Gdzie się podziało 9 trędowatych? - Łk 17,11 -19

(fot. Bukutgirl / flickr.com / CC BY-NC)

"Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu?"

No właśnie, gdzie oni się podziali? "Obcy" - Samarytanin przyszedł i podziękował. I to jak? W podskokach i z głośnym wołaniem. Całe jego ciało, dotychczas obrzydliwe i gnijące, stało się jedną wielką modlitwą. A "swoi" - Żydzi się nie pofatygowali. Poszli dalej swoją drogą. Dlaczego? Sam Jezus się dziwi i pyta, czemu tylko jeden wrócił, a co dopiero ja.

W sumie to nie wiem, co się stało z dziewięcioma uzdrowionymi. Ale skoro Jezus sam stawia to pytanie, to może chce, bym sobie na nie osobiście odpowiedział. Spróbuję dać własną odpowiedź, i to w kilku wariantach. Ale zastrzegam, to nie będzie wypowiedź Magisterium Kościoła, ani objawienie z nieba.

Prześladuje mnie kilka pytań "pobocznych". Czy pozostali trędowaci nie zauważyli, że zostali uzdrowieni? Czy rzeczywiście można przejść do porządku dziennego nad tym, że rozkładające się za życia ciało na powrót zmienia się w ciało zdrowego człowieka? Mało prawdopodobne. Wydawałoby się, że wdzięczność to normalna ludzka reakcja w takiej sytuacji. A jednak... Co stanęło na drodze między uzdrowieniem a okazaniem wdzięczności Jezusowi? Jakiego rodzaju mur? Co tym trędowatym strzeliło do głowy? Czy byli to bezduszni, cyniczni i małostkowi ludzie? Nie sądzę.

DEON.PL POLECA

Zacznę więc od najbardziej pozytywnego scenariusza, zakładając oczywiście ich dobrą wolę. Pierwsza intuicja jest wręcz banalna i, przyznam, że nie daje mi spokoju. Dziewięciu trędowatych po prostu... wypełniło polecenie Jezusa do samego końca. Poszli do kapłanów - już jako zdrowi mężczyźni - by złożyć ofiarę dziękczynną przepisaną przez Prawo Mojżesza. Zrobili co do nich należało i wrócili do siebie. Skoro Jezus kazał im pójść złożyć dziękczynną ofiarę..., to po co jeszcze mieli do Niego wracać? Trudno więc ich posądzać o niewdzięczność. Samarytanin raczej nie byłby mile widziany przez kapłanów, więc gdy tylko został oczyszczony, w te pędy pobiegł do samego Jezusa, by Mu podziękować.

A teraz mniej pozytywne wyjaśnienie, ale wciąż pozytywne. Może owych dziewięciu panów tak bardzo pragnęło wrócić do normalnego życia, że kiedy ta możliwość otworzyła się przed nimi, nie mogli się doczekać spotkania ze swoimi bliskimi. Przecież byli od nich odseparowani, uznani za wyrzutków i zagrożenie dla społeczeństwa.

Idźmy dalej. Ciekawe, że trędowaci w swojej biedzie byli tacy zgodni, że aż miło. Razem wszędzie chodzili. Razem spędzali ze sobą dużo czasu. Razem szukali ratunku. Razem wołali do Jezusa, prosząc o pomoc i miłosierdzie. Razem uwierzyli i okazali Mu posłuszeństwo, chociaż mogło im się wydawać, że Jezus próbuje ich najzwyczajniej w świecie spławić. Razem ( z wyjątkiem Samarytanina) udali się też do kapłanów, by się im pokazać. W chorobie nie przeszkadzało im nawet to, że wśród nich - Żydów był cudzoziemiec Samarytanin (nawet jeśli się do nich przyplątał). Gdyby byli zdrowi, prawdopodobnie omijaliby go z daleka. Do momentu uzdrowienia ta grupa wygląda jak świetlany przykład wspólnoty, wiary, myślenia nie tylko o sobie, ale o innych. I nagle, gdy tylko zostają uzdrowieni, na tym niemalże doskonałym wizerunku pojawia się rysa, a nawet drobne pęknięcie. Jedność się rozpada. Czy to dobrze, czy źle? Hmm. Przykre doświadczenia, choroby, wspólny wróg potrafią czasem łączyć ludzi bardziej niż dobre doświadczenia. Żołnierze jadą na front, razem walczą, jedzą, śpią, leczą rany, przebywają w koszarach. Kiedy wojna się kończy, wracają do swoich domów. Ale pozytywne doświadczenia też tworzą wspólnotę. Bo czyż szkoła nie łączy uczniów, nawet jeśli po jej ukończeniu każdy rusza w świat i większość szkolnych relacji idzie w niepamięć? Po prostu budujemy w życiu różne wspólnoty. Jedne trwają dłużej, drugie krócej.

Teraz wariacje na temat tak zwanego zakręcenia wokół siebie.

