Niezwykła historia świętej patronki migrantów

Niezwykła historia świętej patronki migrantów
(fot. shutterstock.com)

Franciszka Cabrini otrzymała misję od papieża Leona XIII i żeby ją zrealizować, została emigrantką wśród emigrantów. Od początku nic nie szło jak powinno.

Jej symbolem mogłaby być walizka: wiedzą to dobrze siostry z instytutu założonego przez nią dokładnie 136 lat temu, eksponujące jej walizkę z wytartej w rozlicznych podróżach skóry w muzeum poświęconym jej osobie, w domu macierzystym zakonu w Codogno. Bo podróży odbyła rzeczywiście bardzo dużo ta krucha, lecz stanowcza kobieta z Lombardii, która poświęciła życie wspomaganiu włoskich emigrantów, kierujących się w tamtych latach z nadzieją do Ameryk. Franciszka Cabrini otrzymała to posłannictwo od papieża Leona XIII i żeby je zrealizować, została emigrantką wśród emigrantów. Opuściwszy Genuę z siedmioma siostrami w roku 1889 - ona, nie znająca morza tak samo, jak większość kobiet i mężczyzn stłoczonych w pomieszczeniach trzeciej klasy wiozącego ich statku - zaczęła już podczas przeprawy przez ocean zdawać sobie sprawę ze straszliwych warunków życia emigrantów. Jak oni, myślała, że znajdzie godziwą gościnę i pomoc po przybyciu do Nowego Jorku, lecz czekał ją gorzki zawód.

Oczekujący sióstr ojcowie skalabrynianie zaczęli powitanie od powiadomienia ich, że nie spodziewali się ich tak wcześnie, że ich lokum nie jest jeszcze gotowe. Następnego dnia, po odpoczynku w okropnym brudzie w zajeździe, podczas wizyty u arcybiskupa Corrigana odkryła, że sytuacja była jeszcze gorsza: arcybiskup nakazał im odjazd tymże statkiem, gdyż irlandzcy katolicy, do których należał, nie życzyli sobie, by pętały się im pod nogami włoskie zakonnice. Bowiem irlandzcy katolicy, już od kilku dziesięcioleci zadomowieni w Ameryce, patrzyli z dezaprobatą na zjawienie się kolejnych biednych, brudnych i nieokrzesanych katolików, takich jak włoscy emigranci. Nie wpuszczali ich nawet do swoich kościołów.

DEON.PL POLECA

Doświadczenie to utwierdziło tylko we Franciszce Cabrini przekonanie, jak bardzo potrzebna była obecność jej i jej sióstr. Bez ochrony jak oni, nie znając ani słowa języka angielskiego, od razu zabrała się do pracy, by znaleźć godziwą siedzibę, zamożnych sprzymierzeńców, którzy sfinansowaliby jej szkoły i sierocińce, choć miała przed sobą cały mur przeszkód i trudności. Nic nie szło jak powinno, wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko jej planom: lecz w trudnościach i doznawanych zawodach widziała nie tyle przeszkody, ile próby duchowe, które miały oczyścić jej intencje i zapewnić solidniejsze fundamenty jej działaniom. «Doszły naszych uszu - piszą siostry w swoich wspomnieniach - uwagi i opinie, które wysłuchane, powinny były niejako zniszczyć dzieło i w ogóle sam pomysł czynienia dobra na rzecz włoskich biedaków. Słychać było o nienawiści, jaką tutaj ma się do Włochów i do ich szkół, o wielkich trudnościach, które musiałybyśmy pokonywać, itd., itp. Gdyby czcigodna matka generalna była kobietą małego ducha, z pewnością zrezygnowałaby ze wszystkiego i natychmiast wyjechała». Ze swej strony Cabrini pisała: «Tutaj nie znoszą widoku Włochów». Lecz co by się nie wydarzyło, Franciszka była pewna, że jeśli powierzy się całkowicie sercu Jezusa, w odpowiednim momencie pozytywnych wyników nie zabraknie: uczyła siostry, że «misja musi pójść bardzo dobrze, bo napotyka wiele oporów».

