Nie bałem się śmierci. Przerażał mnie bezsens mojego życia - wywiad rzeka ze św. Ignacym - część II

Nawrócenie Ignacego Loyoli - o. Mateusz Orłowski SJ
św. Ignacy Loyola SJ / Paweł Kosiński SJ

Gdy ciężko ranny niemal umierał, nie bał się śmierci; przeżywał za to dojmujące poczucie bezsensu, patrząc na całe swoje życie. Perspektywa śmierci pomogła mu przestać udawać i marzyć. Szczere do bólu przemyślenia sprawiły, że nabrał dystansu i mógł pogodzić się ze swoją przeszłością. Przykuty do łóżka na kilka miesięcy, zaczął odkrywać nieznany mu dotąd świat. Co wtedy zobaczył? Jak to przeżył? Przeczytaj drugą część wywiadu rzeki ze św. Ignacym!*

PK: Naszą ostatnią rozmowę skończyliśmy na trudnym momencie w ojca życiu: ranny w Pampelunie, bliski śmierci, został ojciec przetransportowany do Loyoli. Ludzie wokół byli pewni, że to ostatnie ojca chwile. A jak ojciec przeżywał ten czas?

DEON.PL POLECA

IGNACY: Miałem wtedy trzydzieści lat: jak na moje czasy to był poważny wiek. Wcześniej prowadziłem dosyć swawolne życie. Perspektywa śmierci była jakoś obecna. W Pampelunie, kiedy broniliśmy twierdzy, miałem świadomość, że mogę zginąć, jak wielu moich kompanów. Dlatego też wyznałem swoje grzechy przed towarzyszem broni, jak to się czasem u nas robiło. Śmierć jednak była czymś odległym – bardziej byłem przejęty tym, żeby nie stracić honoru. Poddanie się i odstąpienie od obrony twierdzy wydawało mi się większą plamą na honorze i pamięci niż sama śmierć.

PK: A te krytyczne momenty w Loyoli, jak ojciec je wspomina?

IGNACY: Na początku wydawało się, że wszystko wróci do normy. Potem jednak stan zdrowia mi się pogorszył, nie mogłem jeść, zacząłem majaczyć. Poradzono mi, bym się wyspowiadał, co też uczyniłem. Przyjąłem ostatnie sakramenty. W tamtych chwilach miałem przed oczyma całe swoje wcześniejsze życie. Widziałem bardzo wyraźnie, jak marne ono było. Muszę szczerze przyznać, że to był druzgocący bilans dokonań. Byłem próżny, goniłem za sławą, awanturowałem się, prowadziłem swawolne życie, ulegałem grzechom ciała, byłem rozwiązły. To wszystko stanęło wtedy bardzo wyraźnie przed moimi oczyma.

PK: Czy bał się ojciec śmierci?

IGNACY: To nie był strach przed śmiercią, ona ciągle wydawała się trochę nierealna. To było raczej poczucie bezsensu. Właśnie to zagrożenie śmiercią pozwoliło mi spojrzeć na siebie z całkowitą szczerością i zobaczyć, że moje dotychczasowe życie, dotychczasowe wybory niewiele były warte. Perspektywa śmierci pomogła mi być szczerym do bólu, całkowicie przejrzystym. Przestałem udawać, marzyć, nabrałem dystansu i w pewnym sensie pogodziłem się ze swoją przeszłością. Bardzo chciałem, żeby to pragnienie szczerości i prawdy we mnie trwało.

PK: A jak te doświadczenia zmieniły ojca?

IGNACY: Trzeba powiedzieć, że zajęło to sporo czasu, bym się zmienił. Po kilku dniach, kiedy zagrożenie życia minęło, zauważyłem, że wracam do starych pragnień i przyzwyczajeń. Miałem wystającą kość po otwartym złamaniu w Pampelunie. Bardzo mnie to szpeciło, a ponieważ myślałem wciąż o karierze światowej, zdecydowałem się, żeby chirurdzy odcięli mi ten wystający fragment kości. To był prawdziwy koszmar. Bez znieczulenia, ból był nie do opisania, wydawało mi się, że operacja nigdy się nie skończy. Później przez długi czas nie mogłem stawać na chorej nodze.

