Mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia. Moja propozycja brzmi następująco - mówi bp Andrzej Czaja.
Tomasz Ponikło: Kim jest Bóg chrześcijan?
Bp Andrzej Czaja: Bóg chrześcijan jest Bogiem ukrytym. Mimo że w pełni nam się objawił, to istnieje pewna zasłona, poza którą nie jesteśmy w stanie zajrzeć. To nie my powołaliśmy Boga do istnienia, lecz to On jest naszym konstruktorem i stworzycielem. Zawsze więc będzie większy od naszych możliwości poznawczych, percepcyjnych, wyrażeniowych. W tym sensie będzie dla nas zawsze niepojęty, transcendentny. Biblia mówi, że jest ukryty i zamieszkuje w niedostępnej światłości. Dał się nam jednak tak blisko poznać, że zstąpił na ziemię.
Już wcześniej, zanim zaczął się etap poznania pozytywnego, Bóg pozwolił się człowiekowi rozpoznać w kosmosie. Tak to ujmuje święty Paweł za Księgą Rodzaju: naturalnymi siłami poznawczymi jesteśmy w stanie stwierdzić, że Bóg istnieje, że jest wiekuisty i wszechmocny. Dlatego niech się nie wymawiają ci, którzy Go nie poznali, bo znaczy to tyle, że - ta sugestia jest u Apostoła wyraźna - nie używają rozumu.
Natomiast pozytywne objawienie Boga rozpoczęło się wraz z Abrahamem, a finał i pełnię uzyskało w Chrystusie. To dzięki Osobie Jezusa ten zakryty Bóg, mieszkający w niedostępnej światłości, jest nam znany. Nie pozostawił się wyłącznie ludzkiej intuicji, przeczuciu transcendencji, religijnym domysłom. Przyszedł do nas i dla nas. W tym sensie tu, na ziemi, już bardziej nam się Bóg nie objawi. Jezus Chrystus jest pełnią Objawienia.
Proszę od razu zauważyć, że mówiąc w ten sposób o Bogu, mówię o paradoksach. Bóg ukryty - Bóg objawiony, niepoznawalny - poznany. Przede wszystkim jednak jest to Emmanuel, Bóg z nami, na dobre i na złe. Potrafi być wobec człowieka twardy, ale zawsze jest sprawiedliwy, a więc nikogo nie krzywdzi. Uderzyło mnie to niedawno w Księdze Ezechiela, gdzie pada zapowiedź zburzenia świątyni jerozolimskiej. Bóg okazuje hardość wobec swego narodu nie z powodu gniewu, który miałby prawo Go trawić, ale w obliczu sytuacji, w której ludzie zmarnowali otrzymany dar miłości. Padają słowa: "Będziecie schnąć z powodu nieprawości waszych, będziecie wzdychać jeden przed drugim, Ezechiel będzie dla was znakiem. To, co on uczynił, będziecie i wy czynili, gdy to nastąpi. I poznacie, że ja jestem Panem" (Ez 24, 23-24). Po co to robi? Żeby ludzie na nowo odkryli w Nim Boga. Jeśli więc Bóg przychodzi z twardością, to po to, by obudzić w człowieku wiarę.
Dopiero co mówił Ksiądz Biskup o Bogu miłosiernym, a teraz pojawia się Bóg twardy. I twierdzi Ksiądz Biskup, że Bóg nie karze człowieka. Jednak w prawdach wiary od małego powtarzamy, że jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze.
Wierni wciąż pytają, jak to pogodzić: sprawiedliwość i miłosierdzie. Młodzi podchodzą do tego zresztą sprytnie, bo chcą wiedzieć, czemu ten Bóg karzący nie wzbudzi w sobie samym miłosierdzia, by jednak nie karać. Wszystko to domaga się wielu wyjaśnień i sprostowań. Sprawiedliwość to dać to, co się komuś należy. Bóg jako sprawiedliwy dba, by niczyjego dobra nie naruszyć. Tak rozumianej sprawiedliwości nie trzeba postrzegać w opozycji do miłości. Kiedy kocham, chcę dla kochanej osoby dobra. Na straży dobra stoi sprawiedliwość.
