Radosny chrześcijanin wie, po co żyje

(fot. depositphotos.com)

Żeby uzdrowić ludzi, trzeba być pośród nich, ale równocześnie należy zachować wolność wobec ich grzesznego sposobu życia. Jak to zrobić?

"A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba. Oni zaś oddali Mu pokłon i z wielką radością wrócili do Jerozolimy, gdzie stale przebywali w świątyni, wielbiąc i błogosławiąc Boga" (Łk 24, 51-53).

"Łaska jest czymś, co nas budzi" (s. Helen Prejean).

Powszechnie utarło się, że Wniebowstąpienie obchodzimy w tym celu, byśmy popatrzyli w górę i przypomnieli sobie, dokąd zdążamy. Tak, zapewne dużo w tym słuszności. Jednak Jezusowi chodzi o coś więcej. Bo jeśli się tak uczciwie wsłuchamy w dzisiejszą Ewangelię, to dojdziemy do wniosku, że dzieje się dokładnie na odwrót. Okazuje się, że po wstąpieniu Chrystusa do Ojca, uczniowie będą nosić niebo w sobie. Jezus zapowiada, że sam Duch Święty  - "obietnica Ojca" i "moc z wysoka", będzie działać w ich wnętrzu, w ich słabości. Nie z zamiarem, by rozsiedli się zadowoleni z siebie i czekali biernie na koniec świata.

Wielu współczesnych chrześcijan nie wie, po co nimi się stali. Ochrzczono ich. Nie mają poczucia misji. Jeśli już coś kołacze się w ich sercu, to przekonanie, że należy zabiegać wyłącznie o własne zbawienie tak, jakby w sumie nic się w tej materii nie wydarzyło. Nie zostaliśmy jednak wybrani ze świata tylko po to, aby troszczyć się o indywidualne zbawienie. Bóg zawsze wybiera ze względu na innych. Chce przenikać świat od środka, małymi krokami, z pomocą tych, którzy już do Niego należą. Tylko wtedy będzie to możliwe, jeśli chrześcijanie będą mieli żywą świadomość, że jedną nogą już są w niebie, że niebo noszą w sobie. Niestety, sporo chrześcijan wciąż żyje w błogiej nieświadomości. Przecież bycie w Kościele, słuchanie Słowa, przyjmowanie sakramentów, posiadanie nadziei zakorzenionej w obietnicy Boga, to udział w zbawieniu. Nie zawsze sami księża tak to rozumieją i przekazują. Raczej zdobycie zbawienia uzależniają od chodzenia do kościoła, jakichś aktów religijnych, spełnienia określonych obowiązków, składania Bogu religijnej daniny. Czy to jest chrześcijaństwo? 

Św. Jan na początku swojej Ewangelii ogłasza, że Ojciec nie odcina się od świata, czyli grzesznych ludzi, lecz ich miłuje, dlatego wysyła na ziemię Lekarza (Por J 3, 16). Syn nie utożsamia się z wszystkim, co jest na świecie. Ale równocześnie widzi coś w tym świecie, co przyciąga Go do nas i budzi Jego miłosierdzie. W świecie panoszy się nienawiść, a jednak Bóg się przybliża, by po swojemu wyzwalać ze źródeł nienawiści. Żeby uzdrowić ludzi, trzeba być pośród nich, ale równocześnie należy zachować wolność wobec ich grzesznego sposobu życia. Jak to zrobić?

Jeśli wszystko postawimy na własne wysiłki, które mają nas udoskonalić i zagwarantować nam życie wieczne, wtedy, podobnie jak faryzeusze, będziemy stronić od grzesznego świata jak od nieczystości. Będziemy się bali, że sam kontakt z grzesznikami zarazi nas złem i popsuje to, co sobie zbudowaliśmy. Z kolei jeśli chrześcijanie niczym nie będą się różnić od tzw. świata, to na czym będzie polegać ich misja niesienia światła światu? Cóż chrześcijanie mogliby dać światu, gdyby Bóg już nie mieszkał w nich samych, gdyby nie czynił w ich życiu tego, co po ludzku niemożliwe, gdyby lęk, smutek i beznadzieja nadal ogarniały ich serca?

