Ks. prof. Skrzypczak: Przyjęcie treści Soboru Watykańskiego II wymaga czasu. Jesteśmy ciągle w drodze, a niektórzy są na rozdrożu

Sobór Watykański II. Fot. Wikimedia / Lothar Wolleh. CC BY-SA 3.0
KAI / mł

Sobór Watykański II wpuścił ogromną ilość życiodajnego tlenu do naszego katolickiego myślenia, przypomniał źródło godności chrześcijanina, mocno uwypuklił rolę i miejsce katolików świeckich w Kościele. Jednak w interpretacji soborowych nauk uchwycono się zbyt optymistycznej koncepcji świata. To sprawiło, że Kościół pozwolił rozpuścić w świecie własną tożsamość - mówi ks. prof. Robert Skrzypczak w rozmowie z KAI.

Dawid Gospodarek (KAI): Mija 60 lat od rozpoczęcia Soboru Watykańskiego II. Co dla Kościoła z perspektywy tego czasu było najważniejsze w tym soborowym wydarzeniu?

DEON.PL POLECA

Ks. prof. Robert Skrzypczak: Najważniejszą sprawą było to, że zrealizowany został sobór, którego już się nie spodziewano. Wcześniej były próby dokończenia dramatycznie przerwanego zajęciem Rzymu przez wojska włoskie Soboru Watykańskiego I z 1870 r. Z czasem jednak wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że soborów Kościół już nie potrzebuje. Stąd ogromne zaskoczenie decyzją Jana XXIII, który, jako niemal 80-letni człowiek, 25 stycznia 1959 r. ogłosił zamiar zwołania kolejnego soboru.

"Chciałbym wpuścić trochę powietrza do Kościoła"

Ze zwołaniem soboru przez Jana XXIII mocno kojarzy się hasło otwartego okna. Na co papież chciał otworzyć Kościół? Albo z czego przewietrzyć?

– Metafora otwartego okna padła w rozmowie z pewnym dziennikarzem. Jan XXIII na pytanie o to, co pragnie osiągnąć zwołaniem soboru, po chwili zastanowienia podszedł do okien, otworzył je i powiedział - chciałbym wpuścić trochę powietrza do Kościoła. To oczywiście była metafora, bo Kościół wychodził z epoki wcześniejszej konfrontacji z Oświeceniem i przybrał postać oblężonej twierdzy, postać zdecydowanie defensywną. W chrześcijańskim myśleniu brakowało świeżości, rozwoju.

Na Soborze próbowano też opisać ówczesną sytuację społeczną, polityczną, kulturową w świecie. Z perspektywy czasu - które ujęcia, spostrzeżenia, były trafne, dalekowzroczne? A może czegoś nie przewidziano, coś oceniono lub opisano źle?

– Zwłaszcza poprzez Konstytucję duszpasterską o Kościele “Gaudium et Spes” usiłowano zbliżyć się do nowego opisania obecności Kościoła we współczesnym świecie. Sama kategoria “świata” została wzięta pod uwagę prawdopodobnie po raz pierwszy w historii soborów.

Pismo Święte przedstawia świat w dwojaki sposób. Z jednej strony jest to ten świat, w którym żyjemy, który stanowi szansę, warunki naszego bytowania, rozwoju. Tu jako Kościół jesteśmy posłani. To świat jako arena dziejów, na którą wkracza Bóg, by zbawić człowieka, i zbawiając człowieka, zbawić także całą otaczającą go rzeczywistość. To pozytywne rozumienie świata jednocześnie w Piśmie Świętym ma drugie, negatywne – jest to świat jako miejsce działania ciemności, demona. Jezus nazywał diabła księciem tego świata. Święty Jan mówi, by nie kochać świata ani niczego, co do niego należy, a kto kocha świat, nie kocha Boga… W tym drugim znaczeniu świat jest miejscem wrogim Bogu, jest jakby zagęszczeniem się czynników, które zwalczają w człowieku jego powołanie transcendentne.

Te dwa rozumienia “świata” wzięto na soborze pod uwagę. Było to czymś nowym, co wpuściło ogromną ilość życiodajnego tlenu do naszego katolickiego myślenia, dlatego, że na nowo Kościół poczuł się ważny, potrzebny, na nowo odkrył cel, który Jezus związał z jego istnieniem na świecie.