Ewangelista wyraźnie podkreśla, że Samarytanin zdał sobie sprawę ze swojego uzdrowienia. Przypatrzył się uważnie darowi i darczyńcy. W sumie niewiele w Ewangelii znajdziemy przypadków, kiedy uzdrowieni lub obdarzeni innymi darami ludzie przychodzą do Jezusa, by Mu podziękować. Czy starosta na weselu w Kanie okazał Jezusowi wdzięczność? Nie, bo nawet nie wiedział, że stągwie z winem to cudowny znak, a nie zapasy, które, jak sądził, pan młody wyciągnął na koniec imprezy z piwnicy. A nakarmione chlebem i rybami tysiące ludzi, czy pisnęły chociaż słówko podziękowania? Skądże. Przeciwnie, raczej chcieli Jezusa ustanowić ich karmicielem i cudotwórcą. (Swoją drogą, Jezus aż tak się nie afiszował ze swoją dobrocią, by zmuszać ludzi do okazywaniu Mu wdzięczności). A czy my czasem nie zachowujemy się jak dzieci, które otrzymawszy prezent, tak się na nim skupiają, że świata poza nim nie widzą, przynajmniej na pewien czas?

Czyli, innymi słowy, można widzieć i nie widzieć zarazem. Widzieć i nic nie zobaczyć na podobieństwo cielęcia, które patrzy na malowane wrota. Gapi się, łypie oczami, kręci łbem. I co z tego? Nic. Jak tam głupio stało, tak nadal stoi.

Wszystko zależy więc od wewnętrznej postawy, a nie tylko od sprawnego wzroku. Jeśli uważam, że coś mi się należy, to na pewno nie przyjdę i nie podziękuję. Inaczej odniosę się do człowieka obdarowującego mnie jakimś darem, jeśli dostrzegam, że to wyraz jego miłości. A inaczej, jeśli jestem przekonany, że po prostu ta osoba "musi" a przynajmniej powinna wyświadczyć mi określone dobro. Na przykład, obowiązkiem żony, zdaniem niektórych panów, jest to, że "musi" ona gotować, sprzątać, prać i być zawsze gotowa do współżycia... Może trędowaci sądzili, że im się też wszystko należy?

A może wydarzyło się jeszcze coś gorszego. Oto między uzdrowionymi powstał spór i rozdwojenie, a nawet oburzenie wobec faktu, że także... Samarytanin (odwieczny wróg) został przez Jezusa uzdrowiony. Mieli to za złe Jezusowi i nie przyszli podziękować. Dopóki dręczyła ich choroba, teologiczno - narodowe różnice jakoś im nie przeszkadzały. Ale jak się zaczęło znowu powodzić, to stare demony wypełzły z czeluści. Bo żeby również Samarytanin doświadczył takiego cudu, to już zdecydowanie za wiele tej dobroci...

Cokolwiek bym tu jeszcze nie wymyślił z całej tej opowieści wyciągam dla siebie dwa wnioski.

Po pierwsze, nie osądzaj pochopnie, dlaczego ten lub tamten nie uczynił tego, co, twoim zdaniem, powinien był uczynić.

Po drugie, człowiek wewnętrznie uzdrowiony jest po prostu wdzięczny. Uzdrowienie i wdzięczność idą ze sobą w parze. Jeśli wdzięczności brak, to znak, że w człowieku nadal dobrze się mają niepożądane duchowe drobnoustroje, bakterie i wirusy. I nie zawsze od razu są tak dokuczliwe jak trąd.

Tęgie głowy twierdzą, że jeśli Bóg istnieje, to mieszka w odległym niebieskim pałacu i głowy sobie człekiem nie zaprząta.

Ale Pismo św. mówi co innego. Najpierw, że Bóg w Chrystusie rozbił namiot w ludzkim świecie. Następnie, że wcale go nie zwinął i ciągle tu przebywa. W sercach i domach, w pracy i szkole, w rozrywce i cierpieniu. Gdybym zuchwale orzekł, że spotkanie Go na tej ziemi jest zawsze bułką z masłem, to chyba bym przesadził. Trochę trzeba się jednak potrudzić.

Dariusz Piórkowski SJ, "O duchowości z krwi i kości. Rozważania nie tylko na adwent" >> chcę przeczytać tę książkę

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdzie się podziało 9 trędowatych? - Łk 17,11 -19
Komentarze (4)
MAŁGORZATA PAWŁOWSKA
13 października 2013, 02:16
Średnia statystyczna: jeden święty na dziesięciu. Mówiąc poważniej: trąd (grzech) doprowadził do spustoszenia ich dusz (dłogotrwałe cierpienie, poniżenie, izolacja). Nie jest tak łatwo odzyskać zdrowie duszy, chyba, że zdołaliśmy się na ten cud przedtem przygotować. Odzyskujemy ludzkie cechy w miarę wzrostu czystości duszy. Duszę uzdrawia wiara, nie cud.
VD
Val de
13 października 2016, 20:29
Bardzo spodobała mi się twoja odpowiedź. Rewelacja. Daj znać na hudsonproject@interia.pl
E
EmSi
13 października 2013, 00:39
Ja również :)
M
M
12 października 2013, 21:29
Dziękuję. :)