Polski ksiądz w Iraku. Zmieniło go to, co zobaczył

(fot. youtube.com / Przewodnik Katolicki)
ks. Mirosław Tykfer

Byłem w irackim Kurdystanie. Odwiedziłem obozy dla uchodźców, głównie jazydów. Poznałem młodych lekarzy z Europy, którzy się nimi opiekują. I, co najważniejsze, zweryfikowałem moje poglądy.

Lądujemy w stolicy irackiego Kurdystanu późnym popołudniem. Z samolotu widać tylko piasek niekończącej się pustyni i pośrodku Erbil. Serce zaczyna mi bić szybciej. Uświadamiam sobie, że ta ziemia nie tak dawno była zdominowana przez tzw. Państwo Islamskie (ISIS). W pamięci mam jednak dzień 21 listopada 2017 r., kiedy prezydent Iranu Hasan Rowhani ogłosił koniec Państwa Islamskiego. Powinno więc być bezpiecznie. Ludzie, których potem spotkam, też mówią o ISIS w czasie przeszłym. A jednak zaledwie jeden dzień po powrocie do Polski czytam wiadomości: w Bagdadzie doszło do czterech wybuchów. Do ataków terrorystycznych przyznało się Państwo Islamskie.


Pierwszy raz

Na lotnisku przeżywam lekkie napięcie. Jestem księdzem i pewnie lepiej w kraju muzułmańskim się tym nie chwalić. Okazuje się, że to nieprawda. Teraz w Kurdystanie bycie księdzem to jak posiadanie najlepszej wizy - tłumaczy jeden z irackich duchownych. Kurdowie bardzo za biegają o przychylność Zachodu w ich dążeniach niepodległościowych. Stąd też ich sympatia dla chrześcijan kojarzonych z Zachodem.

Za chwilę przyjedzie po nas samochód ze stowarzyszenia STEP-IN. Założyła i koordynuje je Zuzanna, Słowaczka, która przyjechała do Iraku w 2015 r. Stowarzyszenie pracuje w Iraku z przesiedlonymi wewnętrznie oraz uchodźcami z Syrii, którzy mieszkają w licznych w tej części kraju obozach. Projekt jest inicjatywą Uniwersytetu Świętej Elżbiety w Bratysławie. STEP-IN zatrudnia 44 osoby, w tym kilkunastu lekarzy i logistyków z Europy i Australii. Wśród nich są jazydzi, chrześcijanie i muzułmanie, Arabowie i Kurdowie. Pracują w obozach dla uchodźców, głównie wśród jazydów. To jest też powód, dla którego tutaj jestem: z Martą Titaniec, która w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej odpowiada za projekty humanitarne, pojechaliśmy zobaczyć działania STEP-IN. Warszawski KIK jest jego kluczowym partnerem. Marta była tam nieraz. Dla mnie jest ten pierwszy.

Konfrontacja

W Ainkawa, chrześcijańskiej dzielnicy Erbilu, zatrzymujemy się przed siedzibą STEP-IN. Piasek jest dosłownie wszędzie. I silny wiatr. Cały świat nabrał nagle jednego, piaskowego koloru. Dla mnie jednak wszystko dookoła zaczyna pachnieć "przygodą". Niestety, jak się potem przekonam, ta właśnie myśl to typowy dla przyjeżdżającego tu Europejczyka wyraz banalizacji. Trochę jakbym chciał obejrzeć amerykański film z wybuchami, w którym mnie nic nie może się stać. Na szczęście film się szybko urywa… Spotkania z ludźmi, których dotknęła wojna i terror islamski, zmieniają całe moje nastawienie.

Z pracownikami STEP-IN szybko znajduję wspólny język. Oni żyją w Iraku, ja znam go z opowiadań moich irackich przyjaciół, których poznałem w Rzymie. Głównie katolickich księży. Jeden z nich, ks. Samer Soreshow Yohanna, spotka się ze mną już następnego dnia. Czeka na mnie od półtora roku. Jak się potem okaże: bardzo niecierpliwie. A ja powoli przygotowuję się na konfrontację moich wyobrażeń o tym kraju, o prześladowanych chrześcijanach, o uchodźcach. I przeczuwam, że czeka mnie głęboka weryfikacja.


