Najpierw mnie wysłuchaj
Młoda matka trójki dzieci pyta mnie: "Czy rzeczywiście dla Wszechmocnego Boga, Stworzyciela nieba i ziemi, może być tak ważne, czy my stosujemy prezerwatywę, czy nie? Czy nie ma On ważniejszych spraw: bezprawie i gwałty wojenne, setki tysięcy tułających się głodnych i obdartych emigrantów?"
Inna kobieta, którą kilka lat wcześniej opuścił mąż, zadaje mi pytanie: "Pragnę być z mężczyzną. To chyba normalne… Ten brak całkowicie mnie rozbija i niszczy moje relacje. Czy nikt w Kościele tego nie rozumie?"
Argumenty to nie wszystko
Kierownik duchowy i rekolekcjonista często dopuszczany jest do samego centrum moralnych rozterek ludzi, którzy do niego przychodzą. Osoby te, będące najczęściej katolikami, wierzą i pragną wierzyć, chcą prowadzić głębokie życie duchowe, ale ogromnie trudno jest im z pełnym przekonaniem zgodzić się na pewne chrześcijańskie wymagania. Wydają się im bowiem "nie z tego świata". Utrudniają życie. Ludzie ci mają wrażenie, że do i tak skomplikowanych ludzkich sytuacji Kościół dodaje im zadania, na których realizację ich po prostu nie stać czasowo, finansowo, charakterologicznie. Odczuwają je jako sztuczne utrudnianie codziennych - i tak niełatwych -wyborów. Żyją jednak w dramatycznym napięciu, które mniej lub bardziej sobie uświadamiają. Jest gdzieś w nich rodzaj niepokoju. Przychodzą więc porozmawiać.
Próbując pomóc takim osobom, można czasami poczuć się bezradnym. Nie pomagają najlepsze argumenty. Choć może wywiązać się ciekawa dyskusja, to pozostaje poczucie, że słowa trafiają w próżnię, nie prowadzą do porozumienia. Argumenty, chociaż ważne, nie mogą być jednak jedynym wymiarem relacji z drugim człowiekiem, zwłaszcza tym, który ma trudności w przyjęciu moralnych norm. W głoszeniu nie chodzi przecież o samo głoszenie, ale także o stworzenie takich warunków, by to, co przekazywane, mogło zostać przyjęte.
Najpierw trzeba więc pracować nad wspólnym horyzontem, nad stworzeniem właściwej płaszczyzny zrozumienia i przyjęcia chrześcijańskich norm. Właściwej - to znaczy głęboko ludzkiej.
Jak bliżej określić ten horyzont? Myślę, że z jednej strony, trzeba zapytać o normy moralne głoszone przez Kościół i kontekst, z jakiego one wyrastają; z drugiej, o osoby, do których są one kierowane, i kontekst, w którym one żyją. Obie te rzeczywistości i oba te konteksty mogą być zarówno ludzkie, jak i nieludzkie.
To nie wzięło się znikąd
Warto pamiętać, że ideały, wyrażone w owych kontrowersyjnych normach moralnych, które Kościół przedstawia, nie są wzięte znikąd. Zawarte jest w nich dwutysiącletnie doświadczenie ludzi różnych języków, kultur, stanów, mentalności, którzy starali się z większym lub mniejszym sukcesem żyć Ewangelią i wiarą. Patrząc na owe normy z tej perspektywy, trzeba powiedzieć, że są one bardzo ludzkie. Wydaje się jednak, że doświadczenie to nieraz zastygło i już nie pulsuje życiem. Stało się zatem nieludzkie. Zadaniem chrześcijan wobec tej naszej Tradycji jest odkrywanie życia, które ona ochrania. Warto sobie także uświadomić, że chrześcijańskie ideały pełnię swej prawdy mogą okazać dopiero wtedy, gdy trafiają na nieczęsto spotykany - ale bardzo ludzki - klimat. Chodzi o przeżyte doświadczenie miłości, doświadczenie głębokiego sensu życia, poczucie czegoś świętego w człowieku, przekonanie o jego wartości i konieczności szacunku wobec niego. Są to w końcu ideały oparte na przekonaniu o wielkości człowieka, o tym, że ma on ogromną duchową siłę, dzięki której jest w stanie stawiać czoło nawet najtrudniejszym doświadczeniom. Kościół wierzy w to, że człowiek jest w stanie, jeśli nie realizować ideałów, to przynajmniej dążyć do nich. Kluczem do tego potencjału jest właśnie wiara.
