Pielgrzymując ku światłu. Rok Św. Jakuba

Żółta muszla - symbol Drogi św. Jakuba (fot. Tomasz Oleniacz SJ)
Małgorzata Laskowska / "Różaniec"

Ten, kto rusza szlakiem św. Jakuba, tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, co go czeka, jak bardzo może go odmienić to pielgrzymowanie. Zapewne dlatego na jednej z najstarszych pątniczych dróg z roku na rok można spotkać coraz więcej ludzi. Idą przede wszystkim ci, którzy proszą Boga o pomoc w konkretnej sprawie – o zdrowie, wyjście z nałogu lub po prostu o łaski potrzebne dla rodziny i bliskich.

Pielgrzymkowa codzienność

Na szlaku św. Jakuba byłam dwukrotnie – w 2004 (Rok Jubileuszowy) i 2007 r. Za każdym razem przeżywałam ten czas inaczej. Gdy wyruszałam na Camino po raz pierwszy, niewiele o nim wiedziałam. Jednak z takimi przyjaciółmi, którzy towarzyszą mi zresztą do dzisiaj, można pójść w nieznane. Piętnastoosobową grupą (w tym dwóch wspaniałych kapłanów) wyruszyliśmy z Santo Domingo de la Calzada. Wybraliśmy właśnie tę miejscowość, by spokojnym tempem dojść do celu 26 lipca. Odpust św. Jakuba jest obchodzony dzień wcześniej, ale wówczas dostać się do katedry, a tym bardziej do grobu św. Jakuba i do jego figury w ołtarzu głównym, by – zgodnie z tradycją – uścisnąć świętego i szepnąć mu na ucho swoją intencję modlitewną – jest raczej niemożliwe. Codziennie wyruszaliśmy o godz. 5.30, szliśmy do południa. Po dotarciu do kolejnego miasteczka – miejsca noclegu, kierowaliśmy się do najbliższego alberque (schroniska) – w jego znalezieniu pomagają żółte strzałki i muszle (symbole Drogi św. Jakuba). Następnie prysznic, konieczny odpoczynek (ważne dla nóg!) i zwiedzanie miasta. Niezobaczenie tych miejsc byłoby ogromną stratą! Potem zakupy, Msza święta i kolacja. Ten czas od południa spędzaliśmy zazwyczaj razem. Po samotnym wędrowaniu nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Oczywiście na szlaku chodzi się także dwójkami, trójkami, ale raczej cały czas w zadumie i milczeniu.

DEON.PL POLECA

Po dotarciu do Santiago de Compostela pierwszym obowiązkiem i pragnieniem pielgrzyma jest dotarcie do katedry, a drugim – udanie się do Biura Pielgrzyma, w którym otrzymuje się – jak „caminowcy” żartobliwie mawiają – najważniejszy życiowy dyplom, czyli tzw. Compostelkę. To bardzo wzruszający i niezapomniany moment.

Niezapomniane spotkania

Na szlaku poznaliśmy wielu ludzi, m.in. Niemca o rosyjskim imieniu Sasza, który wyruszył w trasę z domu w Berlinie, by rzucić palenie, co mu się udało! Spotkaliśmy też 75-letniego Immanuela, Hindusa, mieszkającego w Belgii, który również wybrał się ze swojego miejsca zamieszkania. Jak opowiadał, szedł dla… pieniędzy. Za konkretny odcinek drogi pewna belgijska fundacja wypłacała mu pieniądze, które były przeznaczane na potrzebujące dzieci w Indiach. Pamiętam, jak bardzo lubił naszą katolicką Mszę świętą. Gdy tylko miał możliwość, przychodził, siadał gdzieś w ustronnym miejscu i długo się modlił. Nie znał dobrze naszej religii, lecz szanował nas za różaniec i właśnie za Eucharystię. Kiedy się z nim żegnaliśmy, przyznał, że przyciągało go do nas nasze świadectwo – młodych, modlących się na szlaku ludzi. Czuł się z nami bezpiecznie. Był też padre Antonio, niezwykle otwarty, nie do „umęczenia”, zawsze uśmiechnięty ksiądz. Wszędzie, gdzie się pojawiał, na szlaku i na postoju, tworzył wokół siebie małe „pielgrzymkowe parafie”.

