Niełatwo oderwać się od siebie

(fot. shuterstock.com)

Gdyby tamtego dnia nad brzegiem jeziora apostołowie rzeczywiście pozostawili wszystko, nie opuściliby Jezusa w Ogrójcu.

"I przyciągnąwszy łodzie do brzegu, zostawili wszystko i poszli za Nim" (Łk 5, 11).

"Sam brak rzeczy nie ogołaca duszy, jeśli ona w dalszym ciągu ich pożąda" (św. Jan od Krzyża).

Gdyby tamtego dnia nad brzegiem jeziora apostołowie rzeczywiście pozostawili wszystko, nie opuściliby Jezusa w Ogrójcu.

Gdyby naprawdę wyrzekli się wszystkiego, nie doszłoby do tylu nieporozumień i spięć między nimi a Jezusem w ciągu prawie trzech lat bycia razem. Słowem, gdyby moment powołania na ucznia oznaczał automatyczną przemianę człowieka, chrześcijaństwo nigdy nie zostałoby nazwane drogą.

"Wszystko" w dzisiejszej Ewangelii nie oznacza bowiem "wszystkiego". W tekście greckim pojawia się słowo "hapanta" - "wszystkie", co w kontekście wyraźnie odnosi się do łodzi, złowionych ryb i sieci. Św. Łukasz nie wspomina nawet o rodzinie. Apostołowie pod wpływem spotkania z Jezusem zrobili pierwszy i ważny krok, trudny do zrozumienia po ludzku. Porzucili dotychczasową pracę i swój majątek.  Zdobyli się już na wiele. I nie uczynili tego z kaprysu, sami z siebie, lecz pociągnął ich sam Jezus.

Jednak decydując się, aby pójść za Nim, wprawdzie wypuścili z rąk sporo, ale zabrali ze sobą własne pomysły na życie, wyobrażenia, oczekiwania, pożądliwości, gwałtowne charaktery, słabości, przyzwyczajenia oraz wiele innych wad i przypadłości, charakterystycznych dla każdego człowieka. Tego wewnętrznego świata przywiązań, pragnień i potrzeb, którego kurczowo się trzymamy, nie porzuca się tak łatwo jak rzeczy materialnych.

Dlatego Ewangelie nie ukrywają, że największym problemem w kształtowaniu uczniów nie były łodzie i sieci, lecz ich myślenie, ambicje, męskie rywalizacje, zapędy do siłowych rozwiązań, porównywanie się, w końcu lęk i tchórzostwo, kryjące się za parawanem pozornego bohaterstwa. Zwykła ludzka słabość i nieświadomy opór wobec Boga. Wiemy z jaką cierpliwością, a czasem także z irytacją, Jezus próbował powoli ich urabiać, przekonywać, upominać i korygować. Ta formacja szła jak po grudzie i nie zawsze z imponującym skutkiem, ale Chrystus nie poddawał się.

Nawet podczas ostatniej uczty paschalnej, uczniowie nadal nie rozumieli, co Jezus do nich mówi. Zdążyli się przy tym pokłócić o to, kto z nich jest największy. Ciągle marzyli o wielkości i potędze według miary ludzkiej. Kierowali się bardziej logiką tego świata niż tym, co mówił do nich ich Nauczyciel. Nie dopuszczali do siebie, że będzie cierpiał i umrze w okrutny sposób. Nadawali na innych falach, zamknięci w swoim świecie "niekompatybilnym" ze światem Jezusa, czyli królestwem Bożym.

Wobec powyższego, zadziwia mnie nieraz jak ochoczo romantyzujemy scenę powołania uczniów nad jeziorem, chociaż sam Chrystus powiedział, że nie przyszedł wzywać "sprawiedliwych, lecz grzeszników". Nie tych, którzy są zdrowi, lecz tych, którzy się źle mają. Idealizowanie apostołów przyjmuje postać co najmniej dwóch błędów.

Po pierwsze, rezygnację z pewnych dóbr, by pójść za Jezusem, zawęża się głównie do księży i osób konsekrowanych. W oparciu o scenę powołania pierwszych uczniów często pokazuje się księdza, zwłaszcza na kazaniach prymicyjnych, jako tego, który wszystko poświęcił dla Chrystusa i, w przeciwieństwie do pozostałych wiernych, zdobył się na ogromną ofiarę. Niestety, to pobożne życzenie.

Owszem, kandydat do kapłaństwa zrezygnował z małżeństwa i rodziny, ale przestąpił próg seminarium z całym ludzkim i duchowym inwentarzem. Z chwilą święceń nie osiąga stanu doskonałości równej aniołom. Wstąpienie do seminarium czy do zakonu to początek żmudnej drogi oczyszczania z wszelkiego rodzaju przywiązań, upodobań i egoizmu, której święcenia lub wieczyste śluby nie zamykają, chyba że zamknie ją sam zainteresowany.  

Drugi błąd wiąże się ściśle z pierwszym. Wbrew pozorom i klerykalnym interpretacjom wewnętrzne wyrzekanie się siebie i, jeśli trzeba także dóbr materialnych, nie dotyczy tylko księży, lecz wszystkich uczniów. I nie chodzi tylko o rzeczy, lecz o przywiązania. Do nieba wejdą ci, których Duch Święty najpierw wewnętrznie oczyści i zasieje w nich cnoty. Jeśli nie na ziemi, to po śmierci.