Dlaczego Bóg milczy
Z drugiej strony jest kontekst konkretnych osób i ich życia. Bez jego uwzględnienia wskazania moralne mogą być odczuwane jako ogromnie trudne do przyjęcia. Czasami nieporozumienia polegają na tym, że na ambonie mówi się o prawdach moralnych w sposób ogólny, nieuwzględniający kontekstów - a więc nieludzki. Słuchacze tak właśnie je odbierają, jako coś nieludzkiego. Często ci, którzy głoszą, mają niewystarczające pojęcie o tym, jak bardzo - w skutek różnych czynników - słuchacz jest daleki od tego, co zakłada o nim Kościół.
Głosząc moralne normy, trzeba pomóc człowiekowi w ich przyjęciu, a to nie może się odbyć inaczej niż w osobistej, pokornej rozmowie. Jeśli domagamy się, by słuchano nauczania Kościoła, zacznijmy słuchać najpierw my. Czy Bóg nie dlatego milczy, że właśnie wsłuchuje się w głosy swoich dzieci? Myślę, że w doświadczeniu słuchania oba konteksty mogą się do siebie zbliżać. W jaki sposób?
Niewysłuchany człowiek nosi w sobie wiele agresji, która blokuje go przed przyjęciem tego, co jest mu przekazywane. Każdy by się zbuntował: "Jak możesz mi coś proponować, zmuszać mnie do czegoś, jeśli mnie wpierw nie wysłuchałeś, jeśli o mnie nic nie wiesz?!". Rzeczywiście, jest w tym jakaś niesprawiedliwość. Ten, kto głosi Boże przykazania, musi najpierw zrobić sobie rachunek sumienia z tego, czy słucha, czy ci, którym przekazuje naukę, czują się przez niego wysłuchani. W tym dziele słuchania ogromną rolę odgrywa towarzyszenie duchowe. Samo wsłuchiwanie się w człowieka, poświęcanie mu czasu nie po to, by go pouczać, ale po to, by go słuchać, jest uzdrawiające. Uzdrawia, bo jest to prosta deklaracja i czyn miłości: "Jesteś ważny; to, co mówisz, twój ból i zmagania mają znaczenie; jest w tobie wartość, którą szanuję moim prostym byciem przy tobie". Nieraz można zauważyć, że samo wysłuchanie sprawia, że coś się w ludziach zmienia. Odchodzi gdzieś zaciętość i znika zamknięcie. Co więcej, z czasem proponowane przez Kościół wartości stają się dla tych osób przystępniejsze, bardziej ludzkie. Kobieta zdradzona przez męża z czasem ze spokojem przyznaje, że chce przy nim jednak wytrwać, że jest w stanie mu przebaczyć. Nie buntuje się przeciwko nierozerwalności sakramentu małżeństwa, ale zaczyna widzieć jego wartość i to, jak wiele on ocala. Podobnie młody człowiek, który czuje, że rozumie się jego trudności w zachowaniu przedmałżeńskiej czystości, z czasem odkrywa, jak wiele radości może ona przynieść i sam zaczyna propagować ją wśród rówieśników.
