Naszym zadaniem jest świadczyć o Jego obecności
Kiedy słuchamy dzisiejszej Ewangelii, może nam przejść dreszcz po plecach. Słowa Jezusa są mocne, twarde, powiedzielibyśmy, że wręcz apokaliptyczne. Mówi o wojnach, trzęsieniach ziemi, głodzie, zarazach i strasznych zjawiskach na niebie. Brzmi to jak gotowy scenariusz filmu katastroficznego, ale kiedy rozejrzymy się wokół, kiedy włączymy wieczorne wiadomości w telewizji lub odpalimy internet, to nagle odkrywamy, że to nie jest wcale żadna odległa fantazja, lecz w sumie opis świata, w którym żyjemy.
Jezus mówi: „Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu” (Łk 21,10). A my widzimy świat rozdarty przez konflikty, spolaryzowany politycznie naród, ideologiczne wojny, które toczą się nie na polach bitew, ale w tzw. przestrzeni publicznej, w social mediach (czy ogólnie pojętej sieci), a czasem – co niezwykle smutne i przygnębiające – nawet przy rodzinnych stołach. Jezus mówi o głodzie i zarazie, a my dopiero co wyszliśmy (a może wcale mentalnie wciąż nie wyszliśmy?) z globalnej pandemii, która zachwiała naszym poczuciem bezpieczeństwa. Mówi o trzęsieniach ziemi, a my raz po raz słyszymy o klimatycznych katastrofach. Ta niestabilność dotyka każdej sfery: przyrody, relacji społecznych, a w konsekwencji także naszych osobistych relacji i naszego wewnętrznego pokoju.
I jaka jest nasza pierwsza, naturalna reakcja na taki chaos? Taka sama jak uczniów. Gdy Jezus mówi im o zburzeniu świątyni – tej wspaniałej budowli, która jest „przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami” (Łk 21,5), która była dla nich symbolem trwałości i Bożej obecności – oni natychmiast pytają: „Nauczycielu, kiedy to nastąpi? I jaki będzie znak, gdy się to dziać zacznie?” (Łk 21,7). Chcemy dokładnie wiedzieć. Chcemy mieć pełną kontrolę. Chcemy znać datę i godzinę, chcemy mapy i przewodnika po wydarzeniu o nazwie „koniec świata”. Ten lęk przed nieznanym, przed utratą kontroli, jest w nas głęboko zakorzeniony. I to właśnie ten lęk jest polem, na którym wyrastają fałszywi prorocy.
Jezus ostrzega nas bardzo wyraźnie: „Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: «Ja jestem» oraz «nadszedł czas». Nie chodźcie za nimi” (Łk 21,8). To nie jest tylko przestroga sprzed dwóch tysięcy lat. Przecież to dzieje się tu i teraz! W świecie płynnej ponowoczesności, w świecie relatywizmu, gdzie każda „prawda” jest tylko „narracją”, rośnie w nas potężny głód pewności. Chcemy kogoś, kto wreszcie uderzy pięścią w stół i powie nam, jak „jest”. I wtedy pojawiają się oni – prorocy chaosu, politycy, internetowi guru, a czasem, co najboleśniejsze, także niektórzy ludzie Kościoła. Oferują proste recepty na bardzo skomplikowane problemy i zagadnienia. W świecie naznaczonym relatywizmem, ogłaszają samych siebie jedynym bastionem obiektywizmu. I wpadają w pułapkę, którą rzekomo krytykują: czynią swoje spojrzenie i swoją interpretację jedynymi słusznymi i obiektywnymi. Zamiast pokornie wskazywać na Boga, zaczynają wskazywać na samych siebie: „Ja jestem! Nadszedł czas mojej ideologii, mojej wizji Kościoła”. Jezus mówi krótko: „Nie chodźcie za nimi” (Łk 21,8). Nie dajmy się zwieść.
Ale co w takim razie mamy robić, kiedy świat się wali, a my nie mamy iść za tymi, którzy obiecują go naprawić „od zaraz”? Jezus, pośród tego całego opisu chaosu, prześladowań, nienawiści (Łk 21,17: „I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich”), rzuca zdanie, które jest absolutnym sercem dzisiejszej Ewangelii. Mówi: „Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa” (Łk 21,13). To jest rewolucja. W chwili największego kryzysu, Bóg nie mówi: „Uciekajcie, chowajcie się, panikujcie”, lecz mówi: „To jest wasz czas. To jest okazja”. Okazja do czego? Nie do tego, żeby biegać z transparentem „Koniec jest bliski!” i straszyć ludzi paruzją. Nie do tego, by udowadniać innym, że „mieliśmy rację”. To jest sposobność do składania świadectwa.