Powróćmy do sceny Wniebowstąpienia. Ewangelia według św. Łukasza zaczyna się i kończy w świątyni jerozolimskiej. Na początku słyszymy opowiadanie o Zachariaszu, który wprawdzie prosi o syna, ale nie wierzy w słowa Gabriela, że moc Boga sprawi poczęcie dziecka. Traci mowę, zapada w dziewięciomiesięczne milczenie. Kiedy rodzi się jego syn, Jan, usta mu się otwierają i błogosławi Boga. Natomiast w ostatniej scenie tej Ewangelii widzimy uczniów, którzy zgromadzeni są w świątyni, pełni radości wychwalają i błogosławią Boga. Wierzą, że słowa Jezusa się spełnią. Wcale nie milczą, lecz otwierają usta. Od Zachariasza do uczniów przebyta została długa droga, droga wiary i poznania Jezusa.

Czy nie dziwi nas, że uczniowie po odejściu Chrystusa promieniują "wielką radością"? Czy w ten sposób reagują ludzie, kiedy definitywnie rozstają się z kimś bliskim? Czy taki moment nie jest zazwyczaj bolesny? Dlaczego uczniowie zachowują się inaczej? Z czego się cieszą? Oni nie przeżywają końca, lecz radykalną zmianę. Już za ziemskiego życia Jezusa doświadczyli działania mocą Jezusa, choć nie był z nimi fizycznie obecny. Zostali wysłani, aby nauczać i uzdrawiać (Por. Mk 6, 7-13). Wrócili szczęśliwi, że mogli uwalniać ludzi z mocy zła. Dlatego teraz tym bardziej cieszą się z ogromnego daru, który niebawem otrzymają, a będzie nim Duch Święty. Św. Łukasz pisze, że będą "ubrani w moc z wysoka". Radość jest znakiem obecności Boga. Później wyjdą ze świątyni, by udać się w świat, pełen ciemności, grzechu, ale też ukrytych ludzkich pragnień, zagubienia i poszukiwania po omacku.

Dla wielu wierzących Duch Święty wydaje się jakimś mglistym wspomnieniem z bierzmowania. Rodzajem religijnej abstrakcji. Zaliczonym rytuałem. Dlaczego tak mało radości i poczucia misji w wielu chrześcijanach? Dlaczego świętując najpierw Zmartwychwstanie, a potem inne święta, katolicy wyglądają jak na pogrzebie? Czy może dlatego, że są w kościele, bo tak trzeba i chętnie robiliby co innego, lecz skoro mus to mus? Czy nie dlatego, że jeszcze nie dotarła do ich serc Dobra Nowina o Bogu mieszkającym wewnątrz nich? 

I stąd zderzamy się dzisiaj z niespotykanym jak dotąd paradoksem. Okazuje się, że, także w naszej Ojczyźnie, wrogami chrześcijan, ludźmi "światowymi", nie są poganie, lecz letni chrześcijanie. Oni już słyszeli o Jezusie, Duchu Świętym, Kościele i nie są nimi zainteresowani. Łatwiej uznać, że to poganie prześladują Kościół. Trudniej zobaczyć, że w rzeczywistości ci ludzie wyszli z nas. Bez pomocy Ducha Świętego kompletnie nie wiemy, jak do nich dotrzeć. Boimy się. Cieszymy się tylko tymi, którzy są w kościołach.   

Wniebowstąpienie Jezusa wygląda u św. Łukasza jak nabożeństwo, w dodatku w drodze. Najpierw Chrystus oświeca umysły uczniów, wyjaśnia im Słowo, wyznacza im misję, zapowiada dar, który pomoże im tę misję wykonać. Potem razem udają się w drogę, wspinają się na Górę Oliwną. Uczniowie mają czas na przetrawienie tego, co usłyszeli. Tam Chrystus ich błogosławi, czyniąc ostatni gest i tak chce zostać zapamiętany. W trakcie błogosławieństwa wstępuje do nieba, a uczniowie po raz pierwszy w tej Ewangelii oddają Mu pokłon. Ale to nie koniec owego nabożeństwa. Wracają z góry w podskokach, z nadzieją, tęsknotą i oczekiwaniem w świątyni na obiecany dar. Otrzymują Ducha. Potem, silniejsi, idą w świat. Czy tak patrzymy na każdą Eucharystię i nasze codzienne życie, w którym mamy wypełniać misję powierzoną nam przez Pana?

Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Radosny chrześcijanin wie, po co żyje
Komentarze (1)
AK
Anna K
3 czerwca 2019, 08:10
Trafna diagnoza.  Niestety częsty jest marazm, smutek w kościołach. To się zmienia, kiedy pojawiają się modlitwy uwielbienia, wiara, że Bóg nadal działa, że katolik może wiele zdziałać modlitwą, mocą Boga, mocą Ducha Świętego. Tylko, ze niektórzy się tego boją i nazywaja to pentakostalizacją.