PK: Niech nam ojciec opowie, jak przeżywał rekonwalescencję, co robił, jak spędzał ten czas?

IGNACY: Musiałem leżeć przykuty do łóżka. Poprosiłem wtedy o coś do czytania, jakieś romanse rycerskie, które bardzo lubiłem. Książki wtedy były prawdziwym rarytasem. Na zamku w Loyoli nie było takich, jakie zwykłem czytać. Dano mi w zamian Życie Chrystusa i Żywoty Świętych po hiszpańsku. Muszę przyznać, że historie i działania świętych pokazały mi nową perspektywę. Zawsze chciałem dokonywać wielkich rzeczy – a oni takie właśnie robili. Patrząc na świętych, zacząłem czuć jakiś wewnętrzny pociąg do takiego życia. Czasami rozmyślałem nad tym, co oni robili, ale i zastanawiałem się „co by było, gdybym zrobił to, co św. Franciszek, albo co zrobił św. Dominik?”

PK: Czy był jakiś punkt zwrotny, jakieś szczególne odkrycie na drodze nawrócenia?

IGNACY: Dużo czasu musiałem spędzić w łóżku. Chora noga nie pozwalała mi chodzić. Mogłem sporo rozmyślać. W głowie miałem wielkie pragnienia zdobycia sławy, rycerskiej chwały. Marzyłem o dokonaniach w służbie pewnej damy i wiele godzin trwałem w takich snach na jawie. Innym razem zaś przypominało mi się coś z tego, co czytałem o postach i wyrzeczeniach świętych. Rozważałem to w sobie, snując taką wewnętrzną opowieść. Budziło to we mnie pragnienie, by samemu podjąć podobne wyzwania, a nawet je przewyższyć. Po sporym upływie czasu zorientowałem się, że jedne marzenia rozpalały mnie, ale potem zostawiały oschłym i niezadowolonym, drugie natomiast o pokutach i surowościach, dawały radość i odczucie trwania w tej radości. To było pierwsze i podstawowe rozważanie o rzeczach Bożych i stąd miałem światło, że w jednych myślach poruszał mnie duch dobry, a w drugich duch zły.

PK: Czego to ojca nauczyło?

IGNACY: Przede wszystkim zacząłem poznawać i rozumieć język ducha. To był klucz do rozumienia siebie i działania Boga. Zacząłem robić porządek ze swoim życiem. Pojawiły się nowe pomysły i plany na przyszłość. Wtedy to postanowiłem, że po wyzdrowieniu udam się do Jerozolimy, by tam pokutować za swoje przeszłe grzeszne życie. Zanim to się jednak stało, pewnej nocy, gdy nie spałem, ujrzałem obraz naszej Pani ze świętym Dzieciątkiem. To widzenie trwało przez długi czas; miałem wtedy takie poczucie wstrętu do swego przeszłego życia, szczególnie do grzechów cielesnych, że już nigdy potem nie pozwoliłem sobie ulec żadnej cielesnej pokusie. Czułem się odmieniony, chciałem nadrobić stracony czas. To nie było poczucie wstrętu do siebie, bo ono przygnębia i niszczy. To było światło, które pozwoliło mi zobaczyć grzechy i zapragnąłem pokutować za nie, by otworzyć się na Boga.

PK: Jakie to wywołało skutki?

IGNACY: Byłem bardzo poruszony. Wróciłem do lektury. Rozmawiałem z domownikami o sprawach Bożych, choć nie zwierzałem się nikomu ze swoich planów na przyszłość. Mój brat i pozostali domownicy widzieli zmianę, jaka się we mnie dokonała i trochę się o mnie obawiali. Zacząłem na nowo czytać Życie Chrystusa i Żywoty Świętych. Co więcej, zacząłem robić wypisy słów i myśli, które do mnie bardziej przemawiały. Słowa Chrystusa zapisywałem czerwonym atramentem, a Matki Bożej niebieskim. Zapisałem prawie trzysta stron! To pisanie było dla mnie ważne. Słowa docierały do mojej duszy, łatwiej mi było je zapamiętać. Pamiętam też taką przesadę neofity, kiedy najmniejsze uchybienie z czyjejś strony, czy w słowie, czy w zachowaniu, było oceniane i piętnowane przeze mnie ze zbytnią surowością.