Zdradzone zaufanie

Półtora roku wcześniej Samer zaprosił mnie do siebie. Byłem gotowy. Kupiłem bilety. Siła ISIS wyraźnie wtedy słabła. Nadal trwały jednak walki, głównie na północy Iraku, w dolinie Niniwy i na terenach autonomii Kurdystanu. Ostatecznie pojechać jednak nie mogłem. Nie otrzymałem pozwolenia moich przełożonych. Wyjazd był zbyt ryzykowny. Natychmiast wysłałem więc wiadomość do Samera. Tak samo szybko otrzymałem odpowiedź: "Kładziecie ludziom ciężary ciężkie i nie od uniesienia, ale sami nie chcecie ich tknąć".

Od tamtego czasu Samer nie odbierał telefonów, nie odpowiadał na mejle. Następnego dnia jadę jednak na spotkanie z moim irackim przyjacielem. Zaledwie kilka dni przed wyjazdem z Polski wysłałem do niego wiadomość, że przyjeżdżam, nie spodziewając się odpowiedzi. W odpowiedzi na moją wiadomość Samer zaraz oddzwonił. Zaprosił mnie do domu generalnego swojej zakonnej wspólnoty w Alkusz, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Erbilu. W czasie gdy się nie widzieliśmy, został mianowany przełożonym generalnym i opatem. Dzisiaj nosi pierścień i mitrę. Wygląda jak biskup.

Dystans

Na drogach do Alkuszu atmosfera jak w Neapolu, kierowcy jadą jak szaleni. Strach siadać za kierownicę. Tylko my prowadzimy samochody, inne organizacje ze względów bezpieczeństwa tego nie robią - wyjaśnia zza kierownicy Ashley, logistyk STEP-IN z Australii. Z konsulatów urzędnicy wyjeżdżają samochodami opancerzonymi, z obstawą.

Docieramy do Alkuszu, a w drzwiach staje mój przyjaciel: bardzo poważny, zdystansowany, z lekkim, dyplomatycznym uśmiechem. Już wiem, że pojednanie nie będzie łatwe. Monaster w Alkuszu należy do Zakonu Świętego Ormizdy, jedynego rodzimego zakonu irackiego. Pierwsze spojrzenie sobie nawzajem w oczy zapamiętałem szczególnie. Uśmiech na twarzy, a jednocześnie taki głęboki dystans. Szybko okazało się, że moją odmowę przyjazdu sprzed półtora roku Samer przeżył głęboko. Potem powiedział, że bardzo się rozczarował, że to było dla niego dużym cierpieniem dowiedzieć się, że wielu jego kolegów z zakonu wyjechało z Iraku, a teraz jego bliski kolega ksiądz nie chce z nim być, nie chce podjąć nawet minimum ryzyka, aby go odwiedzić w tak trudnym czasie. Tylko dlatego, że ma być bezpieczny.

Samotność

W rozmowie dowiaduję się, że stracił ojca, który zginął w czasie wojny z Iranem. Cała rodzina wyjechała do Francji. Teraz namawiają go, aby i on zrobił to samo. Że Irak dla chrześcijan nigdy nie będzie bezpieczny. Ale nie dlatego, że tam są muzułmanie, ale że… tam jest ropa. Ogromnie dużo ropy. - Moja noga nigdy już nie stanie w Iraku - powtarza jego mama, pełna złych wspomnień o przerażających prześladowaniach ze strony islamistów. - Z Mosulu uciekałem po ciałach zabitych - dodaje Samer. Powoli zaczynam rozumieć i odczuwać coraz większą empatię wobec jego głębokiej samotności, jaką przeżywa z powodu śmierci ojca, siostry, która zmarła, bo nie dostała na czas leków z racji sankcji nałożonych na Irak, opuszczenia przez zakonnych kolegów i ucieczki całej rodziny do Europy. Dlaczego i on nie wyjechał? Dlaczego mimo wszystko tu pozostał? To jest tajemnica, którą próbuję wyczytać ze spojrzenia, które zapamiętałem, a które przeszyło mnie na wskroś. Spojrzenia pełnego wyrzutów.

Po blisko dziesięciu latach zobaczyłem na nowo przyjaciela, którego oczy pełne są cierpienia. Jakbym zobaczył kogoś zupełnie innego. Żartuje, tak żartuje jak kiedyś, ale mniej. Po kilku dniach na szczęście sytuacja normalnieje. Rozmawiamy swobodnie. Gdzieś jednak przeszywa mnie ten niedopowiedziany wzrok. I wiem, że ma rację, a moje wyrzuty się tylko powiększają. Chwilami mam ochotę nic nie mówić.