Kościół naiwnie i nieroztropnie pozwolił się zeświecczyć

Dzisiaj możemy powiedzieć, że w interpretacji nauki soborowej doszło do pewnego błędu, nadużycia. Zdecydowanie przeważyła ta pozytywna opinia o świecie, a została zlekceważona ta druga, związana z grzechem i buntem wobec Boga, działalnością diabła. W związku z tym uchwycono się zbyt optymistycznej koncepcji świata, jakby świat był tylko tym przyjaznym miejscem, uroczym polem, na które możemy wkroczyć, by go uprawiać. I w wielu miejscach, zamiast wnieść w ten świat nową Ewangelię, Kościół naiwnie i nieroztropnie pozwolił się zeświecczyć, rozpuścił własną tożsamość w rzeczywistości świata, nie biorąc pod uwagę, że ten świat może być także nieprzychylny, wrogo nastawiony do Ewangelii.

Wracając tu do metafory okna, niektórzy dość złośliwie mówią, że sobór rzeczywiście otworzył okno, ale w konsekwencji ludzie z Kościoła przez to okno wyszli… I rzeczywiście, gdy spojrzymy na posoborowe statystyki dotyczące ilości wiernych i powołań, widać dość mocno szybki spadek, w dodatku zatrważająca ilość duchownych zaczęła zrzucać sutanny i habity. Już ogłaszano “nową wiosnę Kościoła”, a przyszła kryzysowa jesień… Czy to wina soboru?

- Trzeba zwrócić uwagę na to, że odnowa soborowa natrafiła zwłaszcza w świecie zachodnim na wiele bardzo gwałtownie realizujących się ruchów przemian. Sobór nie przewidział, że trzy lata po jego zakończeniu wybuchnie rewolucja seksualna, nie przewidział rozprzestrzenienia się pigułki antykoncepcyjnej i siły jej niszczącego wpływu na małżeństwo i rodzinę. Nie przewidział także, że znajdziemy się niebawem w tzw. zglobalizowanej wiosce, czyli w świecie połączonym siecią, systemem Internetu. Wydawało się, że na fali soborowego entuzjazmu musimy wychodzić z tego, co katolickie, żeby szukać tego, co chrześcijańskie. A potem, szukając tego, co chrześcijańskie, mówiono, że to jest to samo, co ludzkie, humanistyczne.

Mieliśmy do czynienia z silnym antropocentryzmem, czyli skoncentrowaniem się na człowieku, na jego potrzebach. Zaniechano głoszenia Jezusa Chrystusa - mówiono, że trzeba nasycić świat wartościami ludzkimi, nazywano je nawet wartościami Królestwa Bożego… Przestano dbać o własną tożsamość w euforii i entuzjazmie łączenia się, współpracy, takiego bezkrytycznego otwarcia się na świat. To spowodowało w wielu miejscach poczucie zamętu, zaniku wyjątkowej oryginalności chrześcijaństwa. Ludzie przestali się orientować, czym jeszcze jest Kościół, a czym nie.

Jedną z mocno kojarzonych z Soborem Watykańskim II zmian jest podejście do świeckich. Co sobór tu wniósł?

– Rzeczywiście, sobór bardzo mocno uwypuklił rolę i miejsce katolików świeckich w Kościele. Było to związane z chęcią, by przedstawić Kościół nie w kluczu klerykalnym czy hierarchicznym, ale wychodząc od podstawowej kategorii chrześcijanina. To jest najważniejsze, najbardziej chlubne, najbardziej szlachetne powołanie w Kościele - bycie chrześcijaninem.

Podkreślono bardzo mocno to, na co zwróciła uwagę Lumen gentium, a potem dekret o apostolstwie świeckich, mianowicie na tzw. świecki charakter misji katolika w Kościele. Że świeccy tym się różnią od duchownych, iż przeżywają swoje powołanie chrześcijańskie w rzeczywistości świata. Powołanie świeckie miało polegać na tym, że katolik swoim życiem miał przenikać Ewangelią struktury świeckości - miejsce, gdzie się uczy, wzrasta, pracuje, działa. Ma mieć wpływ na funkcjonowanie świata, w którym żyje, czyli politykę, media, kulturę. Człowiek na mocy chrztu zostaje wyniesiony do godności dziecka Bożego. Odtąd rozwija się w stronę nieba.