PK: Jak długo trwał czas rekonwalescencji?

IGNACY: Kilka miesięcy. Już na święta Bożego Narodzenia w 1521 r. wiadomo było, że przygotowuję się do zmiany w życiu. Na początku stycznia 1522 roku mój brat, przeczuwając, że chcę dokonać jakiegoś przełomu, wziął mnie na stronę i błagał, żebym nie gubił siebie, ale zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele mogę osiągnąć i do jakiego dojść znaczenia. To był frontalny atak, który miał na celu przywołanie mnie do porządku i powrót do dawnego życia. Dałem wtedy bratu trochę wymijającą odpowiedź. Nie oszukałem go, ale też nie zwierzałem się z tego, co miałem w głowie.

PK: A później opuścił ojciec rodzinny zamek. Jak to się stało?

IGNACY: Przekroczenie progu domu w Loyoli po tej przemianie było dla mnie wielkim przeżyciem. Nie wiedziałem, co mnie czeka, ale wiedziałem, że to jest krok radykalny. Byłem jednak zdecydowany, aby pójść za głosem wewnętrznym. Zgromadziłem ekwipunek, założyłem swoje wytworne ubranie, przypasałem szpadę, zabrałem mój sztylet.

Wyruszyłem na mulicy, w towarzystwie dwóch zaufanych służących. Był z nami też mój brat Pedro, grzeszny i pogubiony, choć był księdzem. Namówiłem go, żebyśmy odbyli całonocne czuwanie przed ołtarzem Matki Bożej w Aránzazu. To właśnie wtedy złożyłem ślub czystości. Znałem swoją słabość i bałem się, że łatwo popadnę w grzech. I dlatego, trochę, żeby się przed nim zabezpieczyć, chciałem bardziej związać moją wolę.

Po rozstaniu z bratem udałem się do Nawarrety, żeby odebrać należne mi honorarium. Z tych pieniędzy spłaciłem swoje długi, a resztę przeznaczyłem na odnowienie wizerunku Matki Bożej. Odesłałem służących i sam wyruszyłem do Montserratu. Wspomniałem im mimochodem, że chcę się tam udać jako ubogi pielgrzym-pokutnik.

Nawrócenie Ignacego Loyoli - o. Mateusz Orłowski SJ

PK: Jak by ojciec opisał swój stan ducha w tym czasie?

IGNACY: Byłem wtedy jeszcze takim duchowym, błędnym rycerzem. Kiedy wyruszyłem do Montserratu, wydawało mi się, że sprawy Boże się realizują, ale byłem jeszcze jednym z Loyolów, ubranym w drogie szaty duchowym marzycielem. Postanowiłem praktykować wielkie umartwienia, żeby przypodobać się Bogu. Jak sobie przypominałem jakąś surowość, którą praktykowali święci, sam chciałem jeszcze więcej. Nie wiedziałem, co to pokora czy miłość. Byłem niecierpliwy i mało roztropny. Chciałem dokonywać wielkich dzieł. Nie umiałem jeszcze korzystać ze światła rozeznawania duchów. Koncentrowałem się na tym, co ja chcę zrobić dla Boga, a nie na tym, gdzie On mnie prowadzi.

PK: Jeśli dobrze rozumiem, pragnienie chwały i sławy rycerskiej przerodziło się teraz w swego rodzaju rywalizowanie ze świętymi w pokutach i surowościach. Zmienił się przedmiot, ale emocje i poruszenia były te same, co wcześniej.

IGNACY: Tak, coś w tym stwierdzeniu jest. Ciągle jeszcze to ja chciałem praktykować, robić, wykazywać się. Ale Bóg ma czasami zaskakujące sposoby, żeby korygować nasze błędy.