Szła w dwóch kierunkach: nawiedzanie ubogich i rozumienie ich potrzeb z jednej strony; z drugiej strony starała się zrozumieć amerykańskie społeczeństwo poprzez docelowe spotkania. W tym okresie zrodziły się jej dwie wielkie miłości: do włoskich biedaków, ignorantów i wzgardzonych, pozbawionych opieki i pomocy, ale również do Ameryki, kraju pełnego widoków na powodzenie i realizację, otwartego na przybyszy, jak intuicyjnie od razu pojęła. Od razu też dała się pokochać Amerykanom dzięki swojemu szczeremu podejściu, umiejętności przechodzenia od razu do sedna sprawy, swojej konkretności. Droga do rehabilitacji włoskich emigrantów była dla niej również od razu jasna: należało przekształcić rzeszę ciemnych i biednych Włochów w szanowanych obywateli amerykańskich. W ten sposób udało jej się zamienić przeciwników - jak arcybiskup Corrigan - w sprzymierzeńców, którzy pomogli jej zbudować pierwsze sierocińce i pierwsze szkoły. Franciszka bowiem nie prosiła o jałmużnę, umiała włączyć do sprawy swoich rozmówców, proponując inwestycje w dzieła opiekuńcze, które dzięki jej zdolnościom administracyjnym miały stać się prosperującymi instytucjami. Pieniądze daje się chętniej komuś, kto potrafi udowodnić, że wie, jak najlepiej ich użyć. Jej dzieła, łączące zawsze wymiar charytatywny z usługami za opłatą, były zarządzane jak przedsiębiorstwa, a zatem musiały przynosić jakiś zysk, który był natychmiast inwestowany w kolejne fundacje.

Ten rodzaj włączania się do amerykańskiego społeczeństwa, początkowo niemal całkiem pozbawiony gwarancji instytucjonalnych i pokrycia finansowego, był bardzo podobny do tego, którego doświadczali w swoim życiu emigranci, a doświadczenie go osobiście było dla niej bardzo cenne, gdy trzeba było wymyślać strategie niesienia im pomocy. Jak ukazują jej słowa wypowiedziane w wywiadzie dla gazety «The Sun» kilka miesięcy po przyjeździe do Stanów: «Naszym celem jest ratowanie włoskich sierot miejskich od biedy i grożących im niebezpieczeństw, i uczynienie z nich dobrych ludzi».

Matka Cabrini wypracowuje rzeczywiście pewien model integracji dla emigrantów - model, który zastosuje ona sama, gdy w roku 1909 przyjmie amerykańskie obywatelstwo, jak naturalnie również jej siostry zakonne - jako że nowa tożsamość amerykańska mogła współistnieć z włoską, z którą się urodziły, dzięki przynależności do religii katolickiej. To właśnie uniwersalność katolicyzmu gwarantowała, jej zdaniem, ciągłość między stanem początkowym i stanem osiągniętym.

Pomimo, że życie dla Włochów i w ogóle dla katolików było dość ciężkie, Franciszka umie wyodrębnić realne możliwości afirmacji i integracji w nowym świecie, widzi pozytywną stronę wolności i koegzystencji różnych wyznań religijnych, gwarancje tolerancji, której Europa, chora na antyklerykalną nietolerancję, nie mogła jej już zapewnić.

Z każdego domu, jaki zakładała, rozciągała się na dzielnicę cała sieć inicjatyw, obejmująca szkołę parafialną i wizyty u rodzin. Siostry niosły potrzebującym nie tylko żywność i odzież, zachęcały też do chrzczenia dzieci, do regulujących sytuacje małżeńskie ślubów również kościelnych i do powrotu do praktykowania religii katolickiej. Emigranci w trudnej sytuacji wiedzieli, że mogą skontaktować się z klasztorem i prosić o pomoc, wiedzieli, że siostry pomagają bezrobotnym znaleźć pracę, że przyjmują dzieci pozbawione rodziny i zapewniają opiekę prawną ubogim rodzinom w potrzebie. W razie czego pomagały również tym, którzy chcieli wrócić do kraju. W każdym instytucie sióstr był sekretariat pomagający emigrantom pisać listy do domu, załatwiać sprawy w urzędach, utrzymywać stosunki z instytucjami kraju pochodzenia. Tryb tych interwencji zmieniał się w zależności od potrzeb i cech charakterystycznych miejsca osiedlenia. Na przykład w Nowym Orleanie, gdzie szpetny przypadek zabójstwa wywołał falę niechęci do Włochów, matce udało się odzyskać szacunek i podziw miejscowych obywateli, miłośników muzyki, organizując procesję, podczas której śpiewano melodie Verdiego.

Jej strategia przewidywała używanie języka włoskiego w kontaktach z emigrantami: nabożeństwa odprawiano po włosku, szkolne przedstawienia teatralne były w języku włoskim, włoski był też personel szpitali i po części nauczanie w szkołach. Lecz jej nieustanną troską było zapewnienie we wszystkich szkołach dobrej nauki miejscowego języka celem ułatwienia integracji ze społeczeństwem.

