Ks. Tischner: Chrystus przyszedł na świat, czyniąc dobrze przede wszystkim grzesznikom
Chrystus „Przeszedł, dobrze czyniąc”. Komu? Przede wszystkim – grzesznikom. Jedną z najgłębszych tajemnic chrześcijaństwa jest niezwykła więź, jaka łączy Chrystusa z grzesznikami. Grzesznik jest inny – radykalnie inny. A jednak Chrystus umiera za grzeszników, a więc między innymi za Heroda, za Piłata i – jeśli można – za twórców obozów koncentracyjnych, za sprawców zbrodni przeciwko matkom i ojcom, a także zbrodni przeciw ludzkości – pisze ks. Józef Tischner w książce „Miłość i inne wydarzenia”, której fragment publikujemy.
Napisano o Nim: „Grzechy całego świata On nosił”. Co znaczy „nosić cudzy grzech”? Czy czuć się współodpowiedzialnym, czy może współwinnym? Czy jesteśmy w stanie przeniknąć do końca tajemnicę więzi Odkupiciela z grzesznikiem? Przypomnijmy słowa Charles’a Péguy: „Nikt nie jest tak bliski chrześcijaństwa jak grzesznik”.
Więź Chrystusa z grzesznikami – Dobra ze złym człowiekiem – wymknęła się uwadze „posiadaczy sacrum”. „Grzesznik” jest niezmiennym niebezpieczeństwem ich świata. Każde wyciągnięcie ręki do grzesznika jest zdradą mieszkańców wyspy niewinności. „Właściciel sacrum” zamyka sacrum w więzieniu. Jest jak ten, kto otrzymuje talenty i natychmiast zakopuje je w ziemi. Co sądzi o narodzinach Boga w Betlejem? Sądzi, że są niemożliwe. Nie jest możliwe, by Bóg mógł być dotykalny dla grzeszników. W końcu dla ówczesnego „posiadacza sacrum” wszyscy, którzy wtedy dotykali Chrystusa, byli „grzesznikami”. Nie należeli przecież do „swoich”.
Napisał Mistrz Eckhart: „Tysiąckroć bardziej jesteś Bogu potrzebny niż Bóg tobie”. Te paradoksalne słowa doskonale przystają do Betlejem. Ludzie są szczególnie potrzebni Bogu wtedy, gdy Bóg jest jeszcze dzieckiem. Wieczne dziecięctwo Boga stale potrzebuje dobroci człowieka. Wyciąga rękę po dobroć. Wyciąga do wszystkich, ale w szczególny sposób do grzeszników, jakby nie zauważało ich grzechu.
I co dziwniejsze – znajduje dobroć. Dzięki ludziom uznanym przez ówczesnych „właścicieli sacrum” za grzeszników przetrwa najcięższe chwile. To będzie się powtarzać. Potem, gdy powstanie Eucharystia, znów potrzebna będzie dobroć człowieka, aby ona trwała. Bóg znów będzie się rodził Dobrem, które budzi ze snu pomocną dobroć człowieka. A całą rzetelność tej dobroci będzie można poznać po tym, że nie będzie mieć nic z postawy „właściciela sacrum”, lecz cała będzie służbą Dobru, które jest większe niż ona.
Jak to celnie wyraziła Maria podczas Zwiastowania: „Oto ja, służebnica Pana…”. Mówiliśmy o miłości. Widzimy: najpierw jest to miłość betlejemska, która chce być z ludźmi, obok ludzi, przy ludziach. Wkrótce jednak takie słówka, jak „być z innymi”, „być obok” i „być przy innych”, odsłonią swe drugie dno znaczeniowe. Okaże się, że znaczą one tyle co: „dla” innych i „zamiast” innych. Z postawy „dla” i „zamiast” powstaje Golgota, na której Ten, który „przeszedł, dobrze czyniąc”, staje się ofiarą za innych. Ale potem przychodzi Wielka Niedziela. A wtedy okazuje się, że miłość jest mocna, mocniejsza niż śmierć.
Tak oto wszystko zostaje osadzone na miłości – starej, a przecież wciąż nowej. Tajemnica naszych rozgrywek ze złem pomieszczona została we wnętrzu miłości. A my stoimy zapatrzeni w wiekuiste dziecięctwo Boga. Cóż nam dziś pozostaje – nam uwikłanym w rozgrywki ze złem, nam mniej lub bardziej jawnym „posiadaczom sakralnych wysp niewinności”, nam pozbawionym talentu do rozumienia natury dobra i zalęknionym logiką służby, która włada miłością? Pozostaje wielkie pytanie: gdzie jest nasze prawdziwe Betlejem?
Skomentuj artykuł