Podczas kolejnych rozmów Samer trochę się odsłania. Zaczynam lepiej rozumieć nie tylko motywy, ale też jego plan na pozostanie w Iraku. Będąc przełożonym generalnym, zadecydował, że manuskrypty, które posiada jego zakon - a jest to największy zbiór bardzo cennych manuskryptów irackich - pozostaną w kraju. Jest zdeterminowany, aby nie udostępniać publicznie skanów tych dokumentów, póki oryginały nie znajdą właściwego zabezpieczenia. I twierdzi tak wbrew tym (ludziom) w Iraku - także w Kościele - którzy dla zabezpieczenia dóbr kultury chrześcijańskiej na Bliskim Wschodzie chcieliby przejąć elektroniczne kopie. Samer się na to nie zgadza.

- Chcę dać irakijskim chrześcijanom konkretny motyw dla pozostania tutaj, chcę im dać nadzieję - tłumaczy. - Niech inni przyjadą tutaj zobaczyć oryginały. A gdy już powstanie Scriptorium Siriacum, bo tak chce nazwać to miejsce, każdy będzie miał dostęp do elektronicznych kopii w internecie, a nawet będzie mógł zobaczyć oryginały. Ale najpierw trzeba wszystko zabezpieczyć. I nie gdzieś, ale tu, w Iraku - nieustannie podkreśla.


Godność

Trudno nie przyznać Samerowi racji. To jest moja pierwsza ważna weryfikacja poglądów dotyczących europejskiej pomocy humanitarnej na Bliskim Wschodzie. Przynajmniej w Iraku nie ona chrześcijanom jest dzisiaj najbardziej potrzebna.

Dzisiaj ważne jest tam przede wszystkim wsparcie finansowe, polityczne i duchowe. Właśnie po to, aby chrześcijanie chcieli zostać. - Nie tylko dlatego, żeby głosić Ewangelię - podkreśla Samer - ale również po to, aby nawet wtedy, gdy ewangelizacja będzie niemożliwa, móc zmieniać system edukacji. Żeby w kraju zamieszkałym przez muzułmanów przebijała się retoryka godności człowieka, która nie znajduje takiej inspiracji i wsparcia w kulturze islamskiej.

Aby możliwy był pokój nie w oparciu jedynie o zrównoważony układ sił, ale w odwołaniu się do dobra człowieka. I aby Ewangelia znalazła drogę do serca tego kraju przez kulturę wzajemnego szacunku. Tak, to wszystko jest mojej ojczyźnie potrzebne - mówi Samer tonem podniosłym. Nie formułując swoich tez w kontrze do pomocy i otwartości na uchodźców w Europie. Cała jego rodzina jest przecież aktualnie w Europie.


Chaos i ucieczka

Przed inwazją sił międzynarodowych w 2003 r., którym przewodziły Stany Zjednoczone i Wielka Brytania (pamiętajmy, że ważną rolę odegrała też Polska), w Iraku było blisko 1,5 miliona chrześcijan. Dzisiaj jest ich nie więcej niż 200 tysięcy. A ci, którzy pozostali - twierdzą młodzi chrześcijanie z Erbil, których spotykam na wieczornym spotkaniu urodzinowym - na pewno wyjadą. Prędzej czy później nikogo z nas tutaj nie spotkacie - mówi jeden z tych, który najbardziej dramatycznie opisuje swoją rodzinną sytuację, traumy powojenne i brak nadziei na przyszłość.

Chrześcijanie mieszkający w Ainkawa czują się więc dzisiaj względnie bezpiecznie. Wciąż spotykają jednak muzułmańskich mieszkańców ich miasta, którzy chcieliby powrotu Państwa Islamskiego. Pozorny spokój miesza się z nieustannie powracającymi wątpliwościami: czy to uśpienie ISIS nie jest tylko chwilowe? Czy pod inną nazwą nie wyłoni się kolejny potwór? Są przekonani, że wróci, przeżyli już Al-Kaidę, ISIS…

Dzięki amerykańskiej inwazji upadł reżim Saddama Husajna. W kraju zapanował jednak chaos. Później premier Wielkiej Brytanii David Cameron z rozbrajającą szczerością przyznał - to była pomyłka.
Kalifat islamski powiązany z ISIS został ogłoszony w Mosulu 4 lipca 2014 r. Zrobił to Abu Bakr Al-Bagdadi.