Na szlaku mieliśmy też kilka dziwnych spotkań, np. pewna buddystka, która wędrowała z osłem i psem, powiedziała nam, że jej nietypowi towarzysze podróży to po prostu… jej mąż i syn z poprzedniego wcielenia…

Jednak ani różnice kulturowe, ani wyznaniowe, ani rozmaitość języków nie stanowiły poważniejszej przeszkody w nawiązywaniu kontaktów, a nawet przyjaźni.

W Santiago de Compostela mieliśmy też okazję spotkać się osobiście z metropolitą, ks. abp. Julianem Barrio Barrio. By dobrze wypaść, jeden z naszych duszpasterzy – ks. Piotr, doskonalił przez całą pielgrzymkę hiszpański. Staraliśmy się i my nauczyć choć kilku słów, lecz niestety szło nam to opornie. Ks. Piotr był najbardziej wytrwałym. Każdego, kto z nim szedł jakiś odcinek drogi, przepytywał ze słówek… I chyba z tej przyczyny najczęściej wędrował sam…

Ksiądz arcybiskup to niezwykle otwarty i serdeczny człowiek. Nie wiem, o czym mówił, ale z całej jego postawy wywnioskowałam, że bardzo kocha pielgrzymów. Byliśmy tak przejęci, że w kółko powtarzaliśmy: „si, si, si…”. A ks. Piotr spokojnie przekazał album o Olsztynie, zamienił z ks. arcybiskupem kilka zdań, a nam kamień spadł z serca…

To nie droga jest trudnością, to trudności są drogą

W czasie pielgrzymki do Santiago każdy zmagał się z czymś innym. Nie tyle droga była trudnością, ile nasze ludzkie ograniczenia, pokusa, by dać sobie z pielgrzymką spokój i wracać do domu. Ból fizyczny, owszem, dawał się we znaki… Po latach jednak każdy z nas bardziej pamięta zmagania wewnętrzne, którym – paradoksalnie – towarzyszyło jakieś nieopisane misterium: bliskość Pana Boga. Był to czas podejmowania ważnych decyzji. Tak było też w moim przypadku.

Wyruszyłam do Santiago, by Panu Bogu dziękować za piękne i pełne życie. Wydawało mi się, że niczego mi nie brakuje. Prosiłam jedynie o dalsze błogosławieństwo. Ktoś jednak stopniowo wyprowadzał mnie z tego przekonania, proponując inny plan na życie. Zmagałam się wówczas z decyzją, co zrobić po studiach. Nosiłam w sobie od dzieciństwa pewne ogromne pragnienie, lecz wydawało mi się ono niemożliwe do zrealizowania. Wiązało się ono z radykalnymi zmianami. Przez miesiąc jednak na takim odludziu można było sobie wszystko dokładnie przemyśleć. A im bliżej grobu św. Jakuba, tym bardziej słyszałam słowa: „Wyjdź z ziemi swojej i od rodziny swojej, i z domu ojca swego do ziemi, którą ci wskażę…”. To zawołanie towarzyszyło nie tylko mnie, ale wielu pielgrzymom. Camino nauczyło mnie, że do tego, co było, nie można już wrócić. Będąc na szlaku, na stepie, do czegóż wracać? Czyż nie lepiej podążać do tego, co przed nami? Przekonałam się także, że każdy z nas ma swoją własną drogę. Owszem, idziemy w jednym kierunku – do Santiago, lecz każdy z innym bagażem – każdy ma swoje trudności, które z czasem dają się pokochać.

Kiedy wróciłam do domu, wszystko wydawało się być inne – takie błahe i nieważne. Rok potem skończyłam studia i rzeczywiście podjęłam drogę, którą mi Pan Bóg zaproponował. Nigdy tego nie żałowałam, choć musiałam zostawić bardzo dużo. Wyruszyłam w kolejne, tym razem moje życiowe Camino, które jest znacznie trudniejsze, wymaga więcej wyrzeczeń niż tamto, do Santiago de Compostela. Wiem jednak, że mając za towarzysza Chrystusa i Jego przyjaciela – św. Jakuba, dojdę do Światła.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Pielgrzymując ku światłu. Rok Św. Jakuba
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.