia Baranka” (21,27).
Tak więc Bóg musiał wcześniej dokonać wśród nich wielkiego dzieła oczyszczenia i przemiany, aby stali się godni uczestnictwa w radości Nowego Świata. Ten niezwykły fakt świadczyłby o tym, iż po drugiej stronie życia jest jeszcze więcej nawróceń niż w życiu ziemskim.
W Nowym Jeruzalem jest także „drzewo życia (...), a liście tego drzewa służą do leczenia narodów. I nic już nie będzie obłożone klątwą (22,2-3). Słowa te mówią o przezwyciężeniu ciemności, śmierci, Gehenny i stanu potępienia. W nowym świecie Bożym nie będzie już niczego przeklętego, czyli odrzuconego. Dokona się powszechne przebaczenie i pojednanie z Bogiem. Zaiste, to Księga Wielkiej Nadziei, do której zaglądam coraz częściej.
Trzeba wewnętrznie dojrzewać do jej lektury.
Teologia nadziei powszechnego zbawienia wymaga duchowości serca, idącej w parze z duchowością ludzkiego umysłu. Nadzieja odsłania coś z tajemnicy Nowego Świata i jego piękna. Daje przeczucie tego, co zakryte jest teraz przed naszymi oczyma. Uczy religijności bardziej dojrzałej, jakkolwiek trudniejszej. Serce pełne nadziei i współczucia dla wszystkich potrafi lepiej wyczuć blask piękna i prawdy niż chłodny i logiczny umysł, nie dostrzegający sensu całości. Bóg jest Bogiem Wielkiej Całości, Bogiem przyszłej symfonii wszechświata. Ostateczny wynik dziejów wszechświata będzie zgodny z Jego niezmierzonym majestatem i chwałą. Gdybyśmy przyjęli, że Bóg karać będzie grzeszników przez całą wieczność, znaczyłoby to, iż stworzenie świata było wielkim błędem, że On sam okazał się niezdolny do przezwyciężenia zła i całkowicie bezradny wobec własnego daru wolności.
Jak Ksiądz rozumie świętych obcowanie?
Protestanci mówią o „społeczności świętych”, a my o świętych obcowaniu. Obcowanie to kontakt, rozmowa, dialog, wymiana dóbr. Wierzymy, że tamci „po drugiej stronie” wstawiają się za nami, bo jest to, jak mówi starzec Zosima w „Braciach Karamazow” Dostojewskiego, tajemnicze „stykanie się światów”. Może czasem i my czujemy coś z tego wstawiennictwa „stamtąd”. Wierzę, że też możemy się wstawiać za tymi, którzy się oczyszczają w zaświatach.
Z tym wiąże się trudne pytanie. Skoro oczyszczenie zachodzi i po tamtej stronie, dlaczego my żyć musimy tu – na ziemi, w czasie, ze wszystkimi konsekwencjami? Doznajemy tu szczęścia, ale doświadczamy też cierpienia, czynimy zło. Po co to wszystko?
Wybitny teolog katolicki, Romano Guardini, złożony śmiertelną chorobą wyznał, że na boskim sądzie, pytany przez Boga, sam odważy się postawić Mu pytanie. Ten mądry myśliciel wyrażał nadzieję, że nie zostanie mu odmówiona prawdziwa odpowiedź, której nie znalazł w żadnej księdze, nawet w Piśmie Świętym. Nie znalazł jej w żadnym dogmacie i żadnym magisterium, w żadnej teodycei i teologii, także swojej własnej. Oto owo przejmujące pytanie: „Po co, Boże, do zbawienia te straszliwe bezdroża, cierpienie niewinnych, wina?”
Tego rodzaju pytania nurtują i w nas przed przejściem na drugą stronę życia. Są teologowie, którzy mówią, iż w obliczu śmierci objawia się człowiekowi boskie światło, które skłania do ostatecznej decyzji opowiedzenia się za Bogiem lub przeciwko Niemu. W ramach tak rozumianej ortodoksji jest to bez wątpienia swoista teologia ostatniej szansy. Perspektywa nadziei powszechnego zbawienia idzie jednak dalej: dzieje człowieka nie kończą się wraz ze śmiercią. On i po śmierci pozostanie, jako istota myśląca, zdolny do podejmowania decyzji. Ci, którzy się oczyszczają w Gehennie, wielu spraw mogliby nas nauczyć: „Nie przechodź obojętnie obok cierpiącego człowieka, w szczególności dziecka, bo to dziecko popatrzy na ciebie i wiedz, że ty swoim spojrzeniem i czynem już coś złego zasiałeś w jego sercu, co utrudni mu życie!” Miłujące spojrzenie otwiera nas dużo bardziej na świat niż poznanie czysto racjonalne.
Tego przez lata uczyłem się od tradycji chrześcijańskiego Wschodu. Nie na darmo przecież autor Listu do Efezjan (1,18) mówi o „oświeconych [światłych] oczach serca”. Miłość, która ma w sobie coś z dalekowzrocznej intuicji, otwiera człowiekowi drogę do głębszego, właśnie serdecznego poznania. Wschodnie chrześcijaństwo mówi o sercu inteligentnym, co znaczy, że umysł potrafi zstępować do serca i jednoczyć się we wspólnym akcie poznania, które bez tej jedności nie może przeniknąć w głąb rzeczywistości. Tak mi to swego czasu tłumaczył zmarły niedawno, wybitny teolog francuskiego prawosławia, Olivier Clément. Symbioza serca i umysłu jest w poznaniu duchowym niezbędna. To zupełnie inna gnozeologia niż ta zazwyczaj uprawiana w teologii. Idąc za tymi intuicjami większą rolę przypisywałbym sercu, gdyż ono pozwala nam lepiej czuć, szczerzej współczuć, głębiej rozumieć.
Autor Listu do Efezjan mówi w przywołanym już wersecie, że „oświecone oczy serca” potrzebne są do wiedzy o tym, „czym jest nadzieja”. Za „Hymnem o miłości” Apostoła Narodów często powtarzam, że tu na ziemi jedynie „cząstkowe jest nasze poznanie” (1 Kor 13,9). Czy nie znaczy to też, że nawet i magisterium Kościoła powinno w swych wypowiedziach zachowywać większą skromność i ostrożność? Dobra duchowe nie dają się mierzyć ludzką miarą. Są przede wszystkim rzeczywistością osobową. Chrystus jest „Prawdą, Drogą i Życiem” (J 14,6), a Ewangelia jest miarą i drogowskazem. Nie możemy zatem mówić o innych, że mają tylko „elementy prawdy”, a my mamy „prawdę całą”.
Tym samym budzimy wrażenie, że inni pozostają na poziomie elementarza, skoro tylko elementy są im dostępne. Nasze cząstkowe poznanie powinno być zawsze otwarte na korektę, na inną interpretację, i to w perspektywie poznania serdecznego. Prawda z natury swej wiąże się z nadzieją. Prawda wciąż czeka na swe ostateczne odsłonięcie.
Skomentuj artykuł