Nie potrafiłam okiełznać swojej seksualności
Poprzednie związki zostawiły ogromną, ziejącą pustkę w moim sercu. Bardzo długo nie potrafiłam się otworzyć, nadal szukając pustych uniesień w związkach z niepoukładanymi chłopakami.
Jestem mężatką od czterech lat. Od siedmiu lat w związku z tym samym człowiekiem, od siedmiu lat nie całowałam innych ust. Początek związku i okres narzeczeństwa przeżyliśmy w czystości, ale do tego jeszcze wrócę, gdyż mam też inne doświadczenie - doświadczenie tego, co się dzieje, gdy się nie czeka.
Moje problemy z czystością zaczęły się właściwie już w dzieciństwie. O seksie w domu nikt z nami nie rozmawiał, tak samo jak pokolenie wcześniej nikt nie rozmawiał o tym z moimi rodzicami. Mój pierwszy kontakt z tematyką cielesności był bardzo drastyczny: w lesie położonym niedaleko mojego domu ktoś wyrzucał między drzewa pornograficzne gazety, całe mnóstwo. Z dzieciakami w moim wieku biegaliśmy po tych lasach godzinami i nie sposób było w końcu nie natknąć się na te śmieci.
Pamiętam, jak oglądałam jedną z tych gazet z moim kolegą z klasy (pierwszej lub drugiej klasy szkoły podstawowej, mieliśmy wtedy oboje po 7, może 8 lat). Pamiętam jego słowa: "tak się robi dzieci"! Do dziś pamiętam obrazy z tej gazety, naprawdę nie macie pojęcia jak bardzo takie sceny potrafią wdrukować się w mózg małego dziecka. Tyle wiedziałam o seksie jako dziecko z podstawówki.
Potem było kolejne zetknięcie - z kartami do gry, które na awersach miały zdjęcia rozebranych kobiet w wyzywających pozach. W te karty grał mój dziadek z wujkiem i zawsze wiedziałam, gdzie leżą, więc kiedy nikt dorosły nie widział, wyciągałam je z pudełka i oglądałam.
Był tam m. in. obrazek z masturbującą się kobietą - wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to się tak nazywa i co ona robi. Wyraz jej twarzy wskazywał jednak na to, że przeżywa przyjemność, więc ja, może 11-letnie dziecko, też postanowiłam spróbować. Wtedy zaczęły się moje problemy z masturbacją, które trwały przez prawie następne 20 lat, z przerwami raz po kilka miesięcy, raz po kilka lat.
W międzyczasie byłam osobą wierzącą i praktykującą, a nawet mocno zaangażowaną w kościele. Potem doszły jeszcze oglądane ukradkiem nocami programy erotyczne na ogólnodostępnych kanałach. Kiedy w domu pojawił się komputer ze stałym łączem internetowym - zmiażdżył mnie świat internetowej pornografii. Nie wiem nawet ile godzin spędziłam na różnych stronach, oglądając coraz to gorsze rzeczy.
To prawda, co mówią specjaliści - to jest równia pochyła i ciągle chce się więcej i ostrzej. I wielkim kłamstwem są opinie "ekspertów", twierdzących, że nie ma w pornografii i masturbacji nic szkodliwego.
Jak to się ma do czystości przedmałżeńskiej? Otóż jak nietrudno się domyślić, młoda dziewczyna z totalnie wypaczonym podejściem do spraw cielesności, która wchodziła w pierwszy związek z chłopakiem bardzo szybko dała się "uwieść". Mój pierwszy chłopak sam miał ogromne problemy z pornografią i masturbacją, z którymi również borykał się właściwie od lat dorastania.
Bardzo szybko zaczęliśmy współżyć i przez dwa lata naszego związku wyrządziliśmy sobie ogromną krzywdę. Z jednej strony staraliśmy się przestać, z drugiej strony pakowaliśmy się coraz głębiej w grzech. Nie było między nami miłości, było za to mnóstwo wyrzutów sumienia, wzajemnych oskarżeń, zazdrości i innych złych emocji.
Związek skończył się w okropny sposób, mój chłopak nie mógł się pogodzić z rozstaniem, przecież byłam jego własnością, zawsze do dyspozycji. Po kolejnej i kolejnej spowiedzi obiecywałam sobie, że więcej tego błędu nie popełnię.