Świeccy to nie Kościół drugiej kategorii

To w dzisiejszym sposobie odczytywania soboru jest elementem niejednokrotnie brakującym. Jeśli wyjdziemy z tego punktu widzenia, że chrzest stanowi o godności i powołaniu do świętości każdego chrześcijanina, to zobaczymy, że to jest najważniejsza godność i największe szczęście, jakie może człowiekowi przypaść w udziale w Kościele - stać się chrystusowym, dać się ogarnąć miłością Chrystusa, Jego męką i zmartwychwstaniem. Z tej godności chrzcielnej wynikają dopiero inne powołania, role i charyzmaty w Kościele. Jeśli o tym zapomnimy, a widząc aktualną debatę synodalną - trochę tego brakuje - rozpoczyna się po prostu walka o władzę. I mamy dziś do czynienia z tym, że poprzez drogi synodalne świeccy usiłują wydrzeć władzę duchownym. Jakby klerykalizm miał stać się najważniejszym kluczem do zrozumienia Kościoła. Uprzywilejowuje on tych, którzy rządzą Kościołem, a więc hierarchię, po to, by świeckich umieścić w roli osób drugiej kategorii. Stąd bunt i próba demokratyzowania na siłę kościelnych struktur.

Jeśli traktujemy sobór jako mowę Ducha Świętego do swego Kościoła, to musimy założyć, że bardzo często przerasta on mentalnie możliwości ludzi, którzy go przyjmują, będąc jednocześnie przesłaniem mającym na celu pomóc Kościołowi odzyskać samego siebie, swój wigor, swoją własną misję. A to wymaga czasu. Są tacy, którzy wyliczali, że np. sobory w Nicei czy w Chalcedonie potrzebowały 50, 100 czy więcej lat na ich recepcję. Jesteśmy w drodze. Niektórzy są na rozdrożu, niektórzy pomylili drogę i poszli na manowce, niektórzy kręcą się w kółko…

A gdzie konkretnie są te rozdroża?

– Na przykład liturgia. Jan Paweł II mówił o tym, że jesteśmy w fazie laboratorium liturgicznego. Czyli trudno powiedzieć, czy ten kształt posoborowej liturgii, który wszedł w praktyczny użytek w Kościele łacińskim, rzeczywiście odpowiada temu, czego pragnął sobór. Może jesteśmy dopiero w połowie drogi, może potrzebujemy jeszcze coś przemyśleć, doczytać, przemodlić… Biorąc także pod uwagę narastającą niechęć do liturgii posoborowej, zwłaszcza wśród młodych ludzi, którzy uciekają w stronę liturgii odprawianej w kształcie poprzednim, tzw. trydenckiej. To jest konkretny głos ludu Bożego, wyzwanie, które trzeba wziąć pod uwagę. Nie wystarczy tu logika zakazywania czy kontrolowania. To są znaki czasu, które należy uwzględniać.

Podobnie, jeśli chodzi o misyjność Kościoła. Dzisiaj mamy do czynienia ze zbyt entuzjastycznym otwarciem się na dialog. W pojęcie “przedsionka pogan” próbuje się wprowadzać nawet nie dialog, a dialogizm, w oparciu o który wszyscy możemy szukać domniemanego wspólnego mianownika zgody, wypełniać sobie usta gadulstwem, ale nikt nikomu nie głosi już Chrystusa, nikt nikogo nie wzywa do nawrócenia, nikt nikomu nie przekazuje życia wiecznego. A to właśnie jest misją Kościoła.

Po soborze pojawiły się dwa zwalczające się środowiska

O. Ralph Wiltgen, amerykański misjonarz z dziennikarską smykałką, uczestnik soborowych wydarzeń, opisał je w głośnej książce “Ren wpada do Tybru”. Podzielił się spostrzeżeniem, że teologowie i hierarchowie z Kościołów nadreńskich, bardziej liberalni, wywarli zaskakująco mocny wpływ na konserwatywny “Tybr”, często forsując swoje idee. Czy dziś, patrząc na to, co dzieje się nad Renem, też możemy się tego spodziewać? Ren znów zaleje kościelną rzeczywistość?