Nieludzka historia życia
Jedna okoliczność jest tu niezwykle ważna - nieludzka historia życia. Pewna dorosła kobieta mówi o latach wykorzystywania przez ojca. Inna, która właśnie skończyła studia, opowiada o latach niezrozumiałej agresji i nienawiści ze strony matki. Młody mężczyzna nie radzi sobie, bo przez wiele lat ojciec wciąż go poniżał i wyśmiewał się z niego. Coraz częściej spotyka się osoby bardzo poranione, a zadane rany boleśnie je kształtują przez długie lata. Nie sąw stanie sobie z nimi poradzić, nawet uczestnicząc w różnych terapiach, kierownictwie duchowym i życiu sakramentalnym. W takim wewnętrznym stanie suchych i ex cathedra głoszonych norm ludzie nie są w stanie przyjąć, tzn. pojąć ich sercem, przylgnąć do nich z przekonaniem. Aby tak się mogło stać, trzeba bowiem przyzwolenia woli, jakiegoś wypływającego z człowieczej głębi przyciągania, które umożliwia szczere powiedzenie sobie, że to mnie przekonuje, że te argumenty są warte tego, by je przyjąć. Wola jednak działa na tle i z tła afektywnego, uczuciowego, kształtowanego przez doświadczenia życia. Jeśli były to złe, raniące doświadczenia, naznaczone brakiem miłości i dobroci, pojawiają się ogromne przeszkody. W takiej sytuacji argumentowanie za przyjęciem określonych wymagań niewiele daje. Trzeba raczej ludzi, którzy będą podchodzili do tych wewnętrznie pokiereszowanych osób z szacunkiem i miłością, ucząc je kochać najpierw siebie, a potem innych i Boga; ludzi, którzy będą uzdrawiali poranione człowieczeństwo i poczucie wartości.
Niezwykle ważne jest, byśmy uczyli się szacunku i akceptacji względem osoby (oczywiście nie dla złych moralnie przekonań, na pewnym etapie bezsensowne jest jednak zajmowanie się nimi). Bardzo wiele zależy od cierpliwego budowania, nieraz latami, afirmującej, ludzkiej relacji. To wymaga od osoby towarzyszącej autentyczności, dobroci, cierpliwości, ludzkiej miłości. W tym czasie trzeba często umieć właściwie przyjąć wiele moralnie niesłusznych wyborów tych osób (bez taniego moralizatorstwa) i mimo to utrzymywać relację, w której będzie możliwe przekazanie innym własnego doświadczenia miłości, akceptacji, pragnienia życia, nadziei. Chodzi o pokazanie, jak można żyć i jak można odnosić się do siebie i do konkretnego człowieka w promieniujący dobrocią sposób - i to nie tylko w kilku wypreparowanych sytuacjach, ale w codziennym życiu. Właśnie relacją trzeba przemieniać wnętrze człowieka. I cierpliwie czekać. Może to być bardzo uzdrawiające dla osoby towarzyszącej: może obudzić w niej współczucie dla ludzkiego cierpienia oraz miłosierdzie i szacunek dla tajemnicy człowieka oraz jego dróg. Pośpiech w moralnej formacji bardzo często szkodzi.
Strategie długoterminowe
Nic nie zastąpi relacji, prób budowania komunii ducha i w Duchu. To jest ostatecznie ten właściwy, wspólny horyzont konieczny w owocnym przekazywaniu norm moralnych. Wymaga to czasu, wzrastania w wierze, dostrzegania Boga, który już w tych zbuntowanych pracuje i który zaprasza do przyłączenia się do tego boskiego trudu przemieniającej miłości.
Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że stworzenie pozytywnej, głębokiej relacji wymaga zbyt dużo czasu i zaangażowania, a my musimy już teraz podejmować decyzje, wyprowadzać ludzi z błędów, bronić skutecznie wartości. To prawda, ale problem w tym, że prawie zawsze angażujemy się wyłącznie w te sprawy. Sukces w ich osiągnięciu jest efektowny. Kwestią trudną do rozstrzygnięcia pozostaje to, czy takim jednostronnym podejściem czynimy więcej pożytku, czy szkody dla osób i wartości, których chcemy bronić. Chrześcijanie, aby rzeczywiście przekonać do wyznawanych przez siebie wartości (a nie tylko przeforsować pewne rozwiązania), muszą wybierać strategie długoterminowe.
o. Jacek Poznański - jezuita, rekolekcjonista, filozof, pracownik naukowy Wyższej Szkoły Filozo-ficzno-Pedagogicznej IGNATIANUM w Krakowie
Skomentuj artykuł