Niezwykła pełna cudów pielgrzymka do Maryi

(fot. Krzysztof Noworyta)
Krzysztof Noworyta

To jedno z najbardziej obleganych sanktuariów maryjnych na świecie. Wierni mają do Maryi szczególną i piękną pobożność. Śpiewają swojej ukochanej matce: "w dniu, w którym się narodziłaś, narodziły się wszystkie kwiaty".

To był morderczy dzień. Po dwunastu godzinach marszu w upale dotarłem do schroniska pod wulkanem Popocatepetl. Marzyłem już tylko tym, żeby spać. Wszystko ku temu zmierzało, gdy nagle obudziło mnie mocne szarpnięcie. Pochylony nade mną policjant szarpał mnie i krzyczał: "Polak wstawaj! El Popo zaczął erupcję!". Wybiegłem z nim przed schronisko. Patrzyłem urzeczony na wulkan w stanie radosnego szału. Lawa się wylewała, wyziewy szły w górę. To ten moment, w którym czujesz, że Pan Bóg naciąga prawa natury w prezencie. Dla ciebie. Bo tak!

Działo się to pod koniec tej niesamowitej pielgrzymki. Trzy dni później doszedłem do celu wyprawy - Bazyliki Matki Boskiej Guadalupe na Tepeyac w mieście Meksyk. Samotnie przemierzyłem pieszo 450 km z miasta Veracruz do stolicy Meksyku.

DEON.PL POLECA

(fot. Krzysztof Noworyta)

Dwa lata dojrzewałem, by podjąć to wyzwania. I nie chodziło o logistykę czy naukę języka, bo to sprawy najprostsze. Chodziło o gotowość duchową. Przestrzeń w sercu, żeby wyruszyć do tego niezwykłego sanktuarium. W końcu nadszedł dzień, kiedy wszystko zamienia się w konkret - w listę rzeczy, które trzeba zmieścić w 45-litrowym plecaku. I w drogę!

Meksyk to inny świat. Trzeba było wziąć głęboki wdech, zostawić wszystkie stereotypy i wyobrażenia o tym kraju, jakie się ma po rozmowach, newsach i filmach typu "Sicario". Pomogli mi w tym antropolog Marcin Kozłowski, który spędził w Meksyku 6 lat, i Robert Poźniak, polski kapitan żeglugi, który od 20 lat mieszka z rodziną w Veracruz. Skutecznie chłodzili mi głowę i napełniali ją nowym olejem. Wałkowali, że kluczem do powodzenia jest wyluzować się i komunikować - jeśli ja wykonam pierwszy krok w stronę Meksykan, to oni wykonają dziesięć następnych. I tak też było.

Na szlaku

W Meksyku nie ma szlaku pielgrzymiego w stylu Camino de Santiago. Nie ma w zasadzie szlaków turystycznych poza paroma górskimi. Na bocznych drogach wykonuje się egzekucje, wyrzuca ciała albo przeładowuje narkotyki. Pielgrzymi podróżują głównie rowerami, a jeśli już pieszo, to etapami i w dużych grupach z uwagi na bezpieczeństwo. Samotny Polak drepczący pieszo przez Meksyk z okrytym płachtą plecakiem i hasłem "Meksykaninie, jesteś moim bratem na naszej drodze do Guadalupany!" to było zjawisko kosmiczne. No ale pielgrzyma Pan Bóg chroni. Prowadzi kroki tam, gdzie trzeba, i stawia na drodze właściwych ludzi. Bo Meksyk ludzi o wielkich sercach dzieli cienka linia od Meksyku pełnego przemocy.

Droga wiodła mnie przez wsie i miasteczka, a czasami przez duże miasta jak Xalapa, Puebla. Szlak piął się nieustannie w górę od 0 do 3500 m n.p.m., przez co obejmował różne strefy klimatyczne - od tropikalnej i dusznej atmosfery stanu Veracruz po górski i ostry klimat terenów w pobliżu wulkanu Popocatepetl. Raz podróżowałem w krótkich spodenkach, raz w zimowej kurtce.