Mosul stał się stolicą Islamskiego Państwa w Iraku i Lewancie, jak oficjalnie nazwali swoje nowe królestwo dżihadyści. Z doliny Niniwy uciekli wówczas wszyscy chrześcijanie i przemieścili się do położonego blisko kurdyjskiego Erbilu. Chrześcijanie w Iraku są społecznością dobrze zorganizowaną, są wykształceni i zamożni. W niedługim czasie udało się więc im zebrać środki, które pozwoliły zmienić obozy dla uchodźców na domy mieszkalne. Większość zdecydowała się uciec z kraju, obawiając się kolejnych prześladowań.


Propaganda

Ktoś powie: wszystkiemu winny jest brutalny w swojej naturze islam, który przygotowuje inwazję na chrześcijańską Europę.

Czy na pewno? Czy o to naprawdę chodzi? Kolejne retoryczne pytania pojawiają się w rozmowach z Samerem, który nie próbuje zmiękczać twardej czasem retoryki islamu. Jest świadomy tego, że islam to nie chrześcijaństwo i że muzułmanie, nawet ci nastawieni pokojowo, są podatni na religijną propagandę, która może poprowadzić ich nawet do przemocy.

A jest to możliwe tym bardziej, im niższy jest poziom wykształcenia ludności czy jej status materialny. Brak edukacji i niesprawiedliwość społeczna, powiązane z islamem, który nie jest tak wrażliwy jak chrześcijaństwo na prawa człowieka i jego godność, może zrodzić największe potwory. Zdaniem Samera nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy muzułmanie są pokojowi. Nie ma też jasnej linii podziału na radykałów i umiarkowanych. Bo jeśli naprawdę nie chodzi o religię, ale o ropę - a taką tezę nieustannie powtarza Samer - to pytanie z teoretycznego powinno stać się pytaniem praktycznym: komu jeszcze uda się przekonać niewykształconych i biednych mieszkańców Iraku do nienawiści wobec chrześcijan, tylko dlatego, żeby chaos w kraju wykorzystać do tańszego wydobycia ropy.

- Ropa to nie nasz skarb, ale przekleństwo - mówi Samer - a wojna, którą najpierw toczyła Al-Kaida, później ISIS, a która lada chwila może wybuchnąć pod naporem inaczej jeszcze nazwanej grupy ekstremistów, to nie wojna religijna, ale sterowana politycznie walka o ropę.


Zapomniani

Kolejne dni płyną szybko. Mieszkam raz w jednym, raz w drugim domu STEP-IN. Coraz lepiej rozumiem, co przeżywają pracownicy. Każdego dnia to samo. Wstają, jedzą szybkie śniadanie i wyjeżdżają do obozów. Na wiele godzin. Głównie, aby udzielać pomocy medycznej. Nie do chrześcijan. Ci sobie już poradzili. Jadą do jazydów. To oni dzisiaj zamieszkują 27 obozów dla uchodźców na północy Iraku. W każdym po kilka tysięcy ludzi.

Boją się wracać do siebie. Zresztą w większości nie mają domów. Nie są tak zorganizowani jak chrześcijanie. Nie mają takiej edukacji. Nie mają wsparcia z Zachodu. Są dla państwa irackiego nikim. I to oni nie mieli nawet szansy na to, aby ocalić życie, kiedy ISIS wkraczało na górę Sindżar w sierpniu 2014 r. Na chrześcijanach wymuszano podatek, który mógł ocalić życie przynajmniej niektórym. Jazydzi nie mieli wyboru.

Religia jazydów dla islamu znaczy tyle samo co satanizm. Jazydzi czczą upadłego anioła, który się nawrócił. I to jemu w nagrodę, ich zdaniem, Bóg powierzył panowanie nad światem. Ich status jest więc dużo niższy od chrześcijan. A nienawiść ekstremistów tym bardziej znajdowała podatny grunt w grupie ludzi, o którą świat na pewno się nie upomni. Nie ma po co.


Wykluczeni

Przez kilka dni odwiedzamy obozy. Spotykamy ludzi. Rozmawiamy. Czasami tylko patrzymy im w oczy, kiedy brakuje innego sposobu porozumienia. W jednym z kontenerów rozmowa jest dłuższa. Mężczyzna mówi łamaną angielszczyzną.