Prawda o Bogu, że jest Sędzią sprawiedliwym, który karze za to, co złe, przysparza dziś problemów. W Katechizmie Kościoła Katolickiego taki obraz pojawia się w kontekście odpustów i kary za grzech: "Aby zrozumieć tę naukę i praktykę Kościoła, trzeba zobaczyć, że grzech ma podwójny skutek. Grzech ciężki pozbawia nas komunii z Bogiem, a przez to zamyka nam dostęp do życia wiecznego, którego pozbawienie nazywa się »karą wieczną« za grzech". O ile więc sam się nie zbawiam, to sam się karzę, czyli pozbawiam możliwości zbawienia. A więc to nie Bóg nas karze, ale sami sobie coś odbieramy.
"Każdy grzech, nawet powszedni, powoduje ponadto nieuporządkowane przywiązanie do stworzeń, które wymaga oczyszczenia, albo na ziemi, albo po śmierci, w stanie nazywanym czyśćcem. Takie oczyszczenie uwalnia od tego, co nazywamy »karą doczesną« za grzech" (KKK 1472). Kara doczesna to więc wtórne skażenie się złem "starego człowieka". Odwróciłeś się od Boga, splamiłeś się, ale znów do Niego wracasz przez sakrament pokuty i pojednania. Wskutek tego wina jest ci odpuszczona, a kara wieczna odjęta. Coś jednak pozostaje - pozostaje następstwo grzechu, swego rodzaju "skaza" ze "starego człowieka", która rani dobro i piękno nowego człowieczeństwa. Tę "skazę", przywiązanie do stworzeń osłabiające więź z Bogiem, nazywa Katechizm karą doczesną.
Zatem to nie Bóg nas karze, lecz sami się karzemy, a tylko Bóg może nam karę wieczną odjąć, a z kary doczesnej oczyścić. "Przebaczenie grzechu i przywrócenie komunii z Bogiem - mówi następny punkt Katechizmu - pociągają za sobą odpuszczenie wiecznej kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne. Chrześcijanin powinien starać się, znosząc cierpliwie cierpienia i różnego rodzaju próby, a w końcu godząc się spokojnie na śmierć, przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech. Powinien starać się przez dzieła miłosierdzia i miłości, a także przez modlitwę i różne praktyki pokutne uwolnić się całkowicie od »starego człowieka« i »przyoblec człowieka nowego« (por. Ef 4, 24)" (KKK 1473). Nie jest to zapis łatwy do zrozumienia: przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzech, bo dzięki nim odbudowujemy komunię z Bogiem! Jak to rozumieć?
Widać z tego, że sam Kościół w ten sposób zasadniczo przyczynia się do problemów z wiarą chrześcijańską.
Mocno powiedziane, ale coś w tym jest. Osobiście jestem przekonany, że trzeba przeformułować tę prawdę wiary, która w obecnym kształcie wprowadza zbyt wiele nieporozumień. To wymaga gruntownego namysłu, aby nowym sposobem wyrażenia nie spłycić ważkich treści i dobrze oddać ich sens. W każdym razie mowę o karzącym Bogu trudno pogodzić z miłością miłosierną Boga, którą Jezus objawił i uosabia.
Moja propozycja brzmi następująco: "Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a na nasze zło ma lekarstwo". Chodzi o to, że wobec upadłego człowieka Bóg jest miłosierny. Z Ewangelii Jezusa jednoznacznie wynika, że nie może być zgody na grzech i trwanie w nim, natomiast grzesznika nie wolno potępiać. Można więc do zaproponowanej formuły dodać: "Bóg chętnie wynosi dobrze czyniącego, a grzesznika wspiera". Jezus pięknie to obrazuje przypowieścią o owcy, która się zagubiła i na poszukiwanie której wyrusza Dobry Pasterz (por. Łk 15, 4).