Kiedy jechałem na swojej mulicy w kierunku Montserrat, przyłączył się do mnie pewien mauretański rycerz, muzułmanin. Zaczęliśmy rozmawiać o Maryi i on powiedział, że może uznać, iż ona urodziła Chrystusa bez udziału mężczyzny, ale że potem pozostała dziewicą - tego już nie mógł przyjąć. Mówił rzeczowo i nie potrafiłem mu się przeciwstawić. Potem pojechał w swoją stronę. Ja przez długi czas nad tym myślałem. Byłem niezadowolony i miałem żal do siebie, że nie skarciłem go. Do tego stopnia, że chciałem pognać za nim i wbić mu sztylet w serce za zniewagę Naszej Pani! Nie wiedziałem, co zrobić. Ostatecznie postanowiłem, że puszczę wolno mulicę przy najbliższym rozstaju dróg. Jeśli pójdzie do wioski, odszukam Maura i go zabiję, jeśli nie, daruję mu życie.

PK: Ciekawy sposób na szukanie rozwiązania.

IGNACY: Wtedy jeszcze tak nie myślałem, ale dzisiaj wiem, że Bóg może się posłużyć wszystkim, aby nas naprowadzić na dobrą drogę. Czasami trzeba wypuścić z rąk cugle, które gorączkowo pociągamy, i pozwolić się poprowadzić wydarzeniom.

PK: I gdzie poszła mulica?

IGNACY: Ominęła wioskę, choć ta była niedaleko od rozwidlenia dróg. Uchroniło mnie to od grzechu ciężkiego i od przykrych późniejszych konsekwencji prawnych, które by się z pewnością pojawiły.

Jadąc dalej, po drodze w Igualadzie kupiłem szorstki materiał, jak na worki i kazałem sobie uszyć długą suknię. Kupiłem też tykwę na wodę, kostur i sandał na chorą nogę.

PK: Po co ojciec chciał pojechać do Montserrat? Czego chciał tam dokonać?

IGNACY: Kult Czarnej Madonny z Montserrat był rozpowszechniony na dworze hiszpańskim i w kraju Basków. Chciałem więc spędzić całą noc na czuwaniu przed ołtarzem Naszej Pani, pod bronią, klęcząc albo stojąc, pilnując, by nie usiąść ani tym bardziej się nie położyć. Tam też postanowiłem porzucić swój bogaty strój i wyspowiadać się z całego życia.

Do klasztoru zawitałem 21 marca 1522 r. Do spowiedzi przygotowywałem się spisując swoje grzechy. Trwało to trzy dni. Razem ze spowiednikiem ustaliłem też kolejne kroki, które miałem podjąć. Mulicę zostawiłem w klasztorze. Ponoć przeżyła tam wiele lat. Szpadę i sztylet powiesiłem przed ołtarzem Czarnej Madonny jako wota od „pewnego szlachcica”. Po trzech dniach w nocy poszedłem na poszukiwanie jakiegoś żebraka, żeby mu oddać swoje ubranie a przywdziać zgrzebną szatę pielgrzyma. Nie przypuszczałem, że sprawię mu tym kłopot, bo posądzą go o kradzież.

Potem w nocy z 24 na 25 marca 1522 r. czuwałem przed ołtarzem Matki Bożej. O świcie wyszedłem stamtąd, nie prosto do Barcelo­ny, żeby nikt mnie nie poznał, ale do małej miejscowości Manresa.

Montserrat stał się dla mnie nowym początkiem. Tam umarł szlachcic Iñigo Loyola, a narodził się nowy człowiek, Pielgrzym.

PK: Zatrzymajmy się tutaj w naszej opowieści. Będziemy kontynuować przy najbliższej okazji.

IGNACY: Dobrze. Jak Bóg nas poprowadzi.

* Tekst został przygotowany w oparciu o: Opowieść Pielgrzyma. Autobiografia; Kraków 2002 oraz José Ignacio Tellechea Idígoras, Ignacy Loyola. Sam i na piechotę; Kraków 2015.

Do 9 sierpnia 2021 r. wpisując kod IGNACYD otrzymasz rabat do 40 proc. na książki z duchowości ignacjańskiej. Sprawdź i wybierz coś dla siebie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nie bałem się śmierci. Przerażał mnie bezsens mojego życia - wywiad rzeka ze św. Ignacym - część II
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.