Te niezaspokojone potrzeby sprzyjają wejściu w przemocową relację. Warto pytać siebie o to, co nas spotyka
Krytycyzm, czyli zdolność do zadawania sobie pytań płynących z samoobserwacji, krytycyzm jest oznaką zdrowego rozsądku. Warto na przykład zapytać siebie, czy to, co mnie spotyka, jest czymś niezwykłym, więzią wypracowaną w relacji z duszpasterzem, opartą na wzajemności, szacunku i odpowiedzialności za siebie, czy raczej narzuconą przez niego? Czy to jest moja potrzeba, płynąca np. z deficytu pod tytułem „samotność”? - mówi Tomasz Franc OP w rozmowie z Magdaleną Dobrzyniak w książce "Bezbronni dorośli w Kościele" .
Każdy chce spotkać w końcu kogoś, kto odpowie na jego potrzebę
Magdalena Dobrzyniak: Jakie niezaspokojone potrzeby sprzyjają wejściu w relację przemocową?
Tomasz Franc OP: - Może to zabrzmi zbyt prosto, ale każdy z nas potrzebuje miłości i akceptacji, co wiąże się z poczuciem bezpieczeństwa, przynależności, więzi, odnajdywania w kimś oparcia, możliwości podążania za kimś, bycia włączonym w jakąś sensowną całość relacji społecznych, wspólnoty, jakiegoś projektu. Te wszystkie potrzeby zgromadzone wokół miłości nie są czymś negatywnym. Są bardzo naturalne. Oczywiście mają początek we wczesnodziecięcych relacjach, szczególnie w relacji z matką, i jest tu bardzo istotne, w jaki sposób w swoim życiu zaspokajaliśmy te potrzeby. Jeśli cierpimy w tym zakresie jakiś nieuświadomiony głód, to najczęściej będziemy próbowali dosyć kompulsywnie, czyli nieostrożnie, w pośpiechu, bez należytej roztropności zaspokoić go dzięki komuś, kto będzie oferował nam swoją wyidealizowaną obecnością odpowiedź na każdy nasz brak, w ten sposób usypiając naszą krytyczność. Będzie wtedy stawał się dla nas taką brakującą „idealną” matką i oczywiście manipulator na początku da nam ofertę pełnej akceptacji i bezpieczeństwa. Wymogi będą się zwiększały wraz z uzależnieniem się od niego, ale ten początkowy moment kontaktu z nim zawsze będzie trafiał celowo w potrzebę miłości, akceptacji, bliskości, czułości, przynależności.
To bardzo proste ludzkie potrzeby.
- A doświadczający ich jest bezbronny, często ulega przymusowi powtarzania, zaspokajania traumatycznych głodów, szukania sytuacji, w których chcemy spotkać w końcu kogoś, kto odpowie na naszą potrzebę, nie krzywdząc nas, nie porzucając, nie zawodząc.
To znaczy, że w każdą relację, zwłaszcza w taką, która wymaga kredytu zaufania, a więc taką, którą nawiązujemy z duszpasterzem czy we wspólnocie, relację bliskości i bezpieczeństwa, powinniśmy wchodzić z taką myślą z tyłu głowy: „Uważaj, możesz być zraniony”?
- Pewnie nie wchodzimy w relacje z takim myśleniem, ale krytycyzm jest oznaką zdrowego rozsądku. Krytycyzm, czyli zdolność do zadawania sobie pytań płynących z samoobserwacji. Warto na przykład zapytać siebie, czy to, co mnie spotyka, jest czymś niezwykłym, więzią wypracowaną w relacji z duszpasterzem, opartą na wzajemności, szacunku i odpowiedzialności za siebie, czy raczej narzuconą przez niego? Czy to jest moja potrzeba, płynąca np. z deficytu pod tytułem „samotność”? Czy to potrzeba bycia blisko kogoś? Czy raczej jest to naturalny sposób budowania więzi między członkami duszpasterstwa czy wspólnoty, w której jestem? Nie chodzi o podejrzliwość, tylko o zdrowy zmysł krytyczny, który umożliwia nam stanięcie z boku, zajęcie pozycji osoby trzeciej w relacji, takiego obserwatora z zewnątrz, który powinien się w nas uaktywnić, szczególnie gdy nasze zaangażowanie staje się nadmierne i osłabia inne relacje lub odciąga nas od innych obowiązków życiowych.
Nie mieszkać w jednym pokoju, nie pisać po 22.00
Co nam może w tym pomóc?
Pewną nowością są tak zwane kodeksy dobrych praktyk, wdrażane coraz częściej w różnych wspólnotach. Doprecyzowują zachowania w pewnych obszarach, które mogą być nieodpowiednio interpretowane. Na przykład duszpasterz na wyjazdach nie powinien mieszkać w pokoju z kimś z duszpasterstwa. Albo na przykład nocne rozmowy, esemesy czy czaty – kodeks powinien precyzować, że nie komunikujemy się po godzinie 22.00. Nie chodzi o to, że jesteśmy przewrażliwieni, jeśli chodzi o potencjalne nadużycie. Po prostu czymś naturalnym są pewne przestrzenie intymności, a do takich należy również noc czy wieczory. Istnienie takiego kodeksu dobrych praktyk modeluje relacje w duszpasterstwie i moim zdaniem dobrze, żeby pojawił się on w każdej wspólnocie i był ogólnodostępny dla jej członków.
To na pewno zwiększa nasze poczucie bezpieczeństwa, bo jeśli ktoś myśli o tym, żeby stworzyć taki kodeks, to znaczy, że zależy mu na naszym dobru.