(fot. Krzysztof Noworyta)

Spałem różnie - na parafiach, u spotkanych ludzi, u znajomych poleconych przez znajomych, czasem w namiocie. Za każdym razem doświadczając niesamowitej gościnności i życzliwości Meksykan. W Tamarindo gościł mnie Pan Sanchez, który hoduje świnie i limonki i pracuje, zbierając śmieci, innym razem w Achichica spałem w warsztacie wulkanizacyjnym. W Miradores z namiotu do hotelu przegnał mnie siłą (miłości) ksiądz Sergio, a w Perote ugościły siostry kapucynki. Absolutnym hitem był jednak wspomniany już nocleg w towarzystwie policjantów na Paso de Cortes u stóp wybuchającego wulkanu Popocatepetl.

Party z maczetami

To był czwarty dzień wyprawy. Wciąż łapałem rytm drogi i aklimatyzowałem się. Od południa marzyłem o obiedzie - kokosie z chili limonką. Na wejściu do małej miejscowości Plan del Rio stał jak znalazł stragan z kokosami. Zagadałem ze sprzedawcą - dwudziestoparoletnim Yajazielem. Po paru zdaniach już nadawaliśmy na tych samych falach. Wyciął mi pysznego kokosa i zaproponował, że zorganizuje nocleg. Przyjąłem zaproszenie. Po kąpieli w jeziorku wróciłem do kokosowego straganu, gdzie już czekali na mnie koledzy Yajaziela. Szeroko uśmiechnięci z maczetami przy pasku powiedzieli: "Cześć Polak, słyszeliśmy, że dziś śpisz u nas". Zimny pot. Przełknięcie śliny. Sekundy na przekroczenie w sercu Rubikonu - między "bać się a nie bać się". Po co bać? Nie bać. Jak mam dojść do celu, to dojdę. Strach zamyka. Trzeba zaufać.

Poszedłem z nimi. Mieszkali w dzielnicy ubogich na obrzeżach wioski. Posklecane z cienkich bali domy, walające się śmieci i pełna gościnność. Za ostatnie pesos zorganizowali obfitą kolację. Jedliśmy i piliśmy do późnej nocy - tortille, mięsa, zupy, słodycze, papaje, soki - rozmawiając o tym wszystkim, co łączy i dzieli Polskę i Meksyk. Okazało się, że maczety to ich narzędzie pracy i rozrywki. Na życie zarabiają, zbierając kokosy i papaje, a po godzinach polują na iguany, które w Meksyku są tak powszechne jak u nas kurczaki.

(fot. Krzysztof Noworyta)

Dawać i brać

Następnego dnia rano jeszcze trawiłem te ogromne ilości jedzenia z poprzedniej nocy. Ale koledzy nie zwalniali tempa. Szybko zorganizowali syte śniadanie. Pielgrzyma głodnego nie puścimy. Po posiłku Yajaziel odciągnął mnie na bok do swojej chaty. Otworzył swoją Biblię i powiedział: "Chcę coś ci dać, to najcenniejsza rzecz, jaką mam, kiedyś ocaliła mi życie. Teraz daję ją tobie. Weź te słowa Psalmu 93 i przeżywaj je w sercu, niech one cię prowadzą". To był dar najcenniejszy - serca dla serca. Jak napisał gdzieś Michael D. O’Brien: "serce prawdziwie pełne to serce pęknięte". Moje pękło w tym momencie. Chrupnęło jak cholera. Pękła kamienna skorupa.

Na początkowym etapie drogi wiele razy łapałem się na tym, że nie chciałem brać tego, co ludzie ofiarowywali. Zwykle reagowałem polskim: "Dziękuję, nie trzeba, poradzę sobie, proszę sobie nie robić problemu", ale po paru takich akcjach zobaczyłem, że coś jest nie tak. Ludziom, którzy oferowali pomoc, na twarzach malował się smutek, zawód. Zrozumiałem, że odmawiając, robiłem im przykrość. Ustawiając się na pozycji "samowystarczalnego" profesjonalnego pielgrzyma, zionąłem chłodem, bo stawiałem niewidzialną granicę gestom miłości, które oni chcieli wykonać: dać pomarańczę, ciastko, 50 pesos dla pielgrzyma, uścisnąć się. To była mocna lekcja. Ta zmiana perspektywy była wyzwalająca. Jak zostawienie zbędnego bagażu, wywietrzenie zatęchłego pokoju.

