Kochać, ale jak?
"Wystarczy przejrzeć u fryzjera kilka czasopism, by odczuć żywe pragnienie nieużywania przez dłuższy czas słowa "miłość" - pisze Josef Pieper. I chociaż napisał to dobre kilkadziesiąt lat temu, niewiele się od tamtego czasu zmieniło. Miłość, nawet jeśli nieudolnie opisywana, nadal ma swoje miejsce w kulturze, co tylko potwierdza, jak bardzo jej pragniemy.
W dzisiejszej Ewangelii (Mt 22, 34-40) faryzeusze po raz kolejny próbują skompromitować Jezusa. Uczony w Prawie pyta, które przykazanie Dekalogu jest najważniejsze
Jezus odpowiada z właściwą sobie prostotą, spokojem i niezłomną oczywistością, która wypływa z głębi Jego wewnętrznego doświadczenia. Żadnych myślowych wygibusów i skomplikowanych rozróżnień. Wbrew oczekiwaniom, Nauczyciel w ogóle nie nawiązuje do Dekalogu, lecz wychodzi poza niego. Może przeciwnicy ubzdurali sobie, że teraz Chrystus wda się z nimi w jałową dyskusję i będzie "odważał" ciężar gatunkowy poszczególnych przykazań. To większe, tamto mniejsze. Ale Jezus wcale nie ma zamiaru bawić się w drobiazgowość. Od razu przechodzi do rzeczy. Bo tego właśnie nauczył się od swego ojca - Józefa i matki - Maryi. Ku zdziwieniu pytających, nie zabłysnął oryginalnością. Prochu nie wymyślił. I właśnie w tym tkwi Jego siła i mądrość. Wszyscy przecież wiedzieli od dawna, że najważniejsze to kochać Boga. Każdy pobożny Żyd miał codziennie, rano i wieczorem, przypominać sobie to przykazanie zaczerpnięte z Księgi Powtórzonego Prawa. Ciągle powtarzał swoje Credo. I czego się spodziewali? Że coś się zmieniło? Że Bóg już nie jest kresem wszelkich dążeń człowieka? Że ktoś inny wszedł w jego miejsce?
Jezus wprowadza również pewną nowość. Izraelici recytowali tylko przykazanie dotyczące miłości Boga. Przykazanie miłości bliźniego oczywiście też było znane, ale nie łączono ich wprost ze sobą. Zapytany o jedno przykazanie, Chrystus podaje dwa jako jedno. Przykazanie milości Boga i bliźniego umieszcza na tym samym poziomie. Dokładnie czytamy: "deutera de homoia auta" - " drugie jest jak pierwsze". To bynajmniej nie oznacza, że nie istnieje różnica między miłością do Boga i do człowieka, że są to równorzędne formy miłości.
W Ewangelii św. Marka mamy nieco inną wersję. Jezus mówi: "Pierwsze jest: Będziesz miłował Pana Boga swego...(...) Drugie jest to: Będziesz miłował bliźniego swego (Por. Mk 12, 28-31) Jest tutaj zarysowana wyraźna hierarchia. Jezus podkreśla prymat miłości do Boga, ale równocześnie twierdzi, że oba przykazania są nierozłączne. Nie pokochasz Boga, to i nie pokochasz siebie, a tym bardziej nie umiłujesz bliźniego. Dlaczego tak? Po pierwsze, skoro człowiek jest na świecie jedynym obrazem Boga, to miłość do bliźniego jest konkretnym wyrazem miłości do Stwórcy. Kard. Spidlik SJ pisze: "Kto tęskni za tym, kogo kocha, odczuwa również potrzebę patrzenia na jego portret". Po drugie, ludzka miłość jest stwórcza. Jest kontynuacją Bożej miłości. Dlatego kiedy kocham siebie i innych, a także kiedy tę miłość przyjmuję, to jestem stwarzany.
Czy miłość do Boga należy przeciwstawiać miłości do bliźniego? Ile czasu poświęcać Bogu, a ile człowiekowi? Co znaczy umieścić Boga na pierwszym miejscu? Czy osoby konsekrowane służą Bogu "niepodzielonym" sercem, a małżonkowie "podzielonym"? Te pytania to po części spuścizna "dualistycznego przekonania o konkurencyjnym charakterze miłości do męża ( lub żony) i do Boga" (Ks. Jan Kracik). Ewagriusz z Pontu, ojciec mniszego życia z IV wieku, zbiegł z Konstantynopola na pustynię egipską, bo przeraził się, że chrześcijaństwo się oziębiło. I odnalazł jego pierwotną formę w celi eremity. Skoro więc przez wieki "wyższą formą doskonałości' było życie zakonne, oddzielone od "zepsutego" świata, nie dziwota, że do dzisiaj wątpliwości rozdzierają serca wielu wierzących.