Moment powołania, czyli w przypadku wszystkich wierzących przyjęcie chrztu świętego, zapoczątkowuje powolne przeobrażanie w Chrystusa. Istotną i chyba najtrudniejszą częścią tego procesu jest jego negatywna strona: odrywanie się od siebie, od tego, co uważamy za swoje skarby.

Rozrywanie naszych nieuporządkowanych więzów to proces długofalowy, bolesny, pełen zakrętów, wewnętrznych konfliktów i ciemności. Nie każdy odpowiada na to wezwanie, niezależnie od tego, czy jest księdzem, zakonnikiem czy małżonkiem. Mocno zżywamy się z logiką, która kieruje naszym światem. Św. Jan nazywa ją "przyziemną miłością", ale jednak miłością, daną przez Boga.

Nie ma nic złego w tym, że człowiek dba o swoje życie, zabiega o ludzką sprawiedliwość i zaspokojenie swoich potrzeb i nie chce być skrzywdzony, To jednak etap wstępny. Bóg chce nas "podnieść na wyższy stopień miłości", który objawił sam Jezus i według niego żył.

Wolność w stosunku do rzeczy materialnych to zaledwie pierwszy stopień duchowego "oderwania się". Jak tu pójść dalej, skoro często nie potrafimy wykonać nawet tego kroku? Wszyscy: duchowni i świeccy. Paradoks polega na tym, że bardzo trudno o duchowe ubóstwo, czyli wyzbycie się kontroli nad swoim życiem i zgodę na realizację Bożego planu, jeśli nie jesteśmy zdolni do jakiejś formy ubóstwa, a przynajmniej do wolności wobec tego, co posiadamy.

Dopiero gdy nieco oderwiemy się od tego, w czym pokładamy nadzieję, zaczynamy widzieć, jak bardzo przywiązani jesteśmy także do rzeczy niewidzialnych, choć stworzonych: władzy, opinii innych na nasz temat, chęci panowania nad swoim życiem, działania, aby zdobyć uznanie, destrukcyjnego indywidualizmu, narcyzmu, wszystkowiedzy, perfekcjonizmu.

I, jak słusznie zauważa św. Jan od Krzyża, ubóstwo materialne nie oznacza automatycznie, że stajemy się wolni i nieprzywiązani. Możemy bowiem wyzbywać się rzeczy i przyjemności, żyć nadzwyczaj skromnie, a nawet praktykować posty i dużo się modlić, kierując się niewłaściwą motywacją, np. żeby inni zobaczyli nasze pozorne postępy, pobożność, dyscyplinę i okazali nam z tego powodu podziw. Decyduje więc wewnętrzne nastawienie, a nie tylko to, co widać na zewnątrz. Często bardziej krępują nas więzy z dobrami niewidzialnymi niż z widzialnymi.

Należy jeszcze doprecyzować, że inaczej wyrzeczenie się przywiązań realizuje się w życiu księdza, a inaczej w życiu małżonków czy osoby samotnej.  Łączy nas jednak to, że sami nie oczyścimy się z tego, co oddziela nas od Boga i przykleja do stworzeń. Często jest nam z tym w miarę dobrze. Tylko świadome pójście za Jezusem, wiedząc że zawsze pozostaniemy niedoskonali oraz pozwolenie, aby Duch Święty "urabiał" nas podczas modlitwy, sakramentów i cierpienia, może nas stopniowo przygotować do "zostawienia wszystkiego" dla Pana.

Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.

Rekolekcjonista i duszpasterz. Autor książek z zakresu duchowości. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Niełatwo oderwać się od siebie
Komentarze (1)
Andrzej Ak
10 lutego 2019, 22:36
Ten proces jest o wiele dłuższy, bo śmierć naszego ciała wcale go nie kończy, a wręcz dynamizuje. Z tego procesu nie zwolni nas Bóg, bo jest w nim istota wolności uświadomionej i to my sami musimy ten proces przepracować. Paradoksalnie na ten aspekt zwrócili uwagę również mistrzowie Zen, jak i buddyjscy mnichowie. Oni też poprzez lata uczyli się jak wyzwolić się od siebie samych. Tylko ich wolność nie zaczyna się w Bogu jak nas chcrześcijan, lecz w niebycie, bo tym się staje wolność człowieka samotnego; bez względu na wymiar egzystencji. My chrześcijanie drogę wyzwolenia zaczynamy tutaj, a kończymy u Boga. Większość naszych dramatów i cierpień są elementami, które mogą ułatwić nam "wzrastanie" na drodze wyzwolenia od nas samych, ku wolności . Musimy tylko przenieść focus z siebie samych i naszego wnętrza na świat zewnętrzny, który nas otacza, a który wciąż nie ustannie się odradza. Jedne kwiaty wiotczeją i usychają, by za  "chwilę" nowe się narodziły i by obraz wzrostu życia przysłonił to co pozornie umarło, a naprawdę dało życie innym. Nie twierdzę, iż ten proces jest łatwy do przejścia, bo nie jest. Jest natomiast konieczny byśmy poprzez uczestniczenie w nim w bardzo odległej perspektywie posuwali się wciąż naprzód ku Bogu. Aby coś jednak doradzić. Wszelki ból pozostawmy tam, gdzie on powstał, pozostawmy go, nie idźmy z nim w dalsze życie, polećmy go naszej niepamięci na jakiś czas. Starajmy się zapatrzyć w Boga w Jego piękno nawet w tym świecie i tym się zachwyćmy do szaleństwa.