A wracając do pytania, kim jest Bóg chrześcijan, moim zdaniem odpowiedź, że jest miłosiernym Emmanuelem, wskazuje zasadniczą perspektywę, w której należy rozpatrywać Jego tajemnicę. Gdy używamy określenia najgłębszego, że Bóg jest miłością, ryzykujemy, że odbiór będzie albo spłaszczony, zafałszowany, albo nieczytelny. Najczęściej bowiem człowiek, zwłaszcza młody, nie rozumie, czym jest miłość; sprowadza ją do uczucia. Trzeba dlatego od razu dopowiedzieć, że chodzi o pełną zaangażowania postawę oddania swego życia w darze.
Jak więc dzisiaj mówić o Bogu? Bo chyba doszliśmy już do granic bezradności.
Warto dziś akcentować, że Bóg jest dobry. Jezus w dialogu z bogatym młodzieńcem, który zapytał Go, co ma czynić, by osiągnąć życie wieczne, podaje taką właśnie definicję Boga. Mężczyzna zwrócił się do Chrystusa, nazywając Go "nauczycielem dobrym". "Czemu nazywasz Mnie dobrym? - ripostuje Jezus. - Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg" (por. Łk 18, 18-22).Jezus w tej sytuacji, po pierwsze, określił istotę Boga, po drugie, wskazał na siebie jako Boga i sprawił, że Jego późniejsze słowa o drodze do doskonałości wybrzmiały z pozycji najwyższego autorytetu.
Co jest tą drogą? Chrystus wskazuje ją młodzieńcowi: to zachowywanie przykazań. Dziś zbyt pospiesznie interpretuje się to jako moralizatorstwo. Nie, nawoływanie do przestrzegania Dekalogu jest tylko powtarzaniem za Bogiem. Taką drogę do doskonałości wymyślił nie biskup opolski, ale dał nam ją sam Bóg jako pomoc w naszym życiu. Gdy młodzieniec stwierdza, że przykazania zachowywał, Jezus dopowiada, że brakuje mu w takim razie tylko jednego: by zostawił wszystko, co ma, rozdał ubogim, a potem poszedł za Nim (por. Mk 10, 19-21). Jak to się ma do sytuacji chrześcijanina? Przecież nie każdy ma coś do rozdania. Można się więc lekko odciąć od wskazanej drogi: "Mnie ta sytuacja nie dotyczy". Czy jednak na pewno?
Jezus ma wgląd w ludzkie serce. Wiedział, że akurat temu człowiekowi trudno jest się odwiązać od bogactwa. Spójrzmy na kolejność tych wezwań: najpierw poprosił młodzieńca o rozdanie majątku, a dopiero potem, by ruszył za Nim. Jezus mówiąc do nas też wpatruje się w nasze serca. Na początku zawsze mówi: "Odwiąż się najpierw od tego, co nie pozwala ci przyjść do Mnie i związać się ze Mną". Każdy z nas ma taką rzecz. Więc Jezusowe "zostaw" odnosi się do krępującego nas przywiązania. Związani mamy być tylko z Bogiem.
Ważną podpowiedź ku realizacji tego dzieła dawał Benedykt XVI, gdy mówił o potrzebie pokuty w naszym życiu, czyli o rugowaniu z życia wszystkiego, co nas od Boga oddala. Tymczasem dziś bardzo płytko rozumiemy pokutę; najczęściej jako akty wstrzemięźliwości. Papież przypomina nam, że podejmowanie pokuty jest warunkiem koniecznym realizacji drogi kroczenia za Jezusem. Muszę rugować ze swego życia to wszystko, co trzyma mnie na dystans do Jezusa, co mnie od Niego oddala.