Siostry zakonne zajmowały się też więźniami, najbardziej nieszczęśliwą grupą włoskich emigrantów: «To było wzruszające, widzieć, jak stu i więcej mężczyzn zwyczajnych wszelkim grzechom wsłuchuje się, jak małe dzieci, w słowa prostej zakonnicy o czymś, co chyba zawsze ignorowali, lekceważyli, deptali, jak udziela przestróg i zadaje pytania, by lepiej zrozumieć i dowiedzieć się czegoś więcej» pisze jedna z towarzyszek matki Cabrini.

Bez względu na to, czy były to kopalnie, czy więzienia, matka Cabrini nie bała się wysyłać swych sióstr — uzbrojonych tylko w miłość chrześcijańską — w straszliwe miejsca, gdzie niewiele kobiet odważyłoby się pokazać. Habit zakonny nie zawsze bronił, lecz one potrafiły zdobyć sobie tych nieszczęśników rozmawiając z nimi po włosku, ze słodyczą, i okazując z prostotą i cierpliwością, że szczerze interesują je dusze tych ludzi. Dla wielu górników czy więźniów głos tych sióstr i ich uśmiech stanowiły pierwszy kontakt ludzki po miesiącach upokorzeń i trudów, samotności i desperacji. Miały one na celu przywrócenie godności i nadziei ludziom zrozpaczonym, dla których emigracja była porażką.

W niektórych przypadkach siostrom udało się nawet uzyskać rewizję procesów z pomyślnym wynikiem dla skazanych, pokrzywdzonych przez nieznajomość języka angielskiego, co nie pozwoliło im skutecznie się bronić.

Chcąc otworzyć jakąś szkołę, sierociniec czy szpital przeznaczony dla emigrantów, matka Cabrini wybierała zawsze piękne miejsca, obszerne i pełne światła budynki, możliwie otoczone bujną zielenią. Tym sposobem ostatni stawali się pierwszymi. Lecz chciała też w ten sposób rozwiewać nieprzychylne opinie na temat wspólnoty włoskiej, które sprawiały, że nie cieszyła się ona szacunkiem i była źle widziana przez inne grupy etniczne, przede wszystkim przez Irlandczyków. Piękne budynki, styl organizowanych przez nią uroczystości inauguracyjnych, na które zapraszała władze religijne i świeckie, by skosztowały przysmaków włoskiej kuchni i posłuchały włoskiej muzyki operowej, przyczyniły się nie tylko do wzmocnienia jej sławy biznesmenki wysokiej klasy, ale poprawiły też znacznie wizerunek Włochów.

Przystosowując budynki do nowej działalności opiekuńczej, często musiała walczyć z całymi dzielnicami, których mieszkańcy nie chcieli, by zamieszkanie ich przez włoskich emigrantów obniżyło wartość posiadanych nieruchomości. W Chicago, żeby ją zmusić do rezygnacji z pomysłu, sabotowano budowę szpitala, lecz Franciszka nie zrezygnowała z realizacji projektu, przeciwnie, postanowiła od razu wprowadzić do niego chorych: «Nie sądzę, by nasi wrogowie chcieli posunąć się do upieczenia żywcem chorych». I fakty przyznały jej rację. W Seattle pokonała wszystkie stawiane jej przeszkody i udało się jej przekształcić luksusowy hotel w przepiękny szpital.

Ruchy migracyjne, które w czasach matki Cabrini obejmowały głównie najuboższych Europejczyków emigrujących do obu Ameryk, dzisiaj obejmują wszystkie kraje Trzeciego świata, zaś Europa, z miejsca, z którego się emigruje, stała się miejscem, do którego się emigruje. Lecz Franciszka Cabrini potrafiła już dostrzec w emigrancie człowieka nowego: bez korzeni, bez przynależności do religii czy ojczyzny, musi on zbudować sobie tożsamość i życie. Emigracja stała się problemem naszych czasów, i to właśnie dlatego ta święta, zmarła prawie sto lat temu, w roku 1917 w Chicago, jest dzisiaj ważniejsza i bardziej aktualna niż kiedykolwiek.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Michał Kociołek

Usuń z drogi znaki zawracania

Postanowiłem napisać o wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu, bo fakt, że mogę to robić, jest dowodem, że warto walczyć do końca.

Nieważne, od czego zaczynasz. Nie czekaj, marzenia nie spełnią...

Skomentuj artykuł

Niezwykła historia świętej patronki migrantów
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.