– Nieszczęściem epoki posoborowej było wytworzenie się walki wewnętrznej w Kościele, pewnej wojenki domowej. Pojawiły się generalnie dwa środowiska, które były z soboru niezadowolone. I to potęgowało uczucie kryzysu. Przy czym kryzys tu nie polega na różnicy zdań i poglądów, stanowisk - to raczej stanowi o bogactwie wspólnoty. Natomiast kryzys zaczyna się, gdy ludzie tracą zainteresowanie rozmową ze sobą i zaczynają się wzajemnie omijać i ignorować, lekceważyć. Do tego doszło, gdy wytworzyły się te dwie frakcje niezadowolonych. Z jednej strony stanowisko postępowców niezadowolonych z soboru, jakoby nie wyraził całej potrzeby odnowy chrześcijaństwa, albo nie został wprowadzony w życie z winy biskupów i papieży. Posługują się oni chętnie pojęciem “ducha soboru”, którego należało wprowadzać w życie, bo sama litera - dokumenty powstawały na drodze szukania kompromisów i nie wyrażają tego domniemanego ducha soboru. Ten duch jest ”z gumy”, można tam wszystko włożyć. Trzeba więc przeć naprzód, wymuszać zmiany, często według modelu protestanckiego.

Z drugiej strony mamy do czynienia z inną grupą niezadowolonych, uważających, że sobór za bardzo przyspieszył zmiany w Kościele, w związku z tym trzeba ratować, co się da i włączyć bieg wsteczny, jakoby sposobem na odzyskanie wiodącej rangi katolicyzmu w świecie i odzyskanie jego wiarygodności miał być powrót do czasów dawnych. W tym środowisku niezadowolonych z soboru podnoszą się głosy albo o jego szkodliwości albo nieważności, bo jest on zaledwie duszpasterski. Mamy do czynienia z nieustannie trwającą dychotomią między tymi środowiskami, które nie mają zamiaru ze sobą rozmawiać, do siebie się zbliżać. Jest tu walka. I to jest niepokojące, niebezpieczne, a trwa już to od ponad 50 lat.

Jakie Ksiądz ma marzenie na temat dalszej realizacji soboru?

– Nie wystarczą sympozja, konferencje, publikacje. Tego mamy bardzo dużo. Biorąc pod uwagę stan napięcia i niechęci różnych środowisk w Kościele, nieraz mądre i konstruktywne głosy nie są brane pod uwagę. Trzeba szukać jakiejś drogi odzyskania mądrej jedności w Kościele. I to jest zadanie, które spoczywa na przyszłych papieżach.

Znajdujemy się w momencie Kościoła poddanego chaosowi, wewnętrznym tarciom i napięciom. Wielu przestrzega, że Kościołowi grozi nowa schizma. George Weigel powiedział, że droga synodalna w niektórych krajach może prowadzić nie tylko do schizmy, ale wręcz do jawnej apostazji. To musi niepokoić. Niebawem przyjdzie nowe pokolenie - dzieci nowej ewangelizacji, ludzie, którzy w Kościele zaprezentują swoje pragnienie odzyskania priorytetu nadprzyrodzoności i mistyki.

To wszystko dziś wymaga pokonania logiki antagonizmu i wojenki domowej. Kryzys nie polega na różnicy poglądów i stanowisk, bo to akurat wskazuje na bogactwo wspólnoty. Kryzys polega na tym, że ludzie nie chcą ze sobą rozmawiać, zrywają ze sobą więzi. Wielu mistrzów życia duchowego mówiło, że pycha to odmowa relacji – wycofuję się z relacji z innymi ludźmi, bo nimi gardzę albo boję się, że mnie zranią i mi zaszkodzą. To nie jest dobry sposób na funkcjonowanie Kościoła.

Źródło: KAI / mł

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ks. prof. Skrzypczak: Przyjęcie treści Soboru Watykańskiego II wymaga czasu. Jesteśmy ciągle w drodze, a niektórzy są na rozdrożu
Komentarze (2)
MM
Michael Mackowiak
12 października 2022, 03:16
Święte słowa, negatywne rozumienie/poznawanie świata zwróciło mnie ku Wierze. Źyczmy sobie więcej takich przemyśleń.
AS
~Antoni Szwed
11 października 2022, 15:55
Ks. Prof. Robert Skrzypczak - przytomna ocena Kościoła posoborowego. Dzięki za rzetelną i uczciwą wypowiedź.