Pielgrzymi

Jednego dnia zmieniłem trasę i zamiast dreptać przez wioski pełne latających koło nóg bezpańskich psów zdecydowałem się iść autostradą. Nie było to bezpieczne, bo wystarczyłby poluzowany kołpak z pędzącego tira, aby przygoda życia skończyła się na asfalcie.

Zmierzając drogą, spotkałem ekipę pielgrzymów na rowerach, którzy wracali z bazyliki do swoich domów w Chiapas na południu Meksyku. Każdy z nich dźwigał na plecach 2-2,5-metrową figurę Matki Boskiej. Niektórzy mieli po 7 rzeźb w jednej paczce. Wyglądali niesamowicie. Ze skromnym ekwipunkiem pokonywali na rowerach w ciągu 10-12 dni dystans 1500 km. W ten sposób każdego roku setki tysięcy rzeźb Matki Boskiej podróżują po całym Meksyku. W bazylice symbolicznie "ładują się energią, łaską", tak aby wystarczyła na cały rok. A za rok - znowu w drogę. Zjedliśmy wspólnie posiłek. Oni obdarowali mnie ciastkami i puszką warzyw, a ja ich... obrazkami Jana Pawła II. Byli przeszczęśliwi.

El Papa Mexicano

Nie bez powodu tak zareagowali. Pamięć o Papieżu Polaku jest w Meksyku bardzo żywa. Cała moja droga z Veracruz do bazyliki usiana była jego wizerunkami. Na straganach z kokosami, w każdym kościółku - małym czy dużym - witał mnie uśmiechnięty Papież Polak. Jego obecność w Meksyku to coś więcej niż sentyment. To trwały ślad, spotkanie, które przeniknęło serca obu stron do głębi. Z perspektywy widać, jak dobrze i celnie śp. papież wyczuł moc Pani z Tepeyac i jak był wierny Jej przesłaniu. Podczas przedostatniej pielgrzymki do Meksyku, ledwo powstrzymując łzy na stadionie, gdy odśpiewano mu pieśń "El Pescador" ("Rybak"), powiedział: "No dobrze, po tylu latach mogę się już przyznać - jestem Meksykaninem!". Tłum oszalał. El Papa Mexicano! Papież Meksykanin!

(fot. Krzysztof Noworyta)

Kto wie, może kiedyś powstanie w Meksyku szlak św. Jana Pawła II z Veracruz do bazyliki Matki Boskiej Guadalupe, którym wspólnie wędrować będą pielgrzymi z Europy, Meksyku i całego świata? To byłoby coś.

Święto Matki

Determinacja, odwaga i poświęcenie, z którymi meksykańscy pielgrzymi przemierzają tę niebezpieczną drogę, to coś więcej niż lokalna tradycja. To głębokie przeświadczenie i wiara w realną obecność Matki Boskiej. Uwiecznione na cudownym wizerunku spojrzenie Guadalupany skierowane ku nam i Jej złożone ręce od ponad 500 lat przekazują każdemu, kto do Niej przychodzi, proste przesłanie: "Niech się nie boi twoje serce… Czyż to nie ja jestem twoją Matką?".

Nie da się opisać słowami, jak to jest, gdy Jej spojrzenie cię przenika, a serce wypełnia fala pokoju. Jak coś ci się w środku odkleja. Coś umiera, coś się rodzi. A cały trud drogi znajduje swoją pełnię w cichym wezwaniu do bliskości w ciszy i w tajemnicy.

Druga strona tej bliskości to radość. Morze radości, jakie rozlewa się wokół bazyliki, gdy na święto Matki Boskiej 12 grudnia do 35-milionowej aglomeracji przybywa dodatkowo 7 milionów pielgrzymów z Meksyku i całej Ameryki Łacińskiej. Dla mnie ta skala była nie do wyobrażenia. W roku 2016 pobito rekord frekwencji.

