Doleżysz do końca, bracie, i wtedy wstaniesz

(fot. shutterstock.com / aj)
Jerzy Chodorek

"Miałem sparaliżowane nogi. Rękami poruszałem tylko w niewielkim stopniu. Wtedy po raz pierwszy zacząłem oswajać się z myślą, że już nigdy nie wstanę z łóżka. To było w 1964 roku. Wtedy złamałem kręgosłup."

Na miasto patrzy z 10. piętra. Czasem siwa mgła, smog, zasłania widok na plac Szembeka i grochowskie blokowiska. Zazwyczaj jednak widoczność jest dobra. Wtedy wzrokiem może ogarnąć znaczną część prawobrzeżnej Warszawy. Ma dostosowane łóżko rehabilitacyjne, którego nie opuścił od kilkunastu lat. Kręgosłup złamał ponad pół wieku temu. Od tego czasu nie porusza się o własnych siłach. Nie wie nawet, jak wygląda odnowiona łazienka w jego mieszkaniu.

Rozmowę zaczynamy od wymiany zdań na temat literatury. Komentując twórczość swoich ulubionych autorów, twierdzi, że najbardziej trafia do niego styl Remarque'a i Zoli. Dostojewskiego nie lubi, bo Petersburg jest opisany zbyt mrocznie. Poza tym - dodaje z uśmiechem - te zarośnięte dziady jakoś do niego nie trafiają.

Pomimo że jest ciężko, stara się zachowywać poczucie humoru. Użalanie się nad sobą nic nie pomoże. Korzysta z internetu za pomocą specjalnie przystosowanego komputera. Dwa razy w ciągu dnia. Mówi, że to jego wirtualna ucieczka - taka czynność, która pozwala zapomnieć o codziennej monotonii.

DEON.PL POLECA

Jadąc windą na umówione spotkanie, wiedziałem, że będę wracał do tej rozmowy wielokrotnie po wyłączeniu dyktafonu. Wiedziałem też, że przychodzę tutaj po coś znacznie więcej niż jedynie materiał na artykuł.

***

Rok 1964, pierwszy dzień czerwca. Grupa uczniów z technikum kolejowego w Lublinie odbywa letnie praktyki w Skarżysku-Kamiennej. W czasie wolnym zwiedzają okolicę. Przechodząc obok dworca kolejowego, docierają nad brzeg jeziora. Zamierzają wykąpać się, schłodzić, odpocząć od słońca. Bogdan - mający zaledwie 17 lat - skacze do zalewu na główkę.

"Wskoczyłem do wody kilka razy. Pamiętam to bardzo dobrze. Wziąłem rozbieg, przeciąłem taflę wody i... urwał mi się film. Walnąłem głową w dno. Przeniosło mnie w inny wymiar. Wyciągnęli mnie z jeziora, przyjechała karetka i trafiłem do szpitala".

Pierwsza diagnoza lekarska po wypadku: "Złamany kręgosłup".

Lekarze mówią, że zabieg, rehabilitacja i pobyt w szpitalu sprawią, że wróci do zdrowia. Musi jednak zachować cierpliwość. Mijają tygodnie, miesiące, chłopak zaczyna powoli ruszać palcami. Nadzieja, którą otrzymał od personelu medycznego, nie pozwala mu się poddać. Jednak po pół roku stan zdrowia jest niezmienny. Pomimo intensywnej rehabilitacji, przyjmowanych leków i zastrzyków ciało nastolatka pozostaje bezwładne. Uszkodzenie rdzenia kręgowego spowodowało paraliż - nerwy obwodowe zostały odcięte od centralnego. Zdjęcia rentgenowskie ukazały, że kręgosłup został złamany pomiędzy czwartym i piątym kręgiem odcinka szyjnego.

"Spostrzegłem, że to nic nie daje. Miałem wciąż sparaliżowane nogi. Rękami poruszałem tylko w niewielkim stopniu. Lekarze potem już nic mi nie mówili. Wtedy po raz pierwszy zacząłem oswajać się z myślą, że już nigdy nie wstanę z łóżka".

Gilotyna

Sytuacja osób niepełnosprawnych w czasach PRL-u jest tematem tabu. Dotyczy to również braku odpowiedniego przystosowania przestrzeni miejskiej. Poczucie izolacji potęguje ówczesna władza, która rozpowszechnia przekonanie, że osoby z dysfunkcją ruchową nie są w stanie egzystować w społeczeństwie.

"W PRL-u nie było inwalidów. Byli pozamykani w mieszkaniach - jak małpy w klatkach. Wypadek, uraz kręgosłupa, paraliż są jak gilotyna, która przecina normalne życie. Po takim wypadku człowiek jest wyrzucany na boczny tor. A gdy to się jeszcze przytrafiło komuś w tamtych czasach - to miał przekichane".

Po sześciu miesiącach hospitalizacji w Lublinie przenosi się do wyspecjalizowanej placówki w Konstancinie pod Warszawą. Lepsze dostosowanie do potrzeb osób niepełnosprawnych, terapeuci i personel szpitalny poprawiają stan jego wewnętrznego samopoczucia. Następnie trafia do Kolejowego Szpitala Uzdrowiskowego w Ciechocinku. Pobyt w sanatoryjnej miejscowości poprzedza jego ponowny powrót w rodzinne strony. Tam zaczyna przystosowywać się do nowego życia. Najtrudniejsza jest zależność od innych osób. Nie jest w stanie wykonywać najprostszych czynności, które w przeszłości nie sprawiały mu żadnych kłopotów. Wymaga nieustannej opieki. Pomagają mu jego rodzice i siostra.

"Lublin był moim miastem. Do 17. roku życia znałem każdą uliczkę. Miałem tam swoich ludzi. Po wypadku życie towarzyskie też u mnie w mieszkaniu kwitło. Znajomi przychodzili w sobotę lub niedzielę i gadaliśmy. Organizowaliśmy sylwestra. Działo się. Ale wiadomo - w pewnym momencie każdy idzie w swoją stronę. Każdy zajął się swoimi sprawami. Moja siostra się wyprowadziła do stolicy. Kilka lat później zmarł mój ojciec. Musieliśmy zadecydować, co mamy dalej robić. Moja mama nie mogła się już mną dłużej sama zajmować, ponieważ była chora. W końcu pojawiła się możliwość zamieszkania w Warszawie."

Adaptacja

Po przeprowadzce do Warszawy zderza się z pustką i anonimowością. W stolicy oprócz najbliższych nie ma nikogo. Jego siostra wraz z mężem zamieszkują to samo piętro. To jedyny argument, który sprawia, że wraz ze swoją matką chorą na reumatyzm opuszcza rodzinny dom w Lublinie. Dzięki temu rodzina może być bliżej siebie. Blok ma 12 pięter, kilkadziesiąt metrów długości i podzielony jest na 10 klatek schodowych. Swoją kanciastą bryłą wtapia się w jednolicie szare otoczenie architektoniczne osiedla na warszawskiej Pradze Południe.

Nie wszyscy mieszkańcy w bloku mają w mieszkaniu telefon. Jeden z sąsiadów - fotograf pracujący dla kolorowych czasopism - zgłasza się do pana Bogdana z prośbą o udostępnienie telefonicznej linii. W zamian proponuje mu założenie radia CB, którym miałby posługiwać się w razie otrzymanego połączenia. Kilkumetrowa antena ustawiona na dachu wieżowca dociera częstotliwościami do okolic Żyrardowa.

"Sąsiad przybiegał, gdy miał połączenie, a ja używałem CB radia do własnego użytku. Wtedy miałem radochę jak cholera. Gadałem z całą Warszawą. Każdy miał jakieś ksywki. Pamiętam, że tutaj, na Grochowie, był "Biały Miś" i "Pączek Grochów". Na różne tematy wchodziliśmy. Czasami dali sobie w bańkę i siadali do tego radia. A wtedy leciała taka łacina, że uff… Było wesoło. Fajni goście. Poznałem ich osobiście. Przyszli mnie tutaj kiedyś odwiedzić".

CB radio wraz z rozwojem technologicznym zostaje wyparte przez telefony komórkowe, a następnie komunikatory społecznościowe. Dzięki internetowi pan Bogdan może utrzymywać znajomości z całej Polski. Uczy się od przyjaciela, którego poznał na turnusie uzdrowiskowym w Ciechocinku, jak korzystać z Photoshopa. Znajomy cierpi na paraliż czterokończynowy - tetraplegię - która również uniemożliwia mu poruszanie.

"Dawał mi instrukcje, jak korzystać z tych programów. Spotykaliśmy się na Skypie i gadaliśmy. Robiliśmy dokładną analizę konkretnych przypadków. On to lubił - i ja to też lubiłem. A potem mu się zmarło. W pewnym momencie zaczęło odchodzić coraz więcej moich znajomych. Teraz już mało kto z nich żyje".

Akceptacja

Wraz z upływem lat stan zdrowia pana Bogdana uległ pogorszeniu. Od kilkunastu lat nie jest w stanie zająć pozycji siedzącej. Od 2005 roku nie korzysta z wózka inwalidzkiego. Ból kręgosłupa staje się nie do zniesienia. Organizm jest osłabiony, ciśnienie dochodzi czasem do 190/90. Dodatkowym aspektem pogarszającym samopoczucie bywa monotonia i brak nadziei na poprawę zdrowia. Twierdzi, że będzie tylko gorzej. Nie należy się oszukiwać - trzeba zaakceptować ten fakt i nauczyć się z nim żyć.

Akceptacja po wypadku przychodzi z czasem. Potrzeba lat, a niekiedy dekad do pogodzenia się z nową rzeczywistością. Obecnie pan Bogdan już nie myśli o tym, co będzie jutro. Będzie to samo. To samo, co było wczoraj i jest dzisiaj. Stara się wymagać jak najmniej od innych ludzi. Od lat 90. w codziennych potrzebach pomaga mu znajoma opiekunka z opieki społecznej. Chce dzielić się raczej uśmiechem niż marudzeniem i użalaniem się nad swoim losem. Mówi, że z ponurakami nikt nie chce mieć do czynienia. Doświadczenie choroby sprawiło, że jego psychika nabrała odporności. Chociaż dodaje też, że momentami nie ma siły już walczyć i chciałby, żeby to się już skończyło - trwa w tym stanie zbyt długo.

Na pytanie dotyczące cierpienia odpowiada, że ono po prostu przychodzi do człowieka i jest. Trzeba je znosić. "Przecież samym marudzeniem nie sprawię, że ból głowy mi przejdzie" - mówi. Należy tak myśleć, żeby zaakceptować siebie i pozwolić innym żyć. Żyć, aby ludzie sami chcieli pomóc, porozmawiać i zapytać o samopoczucie. I wyzbywać się egocentryzmu.

Uważa, że Bóg wynagradza w inny sposób takich jak on. Pomimo że nie jest w stanie się poruszać, poznał w swoim życiu wiele niezwykłych, wrażliwych i pomocnych osób. Bliscy ludzie są rekompensatą za to, co go spotkało w życiu. I przez to czuje dużą wdzięczność.

Ponadto zauważa, że sytuacja, w której się znajduje, sprawia, iż potrafi odnajdywać piękno w wartościach współcześnie wypieranych przez materializm. Bezwzględny wyścig kosztem innych po pozycję społeczną, nowy samochód, willę w górach są według niego śmieszne i bezsensu. "Wychodzi taki z domku przy plaży lub willi na przedmieściach, zdobył to kosztem innych, dostaje udaru na schodach i pada jak Pies Pluto. I tyle. To jest guzik warte" - konkluduje.

Na pytanie dotyczące tego, na co według niego współcześni ludzie powinni zwrócić uwagę, mówi:

"Ludzie powinni szukać człowieka w człowieku. Nie zazdrościć mu. Nie porównywać się. To jest podłe i niskie zdobywać rzeczy kosztem drugiego. Wewnątrz taka osoba często jest pogubiona i nieszczęśliwa. A samochody, które zgromadziła przed domem, nawet do niej nie należą. Może tylko na nie patrzeć. Musi nosić maski i być fałszywa, żeby odnieść sukces mierzony jej własną miarą. Wie pan, tacy prawdziwi ludzie - tacy, którzy mają w sobie dużo człowieczeństwa - to bez względu na to, z kim mają do czynienia, przyjmują go takim jakim on jest".

Po chwili milczenia dodaje:

"Dlatego chciałbym, żeby człowiek potrafił żyć dla człowieka. Żeby miał na uwadze innych i dzielił się z nimi tym, co posiada. Spotkać taką osobę to prawdziwy dar od Tego z góry. A to mi się wielokrotnie w życiu przytrafiło. A ja jeszcze tutaj trochę poleżę. Co ja mogę od tego Pana Boga wymagać: «Zrób tak, żebym stanął na nogach»? On mi na to odpowiada: «Leż bracie, leż jeszcze. Doleżysz do końca i wtedy wstaniesz»".

***

Jerzy Chodorek - z wykształcenia kulturoznawca, student Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Interesuje się dialogiem międzyreligijnym i międzykulturowym. W wolnych chwilach zajmuje się muzyką, podróżami i aktywnością fizyczną. Najbardziej pasjonują go spotkania z drugim człowiekiem. Współpracował m.in. z Tygodnikiem Powszechnym

***

Godzina Wilka: w ludowych przekazach to najciemniejsza godzina nocy. Tuż przed świtem. Dzieją się wtedy rzeczy dziwne, rodzą i umierają ludzie. I właśnie o śmierci starego człowieka opowiedzą nasi bohaterowie. Co czuje człowiek w granicznych sytuacjach swojego życia? Jakie pytania zadaje, gdy stoi nad przepaścią? O czym myśli? To opowieść o doświadczeniu ciemności totalnej, w której trudno znaleźć siły, by wierzyć. Poznacie historie podobne do tej, jaką pamiętacie z ogrodu oliwnego, gdy strach wyciska z ciebie krew zamiast łez i potu. Masz odwagę stanąć twarzą w twarz z takim mrokiem i zrozumieć czym jest nadzieja radykalna? Odkryj Boga tam, gdzie się Go nie spodziewałeś.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Doleżysz do końca, bracie, i wtedy wstaniesz
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.