W takiej perspektywie lepiej widać, że Jezus jest faktycznie naszym Nauczycielem Dobrym i rozumiemy lepiej treść Jego ważkiego orędzia, że tylko Bóg jest dobry. Człowiek może czerpać z dobroci Boga, może na niej oprzeć swoje poczucie bezpieczeństwa. Nie może jednak oczekiwać pobłażania. Musi się liczyć z tym, że dobry Bóg jest bardzo wymagający. On poradzi sobie ze złem w naszym życiu, ale trzeba, byśmy się jednoznacznie opowiedzieli za Nim i powierzyli mu swoje życie.
Czy nie popadniemy w manicheizm? Są wierzący przekonani o dobroci Boga, ale świat przeżywają jako siedlisko zła i triumf szatana.
No cóż, trzeba pamiętać, że świat jest stworzony przez dobrego Boga, i to z miłości! Dlatego i świat, i ludzie są z natury dobrzy. Proszę zauważyć: choć przychodzimy na świat z piętnem grzechu pierworodnego, nie umiemy kłamać. Natomiast szatan został przez Jezusa pokonany i to jest podstawa rozwoju paschalnego wymiaru naszej wiary. Pamiętam, jak pewien egzorcysta przekonywał, że absolutnie nie ma miejsca w chrześcijaństwie na straszenie diabłem. Porównał szatana do wielkiego rottweilera, który szczerzy kły na świat. Jest jednak uwiązany grubym łańcuchem do budy o nazwie piekło. Nie ma więc szans cię dopaść, bo nie sięgnie. Ale jeśli sam się zbliżysz, to cię pogryzie, i to bardziej niż pies biegający na wolności. Dlatego trzeba trwać przy Panu. Trzeba przylgnąć do dobrego Boga.
Nie można iść ryzykownie przez życie, zakładając, że pewnego dnia wezmę różaniec do ręki i przyjdę do Jezusa, a teraz, póki co, to ja sobie życia użyję. Nigdy nie wiesz, ile masz czasu, i nigdy nie masz pewności, że jak wpadniesz w diabelską paszczękę, to uda ci się z niej wyzwolić. Nie mam na myśli stanu opętania, nader rzadkiego, lecz pozostawanie pod wpływem złego ducha. Żeby się spod tego wpływu wyrwać, człowiek musi z własnej woli zawołać ku Bogu: "Przymnóż mi wiary!". Wówczas Zmartwychwstały przyjdzie mu z pomocą. Bywa jednak, że zły duch tak tłamsi człowieka, że ciężko się wyzwolić. Dlatego lepiej się w ogóle od Boga nie oddalać. Bóg bowiem człowieka nie opuszcza. To człowiek zostawia Boga i niestety nieraz tak poddaje się złemu duchowi, że ten krępuje w człowieku nawet dobrą wolę.
Dlatego dobrze jest zachować obraz naszej sytuacji we właściwych proporcjach: szatan jest zwyciężony i nie musimy się go obawiać. Chrystus wzywa nas do tego, by żyć bez lęku i obaw. Nie możemy jednak diabła lekceważyć. Tym bardziej nie próbujmy się z nim spoufalać.
Spotyka się Ksiądz Biskup z obwinianiem przez wiernych Boga za zło?
Tak, czasem się z tym spotykam. Zdarza się to nawet wbrew temu, co mądrość naszych przodków wyraziła w powiedzeniu, że "jak trwoga to do Boga". Okazuje się, że nawet gdy przychodzi trwoga, to "dostaje się" Panu Bogu.
Rok 1997 był dla Opolszczyzny tragiczny. Wielka powódź bardzo zniszczyła tę ziemię i życie wielu ludzi. Spodziewaliśmy się jako duszpasterze, że na Górze św. Anny na tradycyjnych obchodach kalwaryjskich wiernych będzie w tych okolicznościach więcej niż zwykle. Tymczasem było nas mniej. Niektórzy zajmowali się remontami i zwalczaniem skutków katastrofy. Mówię jednak do pewnego proboszcza: "Was zawsze jest tu tak wielu z parafii, a tym razem tylko garstka". A on odpowiada bez ogródek: "Moi parafianie obrazili się na Boga. Powódź zapisali na Jego konto. Przyjechałem z grupką najwierniejszych prosić o błogosławieństwo Boże i dojrzałą wiarę w naszej wspólnocie".