(fot. Krzysztof Noworyta)

Świętowanie rozpoczyna się 8 grudnia wraz ze świętem Niepokalanego Poczęcia, a dzień później wspomnieniem św. Juana Diego, a na dobre rozpoczyna się 11 grudnia po południu, kiedy w bazylice ma miejsce nocne czuwanie. Ma ono formę nabożeństwa i koncertu, podczas którego ludzie śpiewają pieśni Matce Bożej. Zespoły, duety samotni mariachi, To, co mnie uderzyło, to to, że śpiewali je w sposób, który łamał konwencję znaną mi z Polski "śpiewania do obrazu". Niesamowite doświadczenie. Po koncercie, o północy, rozpoczęła się uroczysta msza święta zakończona entuzjastycznym odśpiewaniem Matce Boskiej "Mañanitas" - tradycyjnej pieśni śpiewanej zwykle na urodziny. Jest tam jeden przepiękny wers, który jak w soczewce skupia cały czar tego święta: "w dniu, w którym się narodziłaś, narodziły się wszystkie kwiaty".

Po wyjściu z bazyliki koło drugiej w nocy oniemiałem. Wokół świątyni utworzyło się miasto tysięcy pielgrzymów. Część ludzi już spała, gdzie popadnie - na kocach, kartonach wokół bazyliki, na stacji benzynowej. Inni tańczyli i śpiewali. Nieustannie też przybywały dziesiątki tysięcy nowych pielgrzymów, którzy przez całą noc jak żywa rzeka wlewali się do bazyliki. Na ulice wyszli mieszkańcy stolicy, by jak co roku - w geście solidarności - serwować pielgrzymom posiłek, gorące napoje, koce.

W niedzielę plac przed bazyliką zajmują przez cały dzień Indianie. Wraz ze wschodem słońca zaczynają taniec, który jest formą oczyszczenia, przygotowania i oddania czci Matce. Ubrani w przepiękne tradycyjne stroje przy transowym rytmie bębnów odprawiają ceremonie. Gdy kończą o zachodzie słońca, w procesji wchodzą do bazyliki, modląc się. Dzień dobiega końca. Spektakl skończony. Przepiękne pióropusze zostają rozłożone na części pierwsze i schowane do torby. A spektakularne azteckie pancerze zastępują dżinsy i bluza od dresu. Majestatyczni wojownicy zamieniają się w niepozornych Meksykan. Ale są przecież i tym, i tym.

(fot. Krzysztof Noworyta)

W drogę

Słów brak, żeby oddać cały urok drogi. Być może najlepszym streszczeniem będą słowa pana Stefana z Polski, który od ponad 30 lat mieszka w Veracruz, gdzie pracuje na uniwersytecie. Gdy mówiłem mu, jak ciągle nie mogę uwierzyć w to wszystko, co przeżyłem podczas pielgrzymki, odpowiedział mi: "Widzisz, taki właśnie jest Meksyk, nie dajesz nic albo dajesz bardzo mało, a dostajesz bardzo wiele". I tak było.

Siedem lat temu nieznana mi wtedy bliżej osoba podczas spotkania powiedziała ni z tego, ni z owego: "Słuchaj Krzysiek, jeśli masz w sercu potrzebę, żeby gdzieś pójść, to pójdź, bo za pół roku będzie za późno". Te słowa uruchomiły lawinę, bo dokładnie tego potrzebowałem, ale nie chciałem jasno tego nazwać. I poszedłem. Najpierw szlakiem do Santiago, potem przez Włochy do Manopello, a następnie przez Ziemię Świętą do Jerozolimy. Ostatnim jak na razie przystankiem w tej 7-letniej drodze był Meksyk.

Więc jeśli ktoś z was słyszy w sercu coś podobnego - niech rusza. Meksyk jest super, a Matka czeka z otwartym sercem i ramionami!

(fot. Krzysztof Noworyta)

***

Szczęśliwi, którzy w Tobie mają źródło siły,

Gdy drogi pielgrzymie [w sercu] obmyślają.

Gdy ciągną jałową doliną,

Zamieniają je w zdroje wód,

a deszcz jesienny okrywa ją błogosławieństwem.

Idą i siły w nich rosną,

aż staną przed Bogiem na Syjonie.

(Psalm 87)

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Niezwykła pełna cudów pielgrzymka do Maryi
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.