Zdecydowanie. Mogliby go współtworzyć członkowie duszpasterstwa. I – co wydaje mi się również ważne – może on służyć jako pewnego rodzaju pomocnicze „trzecie oko” między mną a duszpasterzem czy liderem. Jeśli jestem oburzony czymś albo zaniepokojony, albo jednostronnie coś postrzegam z powodu nadmiernej fascynacji, ekscytacji czymś, to ten kodeks mógłby mi pomóc zobiektywizować takie doświadczenia, rzucając na nie dodatkowe światło.
Jeżeli używam gestów, to znaczy, że brakuje mi słów
Czy jednak trochę nie usztywnia on naszych relacji? Przypominają mi się tutaj utyskiwania księży, którzy narzekają, że na katechezie nie mogą pogłaskać dziecka po głowie, bo od razu są podejrzewani o niecne zamiary. Jak zachować spontaniczność relacji, a jednocześnie jej przejrzystość i respektowanie granic?
Kodeks dobrych praktyk usztywnia i powinien usztywniać, dawać jakieś ramy zewnętrzne, ale on paradoksalnie uelastycznia wnętrze. Co to znaczy? Jeżeli przeżywamy go w taki sposób, że on usztywnia moje zachowanie, funkcjonowanie i czuję się nim ograniczony ze względu na niemożność swobodnego, dowolnego wyrażania siebie, to wielce prawdopodobne jest, że nie potrafiłem uwewnętrznić wcześniej tych zasad na tyle, by zrozumieć ich sens. Nie przemyślałem swojego zachowania w taki sposób, abym mógł wyrazić to, co chcę, bez użycia gestów, ale np. słowami. Jeżeli używam gestów, to znaczy, że brakuje mi słów. Jeżeli nie używam gestów, to muszę pomyśleć nad słowami lub nad uczuciami, a to jest o wiele trudniejsze i bardziej subtelne. Jak wyrazić szacunek, bliskość, ciepło, nie dotykając? Jak wyrazić to wypowiedzią, wzrokiem, uśmiechem, uczuciem? To wyższy poziom funkcjonowania i wydaje mi się, że ktoś, z kim wchodzę w relację, również może go osiągnąć, ucząc się komunikacji innej niż wyrażanie uczuć czy zamiarów gestami.
To uelastycznienie byłoby tutaj istotne dla duszpasterzy czy osób, które tego się obawiają albo uważają, że są czegoś pozbawiane?
Na pewno dotyczy to obu stron relacji. Z uwzględnieniem jednak większej odpowiedzialności duszpasterza. Nie powinien on dotykać kogokolwiek od siebie zależnego po prostu dlatego, że istnieje pewna nierówność w wyrażeniu zgody na to. Osoba zależna ma zawsze mniejszy wpływ na to, co się dzieje. Jeśli jest to dziecko czy niepełnoletni, tym bardziej powinno się to dziać w obecności rodzica, za jego akceptacją czy zgodą, ale nigdy ponad osobą, której to dotyczy. Zresztą, przecież pamiętamy z naszego życia te pocałunki babć czy cioć, które się później ukradkiem ocierało z policzka. Jeśli człowiek sam nie wyraża woli bliskiego kontaktu, to znaczy, że go nie pragnie. Zdarzają się takie sytuacje, w których ktoś, czasem jest to dziecko, czasem osoba dorosła, spontanicznie chce wyrazić wdzięczność czy bliskość poprzez np. przytulenie. To momenty trudne emocjonalnie, ponieważ wiążą się z naturalnym odruchem odwzajemnienia, jednak według mnie nawet wtedy duszpasterz powinien zareagować. Nie w paniczny sposób oczywiście, ale stawiając w sposób bezpieczny i zdrowy granicę w kontakcie fizycznym.
Nadużycie zaufania może rozpoczynać się od wpływu emocjonalnego
Mówimy tu o budowaniu bliskich więzi, których ważną częścią jest zaufanie. Czy nie od tego, od nadużycia zaufania, rozpoczyna się przemoc?
Tak, bo dotyczy ona w pierwszym rzędzie sfery związanej z naszą emocjonalnością, mniej ze sferą poznawczą. Bardziej jesteśmy skłonni, by podchodzić krytycznie do różnych poglądów, idei i myśli. Emocje zazwyczaj przyjmujemy bezkrytycznie, dajemy się im pochłonąć. Poddajemy się im, bo to jest pierwotny język, którym operuje nasz mózg, i myślę, że nadużycie zaufania rzeczywiście może rozpoczynać się od wpływu emocjonalnego i od podatności w tej sferze. Dopiero później dochodzi się do pewnych decyzji, wniosków i zachowań, które są skutkiem najpierw uzależnienia emocjonalnego, stworzenia toksycznej więzi, która sprawia, że nasze myśli czy zachowania powoli stają się niezrozumiałe dla bliskich. Otoczenie zaczyna się zastanawiać: „Jak to możliwe, że ktoś, kto był znany z innej strony, nagle zachowuje się czy głosi poglądy, które kiedyś kompletnie odrzucał?”. Głosi je, bo wcześniej został już połączony pępowiną emocjonalną z kimś, kto nim manipuluje. I w pewnym sensie nie chodzi już o samą treść poglądów, ale o gratyfikację emocjonalną ze strony patologicznego duszpasterza, który zaczyna nas doceniać, chwalić, warunkować w nas reakcje pożądane przez niego samego.
---
Tekst jest fragmentem książki Magdaleny Dobrzyniak i Tomasza Franca OP "Bezbronni dorośli w Kościele", wydanej przez Wydawnictwo WAM. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł