Pomoc na miejscu? To nie takie proste

(fot. islamistablog.pl)
/ Anna Wilczyńska / Karol Wilczyński

Chociaż pomoc humanitarna w Syrii al-Asada wydaje się nieodzowna ze względów moralnych czy religijnych, to wciąż leczenie skutków, a nie przyczyn. To wycieranie nosa osobie, której ciało toczy nowotwór - gest niosący ulgę, który ostatecznie nie zbliża do rozwiązania problemu.

Idąc główną ulicą dzielnicy Jabal Badru we wschodnim Aleppo, mijamy zaledwie garstkę ludzi, z trudem lawirujących pomiędzy zniszczonymi budynkami i stertami kamieni. Niegdyś gwarne, pełne sklepów i huku samochodów ulice największego miasta w Syrii, dziś są wyjątkowo spokojne. Jest tak cicho, że słychać każdy spadający kawałek gruzu, odgłosy kroków powiew wiatru. Ale cisza nie oznacza pustki. To efekt uboczny powolnego wychodzenia z izolacji.

Śródwojenny bilans strat

DEON.PL POLECA

Jeszcze sześć lat temu wschodnie dzielnice Aleppo zamieszkiwało blisko półtora miliona ludzi. Oblężenie, które siły Baszszara al-Asada w sojuszu z armią rosyjską, irańską i bojownikami Hezbollahu zorganizowały przeciw tak zwanej rebelii, nie tylko wyludniło miasto, ale także ostatecznie przyczyniło się do jego ruiny.

Według ONZ pod koniec 2016 roku, kiedy miasto zostało "wyzwolone", pod ostrzałem we wschodnim Aleppo pozostawało od 250 do 275 tysięcy osób. Tuż przed krwawym zakończeniem oblężenia, 13 grudnia 2016 roku, otaczający miasto zezwolili na opuszczenie izolowanej strefy przez część ludności cywilnej. W transmitowanej w mediach społecznościowych akcji ewakuacyjne do północno-zachodniej części kraju, także zajętej przez stronnictwa nieprzychylne al-Asadowi, przetransportowano około 36 tysięcy osób.

Ulica we wschodnim Aleppo

(fot. islamistablog.pl)

Gdy w lutym 2017 roku dotarliśmy do wschodniego Aleppo, mówiło się już o powolnym powracaniu części uchodźców do swoich domów - lub raczej do tego, co z nich zostało. W tamtym okresie liczbę mieszkańców wschodniego Aleppo szacowano na 56 tysięcy osób. Jednak aż do marca nie poddawano tych danych wnikliwej weryfikacji, gdyż dopiero 1 lutego pozwolenie na otwarcie biura we wschodnim Aleppo uzyskał UNICEF, a dzień później zgodę na bezpośrednie działania na tych terenach wynegocjował Caritas Syria.

W marcu, gdy wojenny pył ostatecznie opadł i ukazała się martwa skorupa po dawnym sercu syryjskiej gospodarki, Syryjski Arabski Czerwony Półksiężyc zarejestrował już 141 tysięcy osób żyjących w zgliszczach wschodniego Aleppo. Na przecinających je ulicach spotkaliśmy ekspertów od szacowania strat materialnych.

Trójka ludzi z identyfikatorami na szyjach chodziła z mapami urbanistycznymi od budynku do budynku, skreślając na czerwono te, po których pozostała sterta gruzu. Poziom zniszczeń na przestrzeni całego miasta oceniono na 70-80%, z czego 80% zarejestrowano w dawnej części rebelianckiej, a pozostałą część - w strefach kurdyjskiej i rządowej. 60% budynków mieszkalnych w całym mieście oceniono jako nie nadające się do zamieszkania.

Ogrom zniszczenia najlepiej pokazują dane finansowe. Szacuje się, że przed wojną w Aleppo, największym mieście Syrii znajdowało się 550 tysięcy budynków o łącznej wartości 50 miliardów dolarów. Straty szacuje się na 25 miliardów dolarów, przy czym produkt krajowy brutto Syrii przed wojną szacowano na około 40 mld dolarów.

Co ważne, rząd syryjski nie zamierza przeznaczać tak pokaźnej sumy na rzecz odbudowy kraju (czy nawet niewielkiej części tych kosztów), choćby na tymczasowe zabezpieczenie zniszczeń lub przywrócenie do stanu używalności podstawowej infrastruktury. Jeszcze pod koniec stycznia przedstawiciel rządu spotkał się z mieszkańcami Aleppo, aby zakomunikować im, że prądu w mieście nie będzie do końca 2017 roku.

Odbudowa frakcji jest kosztowna, a dopiero co odbite miasto nie jest jeszcze na tyle stabilną enklawą reżimu, aby warto było w nią inwestować. Niezależni eksperci oceniają, że koszty odbudowy Aleppo będą znacznie wyższe niż poniesione straty - aby miasto mogło wrócić do stanu przed wojną, potrzeba inwestycji o wysokości od 35 do 40 miliardów dolarów. Kto za to zapłaci? A co ważniejsze dla stron zaangażowanych w konflikt - kto na tym zarobi?

Czas wyleczy rany?

Mimo, że odbudowa budynków i infrastruktury jest kosztowna i długotrwała, nie jest to najbardziej brzemienna w skutkach strata, jaką poniósł kraj w trakcie sześciu lat walk. W efekcie przedłużającego się konfliktu całkowicie załamała się syryjska gospodarka.

Na skutek bombardowań i podporządkowania gospodarki potrzebom frontu, najbardziej ucierpiało rolnictwo oraz krajowa produkcja. Przychody państwa paraliżuje także embargo nałożone na Syrię przez kraje Unii Europejskiej i USA. Embargo obejmuje całkowity zakaz handlu bronią, sprzętem telekomunikacyjnym, ropą naftową oraz jej pochodnymi. Nie wolno też prowadzić z Syrią transakcji finansowych, co obejmuje jakiekolwiek, publiczne czy prywatne, wsparcie finansowe dla tego kraju.

Główne źródło wpływów do asadowskiej kasy nie zostało jednak przecięte, gdyż dyktatorowi udało się podpisać umowy na dostawę ropy ze swoim największym sojusznikiem, Władimirem Putinem oraz z krajami Ameryki Łacińskiej. Mimo to kontynuowanie wojny oznacza dla al-Asada niemal całkowite wykluczenie polityczne i gospodarcze. Koszt całkowitej odbudowy gospodarki syryjskiej szacuje się na 200 miliardów dolarów. Dla porównania, budżet Syrii na rok 2017 wynosi... 5 mld dolarów. Jasne jest, że koszt odbudowy kraju będą ponosili zagraniczni inwestorzy oraz rozmaite organizacje humanitarne. Ci pierwsi nie podejmą się jednak tego ryzykownego zadania bez obietnicy dużego zarobku.

Wróćmy jeszcze do bilansu strat. Jak zgodnie podają Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) i Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (ICRC), częściowo lub całkowicie zniszczono ponad 50% syryjskich szpitali. Przed wojną każdy Syryjczyk mógł liczyć na bezpłatną służbę medyczną. Wiele szpitali zostało zniszczonych, a te, które przetrwały najcięższy etap walk, są przepełnione i ogarnięte korupcją. Na wsparcie psychologiczne mogą liczyć tylko najzamożniejsi mieszkańcy kraju, chociaż zapotrzebowanie na profesjonalną pomoc psychologiczną i psychiatryczną wzrasta z każdym dniem trwania konfliktu. Problem braku odpowiedniego leczenia traum najboleśniej dotyka dzieci i młodych ludzi.

12-letni Muhammad, który po śmierci / zaginięciu rodziców zajął się piątką swojego rodzeństwa

Pisaliśmy o nim tutaj

(fot. islamistablog.pl)

W Syrii Asada ucierpiała także edukacja. Szkolnictwo wyższe, jak na warunki wojenne, ma się nie najgorzej: uniwersytety, zarówno w Damaszku, jak i w Aleppo, przetrwały, zajęcia trwają pomimo emigracji wyspecjalizowanych kadr, a absolwentom wydawane są dyplomy. Szkolnictwo na poziomie podstawowym i średnim zapada się jednak pod ciężarem codziennych problemów. W samym tylko wschodnim Aleppo na przestrzeni sześciu lat wojny przestały działać wszystkie państwowe szkoły.

Przez okres panowania w tej części miasta grup rebelianckich o nastawieniu dżihadystycznym, na edukację na poziomie podstawowym mogli liczyć tylko chłopcy. Dziewczynkom w najlepszym razie pozwalano na edukację religijną. Pierwsze, ufundowane przez UNICEF szkoły kontenerowe otwarto na początku lutego. W rozpoczynającym się od września semestrze ta agenda ONZ planuje także rozpocząć wdrażanie uzupełniających programów edukacyjnych dla tych dzieci, które na skutek działań wojennych od kilku lat nie mogły uczestniczyć w lekcjach, przez co często nie potrafią czytać i pisać.

Do najcięższych strat, jakich Syria doświadczyła i wciąż doświadcza na skutek przedłużającego się konfliktu należą załamanie się demografii kraju. Wynika ono z wciąż trwającej emigracji i zgonów związanych z działaniami wojennymi (jak twierdzą przedstawiciele Jesuit Refugee Service, wśród beneficjentów tej organizacji we wschodnim Aleppo na jednego mężczyznę przypada 12 kobiet). Na to nakłada się katastrofalny stan psychiczny obywateli i bolesne rozdarcie polityczno-społeczne Syryjczyków.

Przed wojną, mimo prób podsycania nienawiści etnicznej i religijnej, społeczności muzułmańskie i chrześcijańskie potrafiły żyć ze sobą tolerując odrębności i współpracując na polu edukacji czy praw kobiet. Dzisiaj rozłam potęgowany przez propagandę reżimu pogłębia się, wzmagając nieufność i społeczne rozłamy. Tych najpoważniejszych wyrw w społecznym krajobrazie Syrii nie da się załatać pieniędzmi, programami odbudowy czy wsparciem z zewnątrz. Jest to proces, którego efekty będzie w całym regionie, dokąd przenosi się razem z uchodźcami z Syrii. Wydaje się, że dopiero zmiana pokoleniowa przyniesie szansę na poprawę sytuacji.

Pomoc kontra biznes humanitarny

Mimo że sytuacja dwóch największych miast Syrii kontrolowanych przez reżim Baszszara al-Asada względnie się ustabilizowała, przyszłość ich mieszkańców dalej pozostaje niepewna. Konflikt w Syrii jest daleki od zakończenia, chociaż zagrożenie bezpośrednimi starciami zbrojnymi w strefie kontrolowanej przez dyktaturę zostało zażegnane wraz z wkroczeniem do syryjskiego tygla sił rosyjskich, irańskich i libańskiego Hezbollahu.

Wraz z początkiem 2017 roku do pasma zajętego przez armię al-Asada zaczęto stopniowo dopuszczać międzynarodowe organizacje, które nie tylko miały za zadanie zapewnić pomoc humanitarną wycieńczonej konfliktem ludności, ale przede wszystkim stać się źródłem towarów i stałego dochodu dla gospodarczej czarnej dziury ziejącej w wojennej machinie.

Szacunki ONZ podają, że aby pokryć koszty zapewniania podstawowych potrzeb najbardziej zagrożonych grup społecznych (czyli głównie kobiet, starców, kalek i dzieci) w ogarniętej wojną Syrii, ale także w Turcji, Libanie, Jordanii, Iraku i Egipcie, potrzeba kwoty 8 miliardów dolarów rocznie. Dodatkowe 19 miliardów już zostało wydane na wstępne odgruzowanie dróg, stworzenie tymczasowych schronień, zapewnienia pożywienia, wody pitnej, sanitariatów i podstawowej edukacji dla ofiar konfliktu. Do tego należy doliczyć wydatki zwane kosztami pośrednimi czy operacyjnymi.

Do kosztów operacyjnych zalicza się nie tylko zatrudnienie i opłacenie pracowników, zapewnienie im bezpieczeństwa, bazy noclegowej i wyżywienia jeśli są cudzoziemcami, ale także utrzymania biur, niezbędnego sprzętu, samochodów.

Rodzina uchodźców wewnętrznych mieszkająca w Damaszku.

Piechotą przebyli dystans z Rakki do stolicy Syrii uciekając przed ISIS

(fot. islamistablog.pl)

Nie jest tajemnicą, że organizacje niosące pomoc na terenach rządowych nie tylko potrzebują zezwolenia na prowadzenie stałej pomocy, ale także potwierdzania każdej decyzji mającej na celu rozszerzanie działania, wprowadzenia osób z zewnątrz na teren, gdzie realizują projekty czy na wwóz towarów. Pozwolenia te są kosztowne, a organizacje, które nie mogą lub nie chcą się podporządkować temu rygorowi, nie mają możliwości legalnego działania w strefie wpływów rządu.

Kwestia otrzymania zezwolenia na legalna pomoc w Syrii podzieliła organizacje działające w pasie zajmowanym przez wojska al-Asada na dwa typy instytucji humanitarnych. Pierwszy z nich to organizacje, które wchodzą w bezpośredni kontakt z rządem, otrzymują potrzebne pozwolenia i opłacają swój pobyt w strefie rządzonej przez reżim, włączając ten wydatek we wspomniane koszty pośrednie swojej działalności.

Do takich instytucji należą przede wszystkim wielkie "korporacje pomocowe", na czele z agendami ONZ takimi jak UNICEF czy Światowy Program Żywnościowy (WFP) oraz Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża (ICRC). Drugi typ organizacji próbuje działać poza syryjskim prawem i jedynie w małym stopniu uzależnia swoje działania od decyzji przedstawicieli reżimu (spośród organizacji, które odwiedziliśmy w Syrii, w ten sposób działały między innymi Caritas Syria oraz Jesuit Refugee Service). Obserwując pracę w Aleppo organizacji pierwszego typu, można zauważyć kilka jej charakterystycznych cech.

Niewidoczne koszty pomocy

Po pierwsze, organizacje działające w oparciu o pozwolenia rządowe pracują w ściśle określonych terytorialnie strefach, do których dostęp jest zamknięty dla wszystkich, którzy nie mają na to zezwolenia od władz oraz wyznaczonego "opiekuna". Do takich stref należy na przykład wspomniany obóz dla osób wewnętrznie przesiedlonych w Jebreen.

Z jednej strony pewne restrykcje są zupełnie zrozumiałe i służą zapewnieniu spokoju oraz bezpieczeństwa beneficjentom organizacji. Z drugiej strony jednak, takie działanie uniemożliwia niezależnym obserwatorom zweryfikowanie warunków czy sposobu wykorzystywania środków w placówkach prowadzonych przez te organizacje. Na skutek tego, zarówno pozytywne skutki prowadzonych projektów, jak również błędy i nadużycia w działaniu organizacji pozostają tajemnicą.

Po drugie, organizacje działające za pozwoleniem władz mają możliwość zatrudniania grupy pracowników spoza kraju, w którym toczy się konflikt. Chodzi o wykwalifikowaną kadrę osób prowadzących projekty, logistyków, dyrektorów departamentów. Chcąc rzetelnie ocenić skutki takiego działania, znowu staje się przed dylematem. Zatrudnianie specjalistów z zewnątrz wydaje się koniecznością - doświadczony szef projektu, dobrze znający kulisy ich prowadzenia w kraju ogarniętym wojennym chaosem wydaje się być nieodzownym elementem każdego programu NGO. Sprowadzanie zagranicznych pracowników ma też niestety swoją ciemną stronę. Nie tylko mnoży koszty prowadzenia projektów humanitarnych, ale zwiększa też zagrożenie, przyciągając uwagę lokalnych watażków, porywaczy czy zwykłych rabusiów na potencjalne źródło dochodu, jakim jest obcokrajowiec.

Po trzecie, nagromadzenie zagranicznych pracowników stwarza dla lokalnej ludności możliwości legalnego zarobku. Wokół miejsc, gdzie lokują się obcokrajowcy zatrudnieni w organizacjach pomocy humanitarnej, rozkwitają biznesy, które mają za zadanie dostarczać obcokrajowcom potrzebnych produktów i usług. Jest to jednak źródło pracy i dochodu, które szybko wysycha. Co więcej, jak dowodzą badania przeprowadzane w podczas konfliktu w Sierra Leone czy w Afganistanie, takie "oazy turystów humanitarnych" przyciągają lokalny półświatek. Wśród usług, które w czasie konfliktu szczególnie opłacają się dzięki obecności obcokrajowców, pojawiają się handel narkotykami i prostytucja.

Po czwarte, przyglądając się sytuacji lokalnych pracowników, zatrudnianych przez organizacje legalnie działające na terytoriach rządowych warto zauważyć, że w większości są to osoby wykwalifikowane i znające języki obce. Zatrudnianie takich osób, zapewnianie im bezpieczeństwa i wypłacanie uczciwego wynagrodzenia chroni je przed koniecznością ucieczki z Syrii. Do czasu. Jak pokazują doświadczenia konfliktów na Bliskim Wschodzie, bez względu na to, na czyją korzyść rozstrzygnie się konflikt, osoby pracujące dla zagranicznych organizacji łatwo mogą zostać uznane za zdrajców, doświadczać prześladowań i jako kolaborujące z obcymi, zostać zmuszone do szukania schronienia w innym państwie. Ponadto w momencie zakończenia misji organizacji pomocowej pracownik, w którego zainwestowano środki, otrzymuje możliwość wyjechania z kraju wraz ze swoją organizacją, aby kontynuować pracę. W ten sposób odbywa się drenaż wykształconych warstw społecznych krajów ogarniętych konfliktami przez organizacje pomocowe. Podobny scenariusz czeka Syrię, która na skutek emigracji i tak utraciła już większość najlepiej wykształconych obywateli.

Współautorka w zrujnowanym Aleppo

(fot. islamistablog.pl)

Ważąc plusy i minusy działalności "korporacji humanitarnych" należy jednak pamiętać, że dzięki pokaźnemu zapleczu finansowemu, rozbudowanym strukturom i dużemu zaufaniu społecznemu, "korporacje humanitarne" są w stanie sprawnie przeprowadzać swoje projekty i docierać w miejsca konfliktów jako pierwsze spośród wszystkich organizacji pomocowych. Nie inaczej było w Aleppo, gdzie pierwsze biuro UNICEF-u otwarto już po kilku tygodniach od zakończenia oblężenia.

Pod parasolem religii

Drugi typ organizacji obecnych w Syrii to te, które w inny sposób płacą za możliwość działania w strefie kontrolowanej przez reżim. Chociaż pracują nielegalnie, są przez reżim tolerowane, ponieważ wyręczają rząd w odrabianiu strat, co do których on sam nie ma planów ani funduszy, aby je odrobić. Takie organizacje są często komórkami międzynarodowych instytucji chrześcijańskich (Caritas Syria, Jesuit Refugee Service) albo związane są z działaniami prowadzonymi przez meczety lub muzułmańskimi akcjami charytatywnymi.

Szczególnymi względami cieszą się w Syrii organizacje chrześcijańskie, gdyż chrześcijanie są uznawani za sojuszników reżimu. Rzeczywiście, zdarzało się, że chrześcijanie różnych wyznań wyrażali jednoznaczne poparcie dla prezydenta, obarczając islam i muzułmanów winą za konflikt w kraju, a także obawiając się wzrostu aprobaty dla ruchów o charakterze dżihadystycznym. Większość z nich jednak wiedząc o zbrodniach dokonywanych przez przedstawicieli reżimu, nie wypowiadała się otwarcie na temat polityki, stwierdzając jedynie, że rebelia musi się skończyć. Dawali tym samym do zrozumienia, że są nie tyle sojusznikami, ile zakładnikami prezydenta al-Asada. Jak dotychczas tylko on bowiem udowodnił swoją gotowość, by bronić chrześcijańskiej mniejszości religijnej w Syrii.

Z faktu działania charytatywnych instytucji religijnych ponad prawem wynika kilka wyróżniających je cech.

Po pierwsze, są to organizacje zatrudniające lokalnych pracowników i nie mające widoków na to, aby uzyskać pozwolenia na stały wjazd dla zagranicznych specjalistów. Dzięki temu koszty operacyjne działań tych instytucji utrzymują się na niskim poziomie, ale mocno odczuwany jest brak wsparcia technicznego czy logistycznego. Z racji niskich płac i życia w ciągłym niebezpieczeństwie - organizacje z tej grupy nie zapewniają ochrony pracownikom - instytucje te są także narażone na ciągłą rotację zatrudnionych osób, które opuszczają kraj i z dnia na dzień porzucają stanowiska pracy. Stąd organizacje tego typu często polegają na pracy wolontariuszy i cierpią na brak doświadczonej kadry.

Po drugie, zatrudnianie lokalnych pracowników ma swoje duże zalety, gdyż są to osoby znające nieodzowne w pracy w terenie lokalne dialekty oraz topografię syryjskich miast. Dlatego też organizacje tego typu lepiej radzą sobie z weryfikowaniem beneficjentów i ich rzeczywistych potrzeb. Są też skuteczniejsze w prowadzeniu dalekowzrocznych akcji, bazujących na ciągłej, czujnej opiece nad potrzebującymi. Wolontariusze i pracownicy takich instytucji odwiedzają beneficjentów w domach, są w stanie wejść z nimi w bliską relację, znają uwarunkowania kulturowe i społeczne regionu. W rozmowach i wywiadach pracownicy JRS i Caritas często podkreślali, że nawiązanie relacji z beneficjentami jest dla nich bardzo ważnym aspektem pracy.

Po trzecie, ważnym czynnikiem - również przemawiającym na korzyść niezarejestrowanych organizacji - jest to, że nie wspierają bezpośrednio reżimu, płacąc ma na przykład za pozwolenie na wjazd pracowników do kraju. Ale to nie wszystko, organizacje działające "pod parasolem" kościoła czy meczetu, mają niezależne, trudne do skontrolowania przez dyktaturę siatki przesyłu pieniędzy.

Zrujnowany bazar w Aleppo

(fot. islamistablog.pl)

Po czwarte, organizacje te usiłują wspierać zatrudnianie lokalnej ludności poprzez zakup produktów wytwarzanych przez firmy syryjskie na miejscu. Ich zależność od niestabilnego rządu charakteryzuje się jednak tym, że gdy muszą kupić towary nieobecne na syryjskim rynku, są wśród nich produkty z krajów sprzyjających al-Asadowi - najczęściej z Iranu.

Grzechy pomagających

Podczas naszej wizyty w Syrii przeprowadziliśmy wywiady z dyrektorami, pracownikami i beneficjentami kilku organizacji humanitarnych. Wydaje nam się, że najwięcej argumentów przemawia za tym, aby wspierać program Caritas Polska "Rodzina rodzinie", który realizowany jest z powodzeniem we współpracy z Caritas Aleppo i polskimi misjonarkami pracującymi na miejscu. Choć w wielu przypadkach widzieliśmy (i sami tego doświadczyliśmy) przypadki narażania pracowników na duże niebezpieczeństwo, czy też nazbyt surowego podejścia do kwestii finansów (biuro medialne Caritas Aleppo nie ma profesjonalnego aparatu, gdyż cała pomoc trafia do ludzi), to wydaje się, że sposób, w jaki pomaga Caritas w całej Syrii jest najskuteczniejszy.

Program "Rodzina rodzinie" nastawiony jest również na to, by pobudzać wrażliwość Polaków oraz zwiększać świadomość na temat kryzysu syryjskiego. Co więcej, Caritas Syria, podobnie jak Jesuit Refugee Service, w pełni świadomie prowadzi politykę pomagania wszystkim niezależnie od wyznania czy pochodzenia. O ile zresztą kierownictwo JRS czy Caritas to w większości chrześcijanie, o tyle wśród pracowników czy wolontariuszy, muzułmanie stanowią więcej niż połowę osób - setki osób wyznających islam angażuje się w prace chrześcijańskiej organizacji.

Żadnej z organizacji działających na terenie opanowanym przez dyktaturę Baszszara al-Asada nie można nazwać niezależną. Bez względu na status czy posiadaną licencję, praca na tych terenach zawsze wiąże się z podporządkowaniem i łapówkami, wyręczaniem rządu w jego obowiązkach względem nękanej wojną ludności czy ryzykiem bycia uznanym za sojusznika dyktatury. Jak by to nie brzmiało, działalność humanitarna w Syrii jest związana z czynnym lub biernym wsparciem dla syryjskiego rządu.

Chociaż pomoc humanitarna w Syrii al-Asada wydaje się nieodzowna ze względów moralnych czy religijnych, to wciąż leczenie skutków, a nie przyczyn. To wycieranie nosa osobie, której ciało toczy nowotwór - gest niosący ulgę, który ostatecznie nie zbliża do rozwiązania problemu.

Cytadela w Aleppo

(fot. islamistablog.pl)

Największym zarzutem dla pomocy humanitarnej jest jednak to, że bez względu na to skąd pochodzi, nie pomaga, lecz przeszkadza w pociąganiu do odpowiedzialności osób, które odpowiadają za katastrofę. To tylko plaster na bolące sumienie świata, który nie chce przywołać do porządku walczących. Polityczna ugoda, pożegnanie się z korzyściami płynącymi z prowadzonej wojny - to by za dużo kosztowało.

Ostatecznie agendy pomocy humanitarnej również karmią się przedłużającymi się konfliktami i część ofiarowanych funduszy przeznaczają na rozwój własnych struktur. Dotyczy to nie tylko organizacji działających na terenach opanowanych przez reżim, ale również tych, które operują we współpracy z rebeliantami, Kurdami, rządem tureckim, Izraelem czy tak zwanym Państwem Islamskim. Każdy próbuje wykroić dla siebie kawałek syryjskiego tortu.

