Jak Kościół wyciągnął rękę do apostatów
W pierwszych wiekach, kiedy Kościół rozwijał się dynamicznie, choć w niechętnie, a przynajmniej nieufnie nastawionym świecie, nie było wątpliwości, że do Kościoła należy tylko ten, kto chce i kto zostanie do niego przyjęty, pod warunkami ściśle określonymi. Z różnych powodów, ze strachu lub dla kariery, zawsze znajdowali się tacy, którzy od Kościoła odpadali. Nikt wówczas nie czekał, czy złożą akt apostazji na piśmie.
Zadziwiające jak zmieniło się pojęcie apostazji od początków Kościoła do naszych czasów. W pierwszych wiekach, kiedy Kościół rozwijał się dynamicznie, choć w niechętnie, a przynajmniej nieufnie nastawionym świecie, nie było wątpliwości, że do Kościoła należy tylko ten, kto chce i kto zostanie do niego przyjęty, pod warunkami ściśle określonymi. Nie wystarczało się zgłosić, trzeba było odbyć porządny katechumenat, parę lat chodzić na katechezy, a ponadto wykazać się postawą życiową płynącą z wiary. Gdy to udało się udowodnić, kandydat zostawał dopuszczony do chrztu, inaczej musiał czekać. Istniało pojęcie „praktykującego chrześcijanina”, ale wymagane praktyki to nie było chodzenie do kościoła – choć zawsze zalecane – ani przyjmowanie księdza po kolędzie, ale udzielanie jałmużny ubogim, troska o słabych i chorych, przyjmowanie obcych, organizowanie hospicjów, a jako minimum – wierność najważniejszym przykazaniom, wskazanym przez apostołów: nierozbijanie małżeństwa, zakaz morderstwa i nieskładanie ofiar pogańskim bożkom. Gdy ktoś tych warunków nie spełniał, sam się stawiał poza Kościołem i nikt nie czekał, czy złoży akt apostazji na piśmie, czy nie: skoro mocą samego swego postępowania był poza, nie miał już z czego występować.
Z różnych powodów, ze strachu lub dla kariery, zawsze znajdowali się tacy, którzy od Kościoła odpadali. Na wielką skalę miało to miejsce w roku 250, za panowania cesarza Decjusza (249-251 r.). Ledwo doszedł on do władzy, kiedy wybuchła straszna zaraza, powodująca w wielkich miastach tysiące zgonów dziennie; znamy ją z opisów św. Cypriana, biskupa Kartaginy i stąd nazywa się ją „zarazą świętego Cypriana”. Cesarz był pobożny, a wręcz zabobonny, jak większość Rzymian, pobożnie więc wpadł na pomysł, by zmusić wszystkich obywateli do złożeniu ofiar bogom, dla przebłagania ich gniewu. Chrześcijanie nie wierzyli w żadnych bogów, ani w skuteczność krwawych ofiar, nie oskarżali też swojego Boga o odpowiedzialność za zarazę, ale byli przestraszeni, jak wszyscy inni. Rozkaz cesarza przestraszył wielu dodatkowo, gdyż miał sankcje: więzienie i tortury, dla złamania opornych. Wielu chrześcijan złożyło więc wymagane ofiary, a co sprytniejsi załatwili sobie „lewe” zaświadczenia uważając być może, że jak się Panu Bogu pali święcę, to nie zaszkodzi wiele i diabłu ogarek. Zaraza przeszła, jak zawsze przechodzi i nagle uświadomili sobie, że znaleźli się poza Kościołem, jako apostaci. Bardzo wielu chciało wrócić i prosiło o przyjęcie na powrót. Przy tej okazji dały znać o sobie różne postawy. Ujawnili się „prawdziwi katolicy”, którzy wymagali heroizmu od siebie, ale również od wszystkich innych i nie chcieli mieć zmiłowania dla słabych i przestraszonych. Na drugim biegunie usadowili się „liberałowie”, którzy uważali, że nic się nie stało wielkiego, że takie czasy, że nie ma co przesadzać z wymaganiami. Trzeba było wypracować jakieś stanowisko spójne, traktujące ludzi poważnie, nie przesadzając ani z pełnym wyższości radykalizmem, ani z naiwnym miłosierdziem.
Wszyscy wiedzieli, że przynależność do Kościoła jest rzeczą poważną. I nie tyle ze względu na życie wieczne, ile na życie na ziemi. Chrystus przyniósł Królestwo Boże na ziemię, to tutaj obiecał uczniom, że będzie z nimi zawsze aż do skończenia świata. Kościół jest więc jakby ambasadą Królestwa na ziemi. Kto zostanie do niego przyjęty, to nie tylko jakby wizę dostał, ale już jest równouprawniony z obywatelami tego Królestwa i cieszy się wszystkimi przywilejami z tym związanymi. Przede wszystkim, jest z Jezusem, który towarzyszy mu we wszelkich utrapieniach, podtrzymuje go i umacnia. No i ma towarzystwo innych współzbawionych, we wspólnocie z którymi może stanowić swoistą grupę wsparcia. Jeśli ktoś do tej wspólnoty nie należy, to trudno, nie musi. Niech się sam stara i martwi sensem życia, lub poczuciem jego braku.
Po odejściu od Kościoła wielu wiernych w 250 roku, chętnym zaproponowano powrót, ale w charakterze pokutników: mogli uczestniczyć w życiu wspólnoty, brać udział we wspólnych modlitwach, ale bez pełnej komunii, którą udzielano pod koniec życia. Nie było to bynajmniej oznaką surowości, gdyż czasy były niepewne, znowu mogło się zdarzyć, że pojawi się cesarski rozkaz składania ofiar i znowu ich stałość byłaby wystawiona na próbę. A ile razy można tak odchodzić i przychodzić z powrotem? W kolejnych dekadach okres pokuty zmniejszono do kilku lat, pewnie pod wpływem kolejnych prób i błędów.
Wydarzenia z 250 roku okazały się też czasem oczyszczenia Kościoła z tych wszystkich, którzy należeli do niego z przyczyn – że tak powiem – pozamerytorycznych. Ze względu na znajomość z kimś, dla poparcia, na jakie można było liczyć w biedzie, czy jeszcze z innych powodów. Nie mamy danych statystycznych, ale naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy chcieli wrócić. Dla tych, którzy chcieli, Kościół wypracowywał przez wieki różne drogi nawrócenia. Proporcjonalne do ich możliwości, chęci, ale i skali zgorszenia, jeśli stali się jego powodem. Kościół bowiem ciągle chce być wspólnotą zbawionych z Chrystusem na ziemi. A jak do niego należą ci, którzy bez formalnej apostazji nie spełniają warunków, bardziej im zależy na własnej wielkości w tym Kościele niż na towarzystwie Jezusa i Jego uczniów? To pytanie do każdego z osobna.
Skomentuj artykuł