Myślę, że ta reakcja ludzi na wielkie nieszczęście powodzi odsłania najpierw błędne rozumienie Boskiej Opatrzności, a także infantylność naszych oczekiwań i zachowań wobec Boga. Gdy wiedzie nam się dobrze, to o Bogu zapominamy albo uważamy, że zasłużyliśmy sobie na dobre traktowanie, bo przecież chodzimy do kościoła. Gdy Bóg nie daje tego, o co prosimy, to już się dąsamy. Natomiast gdy spotyka nas nieszczęście, zwłaszcza jakiś kataklizm, w Bogu widzimy pierwszego winnego.
Zupełnie nie bierzemy pod uwagę, że przynajmniej niektóre z katastrof są pośrednio spowodowane przez nas, rodzaj ludzki, bośmy zaburzyli na tak wielu poziomach Boskie prawidła funkcjonowania ziemi. Nasi przodkowie w takich chwilach spieszyli do Boga, bo wiedzieli, że bunt Matki Ziemi może okiełznać tylko Bóg Ojciec, jej Stwórca. Natomiast dziś jesteśmy skorzy szybciej na Boga się obrazić, a dzieje się tak dlatego, że mamy problemy z właściwym Jego obrazem.
Nosimy w sobie wykrzywiony obraz Boga, bo wciąż odzywa się w nas deizm: Bóg jest na wysokim niebie, ale raczej nie ma Go tu z nami. Innym razem ma miejsce swoiste osaczenie Boga, kiedy mając w domu figurkę słodkawego Jezuska, traktuję ją jak zabezpieczenie: nie ma prawa mi się stać nic złego. Do tego dochodzi myślenie o Boskiej karze i dobrze, jeśli spotyka ona sąsiada. Rozwija się obraz Boga jako srogiego Sędziego i zostaje tylko uciec się do Maryi, w myśl słów znanej pieśni Serdeczna Matko: "Lecz kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze". Dalszym ciągiem jest przeakcentowanie pośrednictwa Maryi, bez której jakże właściwie podejść do Boga? I to jest niewątpliwie duży problem ludowej mariologii polskiej.
Przyczyn rozwoju w nas wyobrażenia Boga odległego jest z pewnością więcej, ale zasadniczą widzę w słabym praktykowaniu wiary. Nie praktykując, oddalamy się od Boga. On nas nie opuszcza, lecz jest przez nas zostawiany. Potem rzeczywiście mamy problem z nawiązaniem z Nim kontaktu, a więc też z widzeniem Go jako kogoś bliskiego. I jest to całkiem naturalne. Kiedy ktoś wraca po trzech latach z zagranicy, to choć korzeniami jest mi bardzo bliski, po jego powrocie siedzimy przy stole jak obcy, którzy ledwie się znają. Rozmawiamy o całkiem nieważnych rzeczach, o drodze, o pogodzie. Podobnie zdarza się w naszej relacji z Bogiem. Narastające oddalenie od Boga sprawia, że jawi mi się On coraz bardziej jako daleki i niewrażliwy na moje problemy. Na pewno mnie obserwuje i z pewnością ze wszystkiego mnie rozliczy. Dlatego trzeba się mieć przed Nim na baczności.
Wracam więc do wcześniejszej myśli. Być może Bóg, widząc, jak bardzo wadliwie Go postrzegamy, wskazuje na wizerunek Jezusa Miłosiernego?
Bp Andrzej Czaja - doktor habilitowany nauk teologicznych; od 2009 roku biskupem diecezji opolskiej. Wywiad pochodzi z książki "Szczerze o Kościele".
Skomentuj artykuł