Ponadto, odpowiedź na te pytania staje się coraz trudniejsza, ponieważ w naszej cywilizacji nadal oddzielamy sferę religijną od sfery świeckiej. I wcale nie jest to zasługa Oświecenia. Zaczęło się o wiele wcześniej. Jeśli religia to kult i zachowanie praw, wtedy wydaje się, że zajęcie się człowiekiem prowadzi do zaniedbania Boga (czyli np. nie uczestniczymy w nabożeństwach, nie modlimy się) A kiedy poświęcamy czas wyłącznie dla Boga, to odwracamy się plecami do człowieka. Nie znajdziemy równowagi dopóki będziemy wąsko rozumieć te dwie sfery i stawiać je w opozycji do siebie. Zdecydowanie lepiej nam pójdzie z rozeznaniem, jeśli uznamy, że to, co świeckie przenika się z tym, co religijne. Miłość bliźniego (małżeństwo, rodzina, praca, życie społeczne) to z pozoru sfera świecka, ale Jezus mówi, że równocześnie boska, ponieważ miłując bliźniego, miłujemy w nim samego Boga. I na odwrót.
Chrystus podaje zarówno kolejność jak i miarę miłości, z jednym wyjątkiem. Wiemy jak kochać Boga, czyli całym sercem, duszą, umysłem. Wiemy, jak mamy kochać bliźniego, czyli "jak samego siebie". Ale Jezus nie wyjaśnia bliżej, co jest istotą miłości do siebie samego.
Josef Pieper pisze: "Kochać kogoś lub coś to nazwać tego kogoś lub to coś "dobrym", i mówić: dobrze, że to istnieje, dobrze, że jesteś na świecie". Chodzi tutaj nie tyle o słowa, ale o postawę, rozpoznanie swojej wartości na poziomie rozumu, uznanie jej nieśmiertelnego charakteru - w duszy, i przyjęcie tego sercem - zaakceptowanie całym sobą. Konkretne uczynki miłości względem bliźniego to skutki życzliwej i ocalającej afirmacji samego siebie.
A to oznacza, że w gruncie rzeczy człowiek kochający Boga, bliźniego i siebie nie ma podstaw do tego, by nienawidzić siebie, mówić o sobie z pogardą, by poniżać siebie w imię tzw. "teologii i psychologii dołów": "Jestem beznadziejny, niezdolny do niczego, grzeszny i biedny robak". To fałszywa pokora, czyli "cicha" strona pychy, ponieważ człowiek skupia się na niepełnym obrazie samego siebie. Z drugiej strony, zdrowa miłość samego siebie stawia tamę wyniosłości, arogancji i nieokiełznanym ambicjom, fałszywemu poczuciu mocy, która każe człowiekowi być kimś więcej, niż jest mu to pisane. Z punktu widzenia Ewangelii każdy człowiek jest "ukochanym grzesznikiem", ze zdecydowanym akcentem na umiłowanie.
Są ludzie, w rzeczywistości nieśmiali, potulni i zalęknieni jak małe kotki, którzy na czatach i forach internetowych kreują się na lwa - króla puszczy, supermena i mesjasza. Inni lubią gry komputerowe, gdzie w końcu mogą powalić kogoś na ziemię, choć w życiu codziennym boją się zaprotestować, by bronić swoich racji. Uczestnictwo w grze daje im namiastkę poczucia znaczenia we własnych oczach, ale tylko dopóty, dopóki siedzą przy komputerze lub Play Station. Większość draństw na tym świecie popełnia się albo z powodu nienawiści do siebie lub z poczucia bycia "nadczłowiekiem".
Inną miarą miłości do samego siebie jest tzw. złota reguła: "Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili i wy im czyńcie" (Mt 7, 12). W domyśle: człowiek o zdrowych zmysłach oczekuje od innych dobra, szacunku, troski, wyrozumiałości itd. A więc i tutaj miłość do siebie to życzenie sobie dobra, uważanie siebie za wartościowego i godnego miłości, pomimo doświadczanej słabości i grzechu. Na tym polega prawdziwa pokora.
Niektórzy mogą z oburzeniem zastrzec, że miłości nie da się nakazać. Jak w ogóle można łączyć miłość z przykazaniem? Czy nie rodzi się ona spontanicznie? Gdyby miłość polegała jedynie na krótkotrwałym uczuciu i zauroczeniu, to trzeba by zgodzić się z tymi zastrzeżeniami. Ale Jezus ma na myśli "wydanie samego siebie", "całkowite oddanie się", do którego możemy tak naprawdę być przygotowani jedynie mocą Ducha Świętego, bo któż potrafi tak kochać poza Chrystusem. Dlatego mowa jest tutaj o agape - miłości boskiej, którą otrzymujemy z góry, choć wyraża się ona na sposób ludzki. Tak jak w Jezusie. Bo "miłość znaczy obecność" (Tadeusz Żychiewicz).
Skomentuj artykuł