Świadectwo, o którym mówi Jezus, nie jest głoszeniem z pozycji siły. Świadectwo to wytrwałość, to bycie w świecie, który się wali, i… nie rozsypywaniem się razem z nim. To bycie w świecie pełnym nienawiści i opowiadanie się za miłością. To bycie w świecie pełnym paniki i zachowanie wewnętrznego pokoju. Świadectwo to pokazywanie całym swoim życiem, że nasza nadzieja nie jest zbudowana na „pięknych kamieniach” tej świątyni – ani tej jerozolimskiej, ani świątyni naszego sukcesu, naszego zdrowia czy naszego konta w banku – ale na Kimś, kto jest trwały i kto nas przez to wszystko przeprowadzi. Naszym zadaniem nie jest przewidywanie końca, ale bycie prorokami Jego Obecności TERAZ. Wskazywanie, że Jego bliskość nie jest końcem, którego należy się bać, ale jest jedyną prawdziwą nadzieją na zaprowadzenie nowego porządku opartego na pokoju, miłości i sprawiedliwości. Jest nadzieją: „(…) wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego promieniach” (Ml 3,20).
I tu dochodzimy do genialnego sprowadzenia na ziemię, którego dokonuje Paweł Apostoł w drugim czytaniu. On widzi, że w Tesalonikach niektórzy tak bardzo zafiksowali się na powtórnym przyjściu Pana, że... przestali normalnie żyć. Mówi o tych, którzy „postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi” (2 Tes 3,11). Co to są te „rzeczy niepotrzebne”? To może być właśnie ta obsesja na punkcie znaków. To może być to wieczne dyskutowanie o apokalipsie, przy jednoczesnym zaniedbywaniu żony, męża, dzieci i pracy. To jest pokusa, by odlecieć w jakąś abstrakcyjną „duchowość”, która jest zupełnie oderwana od zwykłego, szarego życia. Paweł uderza w to pobożne lenistwo bardzo mocno: „(…) kto nie chce pracować, niech też nie je” (2 Tes 3,10). I daje im konkretne polecenie: „Tym przeto nakazujemy i napominamy ich w Panu Jezusie Chrystusie, aby pracując ze spokojem, własny chleb jedli” (2 Tes 3,12).
Droga do zbawienia, droga do Królestwa Bożego nie wiedzie przez ucieczkę od świata, ale przez wierność w świecie – przez codzienną, zwykłą, a czasem bardzo monotonną wierność swoim obowiązkom. Dlaczego? Bo Bóg właśnie taki się stał. Bóg nie zbawił nas przez przerażający znak na niebie, ale przez to, że stał się człowiekiem. Poddał się czasowi, materii i zmęczeniu. Pokazał nam, że świętość i obecność Boga jest do znalezienia w tym, co ludzkie: w naszej pracy, w naszych relacjach, w naszej zwykłości. Jednocześnie Jezus, wskazując na świątynię, uświadamia nam, że wszystko, co nas otacza, jest chwilowe. I obiecuje nam coś trwałego – Królestwo wiecznego życia. Brama do niego jest zrobiona ze „spokojnej pracy” i „wytrwałości”.
My nieraz tak bardzo szarpiemy się o tę doczesność. Walczymy o pozycję, o rację, o pieniądze, o budowanie „pięknych kamieni”, mając jednocześnie na ustach wzniosłe hasła o Królestwie Bożym. A Jezus mówi, że nie tędy droga, że to wszystko runie. Nie dajmy się zwieść. Nie bójmy się skończoności tego świata. Zamiast wpatrywać się w znaki na niebie, skupmy się na Słowie, które nie przemija. Ufajmy Słowu, które niesie miłość i które daje nam ostateczną obietnicę: „Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” (Łk 21,18-19). Ocalimy je nie przez wiedzę o przyszłości, ale przez wierność w teraźniejszości. Przez świadectwo miłości pośród świata, który zdaje się walić. I to jest nasza jedyna, ale i wystarczająca nadzieja.
Skomentuj artykuł