Ale się dogadujemy. Marta ma więcej odwagi. Pyta wnikliwie. I padają kolejne, dramatyczne odpowiedzi: uciekaliśmy na północ z dziećmi na rękach; w górach mieszkaliśmy wiele tygodni bez jedzenia i picia, niektóre rodziny były zmuszone zostawić dzieci na miejscu, już nie żyją; kiedy dotarliśmy do Sindżaru - góry, na której chcieliśmy się schronić - okazało się, że jest tam wojsko kurdyjskie, nasza nadzieja nie trwała jednak długo - nagle wojska odeszły, zostaliśmy sami; żołnierze uznali, że nie mają wystarczająco dużo broni, aby nas ochronić; kobiety były systematycznie porywane i gwałcone; większość z nich nadal jest w niewoli albo nie żyje; musimy uciec z tego kraju; tu nie ma dla nas żadnej przyszłości; pokój jest chwilowy, a my jesteśmy nikim.


Światło

Wieczorem wracamy do domu. Jest już późno. Nie ma żadnej szczególnej rozrywki. Można się spotkać, pogadać. Tak niewiele, a jednak pracownicy STEP-IN nie spieszą się, aby z Iraku wyjeżdżać. Czasami kogoś ogarnia zmęczenie albo lęk i wyjeżdża, ale rzadko. - Na nasz temat można by napisać sporą książkę psychologiczną: jesteśmy tu, jest czasami bardzo ciężko, a jednak zostajemy, mamy głębokie poczucie sensu tego, co robimy - mówi Bernadetta, odpowiedzialna za logistykę w organizacji.

Wchodząc do jednego z pokojów, natrafiam na piękną scenę: trzy młode lekarki modlą się wspólnie na różańcu. STEP-IN nie jest organizacją religijną. Wśród pracowników są też ateiści. Na wspólną Mszę, którą odprawiam w salonie, na prowizorycznym ołtarzu w uroczystość Wszystkich Świętych, przychodzą wszyscy. Powstało między nami jakieś zaufanie, jakieś wewnętrzne przeczucie, jakaś idea, która nas szybko połączyła: sens ma tylko życie dla innych. Przekonuję się, jak bardzo właśnie to wewnętrznie scalające nas światło musi być motywem, dla którego ci ludzie wciąż tu są i na swój sposób walczą, oddają własne życie.


Weryfikacja

A do mnie powraca myśl o konieczności kolejnej weryfikacji poglądów. Europa widzi świat prosto. Nie dostrzega wielkowymiarowości tego, co tutaj się naprawdę wydarzyło, kto naprawdę cierpi i w jaki sposób najlepiej należy tym ludziom pomagać. Wolimy zabiurkowe dyskusje, które mają pasować do naszych politycznych ideologii.

Nie dostrzegamy wystarczająco wyraźnie lęku o przyszłość chociażby takich grup jak jazydzi, bo wolimy nakręcać w Europie strach skoncentrowany wokół chrześcijan. On bardziej pasuje do naszych teorii o islamskiej inwazji. Wolimy mówić o wojnie religijnej, zamiast odkrywać prawdę o rywalizacji sił kształtujących międzynarodową politykę, w której sami czynnie uczestniczymy. To nie różnice religijne są najważniejszym powodem wybuchu wojen. To po prostu nie jest tak banalnie proste: źli muzułmanie, dobrzy chrześcijanie. Ten świat ma więcej wymiarów. A wiele z nich to przemoc, na której zależy tym, którzy chcą na wojnie zarabiać.

Nadzieja

Pracownicy STEP-IN z pewnością rozpromieniają smutną rzeczywistość Iraku. W ich oczach zobaczyłem światło. Pewnie zajaśniało ono mocniej na tle bardziej przyciemnionych emocjonalnie zmagań mojego przyjaciela. Do Polski wróciłem jednak z tym światłem. Ale też z nadzieją, że będziemy w stanie w Europie, w Polsce, bardziej wsłuchać się w ludzi tam mieszkających, cierpiących i czekających na sensowną, adekwatną dla nich pomoc. Nie według naszych ideologicznych schematów myślenia, ale zgodnie z tym, czego oni naprawdę od nas oczekują. I że tacy księża jak mój przyjaciel Samer nie będą mieli poczucia opuszczenia.

ks. Mirosław Tykfer - redaktor naczelny "Przewodnika katolickiego". Tekst ukazał się pierwotnie w tym czasopiśmie. Tytuł i nagłówek pochodzą od redakcji DEON.pl

* Tekst powstał w ramach projektu „Pomoc medyczna w rejonie Dohuku i Erbilu w Irackim Kurdystanie dla IDPs, uchodźców i społeczności lokalnej” współfinansowanego w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Projekt realizowany przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie oraz STEP-IN.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Polski ksiądz w Iraku. Zmieniło go to, co zobaczył
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.