Tylko co z niego zostanie dla Syryjczyków? Czy możemy liczyć, że organizacje takie jak Caritas czy krytycznie podchodzący do reżimu jezuici będą mogli dalej działać pod "parasolem ochronnym" Kościoła? Na to pytanie bardzo trudno w tej chwili odpowiedzieć.

* * *

Anna i Karol Wilczyńscy - prowadzą islamistablog.pl. W lutym odbyli dwutygodniową podróż do Aleppo na zaproszenie działających tam organizacji humanitarnych, odwiedzili też wiele obozów i ośrodków dla uchodźców w Turcji, Libanie, Włoszech, Niemczech i Polsce. Anna jest arabistką i tłumaczką, współpracuje z Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć, udzielającej porad uchodźcom przybyłym do Polski. Karol jest dziennikarzem portalu DEON.pl.

Tekst ukazał się pierwotnie w Magazynie Kontakt

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Pomoc na miejscu? To nie takie proste
Komentarze (8)
A.
Augustyn .
11 lutego 2018, 11:47
"...krytcznie podchodzący do reżimu jezuici". 1. Reżim jest, gdy radykalni muzułmanie dochodzą do władzy. 2. Krytycznie podchodzę do jezuitów, którz wygenerowali rewolucjonistę w Kościele i generała, który twierdzi, że nie wiadomo, co mówił Pan Jezus, bo nie miał dyktafonu,
11 lutego 2018, 01:23
Antycywilizacja dżihadu nie posiada żadnej cywilizacyjnej legitymacji.
MA
Marian a
10 lutego 2018, 21:00
Polacy nie dopuszczą do przesiedlenia muzułmanów do Polski. Syryjczycy powinni walczyć o swój kraj, tak jak robili to Polacy kiedyś. Jeżeli ci młodzi faceci zostawiają tam swoje żony i dzieci na pastwę losu to z jakiego powodu mamy ich przyjmować i utrzymywać. Niedoczekanie państwo Wilczyńscy.
MS
Marianna Soliwoda
10 lutego 2018, 21:35
To uważasz, że Polacy nie wyjeżdżali. Przypomnij sobie przypowieść o miłołosiernym Samarytaninie. Czy nie zachowujemy się jak faryzeusze, ręce złożone do modlitwy a pomoc potrzebującym i udzielanie schronienia ludziom uciekającyn przed śmiercią?
10 lutego 2018, 21:48
Ale zaraz w przypowieści o miłosiernym samarytaninie wyraźnie jest podkreślone że chciał pomóc człowiekowi w potrzebie, ale wyraźnie podkreślił że nie chce zabierać go do swojego domu tylko dał pieniądze na opiekę w gospodzie. Katolikom powinno dać to wskazówkę w końcu to słowa Boga.
MA
Marian a
10 lutego 2018, 22:14
Pomagać im trzeba, nawet trzy razy. Raz: w obozach przy granicy z ich krajem, żeby mieli godne warunki. Dwa: w zakończeniu wojny. Trzy: W odbudowie ich domu. Mówię tu o Syryjczykach, bo w Syrii jest wojna. Natomiast jeżeli chodzi o ludzi z Afryki, którzy po prostu chcą wygodnego życia na koszt Europy to im dziękujemy. Oni nic dobrego nie wnieśli i nie wniosą, chyba, że kolejne Rimini. Bergoglio powiedział, że mamy wpuszczać każdego kto tylko chce lepiej żyć, nie ważne czy z wojny jest czy nie. Dla tego panu Bergoglio też już dziękujemy. Nie po to kilka tysięcy lat buduje się cywilizację, żeby rozwalić wszystko w pył w dwa pokolenia bo komuś się zachciało z Zachodu drugą Afrykę zrobić. Nie pozwolimy na to. Nigdy.
A.
Augustyn .
11 lutego 2018, 09:50
A i otóż to. Sugerowanie, żeby jednak przyjmować... Nie chce mi się po raz setny przypominać, o zamachowcach z drugiego, trzeciego pokolenia "niezasymilowanych". Że nie da się pomóc wszystkim, wszędzie. Świat to cierpienie, moje życie to cierpienie. Oczywiście przemijające, do czasu spotkania z Ojcem. 
A.
Augustyn .
11 lutego 2018, 09:52
No i trafine w punkt.