Niestety, mój drugi chłopak również miał za sobą "niezłą" przeszłość z różnymi kobietami. W związku z tym, że wiążąc się z nim byłam bardzo niedojrzałą i ślepo zakochaną dziewczyną, znów po kilku miesiącach doszło do jednej sytuacji, potem do drugiej, a potem było już z górki.
Tyle, że wtedy związek skończył się po ośmiu miesiącach, tym razem zdradą z jego strony.
Wtedy w moim życiu pojawił się mój obecny mąż. Mężczyzna zupełnie inny niż wszyscy, z którymi miałam do tej pory do czynienia. Był bardzo oddany, opiekuńczy i spokojny, czasami wręcz wycofany.
Oprócz tego był bardzo poukładany, taki prawdziwy człowiek z zasadami. Był taki, mimo że nie miał relacji z Bogiem, a w kościele ostatni raz był na swoim bierzmowaniu. Im bliżej go poznawałam, tym bardziej wiedziałam, że jest to taki mężczyzna, który może zostać nie tylko moim mężem, ale też strażnikiem i opiekunem, a w przyszłości na pewno wspaniałym ojcem moich dzieci.
Niestety, poprzednie związki zostawiły ogromną, ziejącą pustkę w moim sercu. Bardzo długo nie potrafiłam się na niego otworzyć, nadal szukając pustych uniesień w związkach z niepoukładanymi chłopakami. W końcu, po wielu miesiącach moich rozterek, a jego cierpliwego oczekiwania i walki o mnie, zdecydowałam, że zostawiam przeszłość za sobą i otwieram nowy rozdział - z nim.
Tym razem wiedziałam, że albo odtąd idziemy razem, najpierw ku narzeczeństwu, a potem ku małżeństwu. Nie chciałam w ogóle tracić czasu. On na szczęście był bardzo zdecydowany, wręcz uparty na mnie od samego początku.
I właśnie na samym początku, kiedy byliśmy oboje bardzo w siebie wpatrzeni i coraz sobie bliżsi, jasno postawiłam swoje zasady: że chcę czekać. Że za dużo we mnie zranień, strachu, że mam takie, a nie inne wartości. Wiedziałam też, że go pragnę, ale bardziej pragnę, żeby wszystko było we właściwej kolejności. A on się zgodził.
Było to wyjątkowe. Zgodził się, bo przede mną nie miał nigdy żadnej dziewczyny, z nikim nawet nie chodził za rękę, o pocałunkach czy pieszczotach nie wspominając. Zgodził się, bo przez pierwsze 22 lata swojego życia ćwiczył się w czystości, dla swojej przyszłej żony - dla mnie.
Dzięki jego historii życia i przez moje wcześniejsze doświadczenia, wyciągnięte z nich wnioski, nie zapuszczaliśmy się w "tamte rejony". Nie powiem, że nie całowaliśmy się, że nie bywało miedzy nami namiętnych sytuacji. Ale muszę jasno powiedzieć - nie było seksu "na niby", nie było pettingu. Nie widziałam mojego męża nago (ani on mnie) przed ślubem. Ani razu.
W stałym związku przed ślubem byliśmy niecałe 3 lata. 3 lata spędzone na podróżach, wielogodzinnych rozmowach, spotkaniach rodzinnych, wyjazdach ze znajomymi i setkach innych rzeczy.
To one sprawiły, że gdy stawałam z nim na ślubnym kobiercu byłam naprawdę najszczęśliwszą i najbardziej radosną osobą pod słońcem. Wiedziałam, że doskonale znam tego człowieka, który stoi obok mnie. I chciałam go poznawać nadal, codziennie, do końca życia.
Nie pamiętam z tego dnia stresu, nie pamiętam pośpiechu. Pamiętam tylko ogromną, niewysłowioną radość. Nie chcę sprowadzać wszystkiego do stwierdzenia, że zawdzięczamy to tylko zachowaniu czystości przedmałżeńskiej. Byłoby to duże uogólnienie i przekłamanie. Jednak nie mogę też umniejszać naszych starań i zmagań.
Często było trzeba zmagać się nawet nie tyle z pożądaniem, co z ogromnym pragnieniem bliskości. Przecież znaliśmy się już tak dobrze i blisko, byliśmy ze sobą coraz bardziej zżyci. W naturalny sposób chciało się już wyrazić tą bliskość również w sposób cielesny.
Dlatego na podstawie własnych doświadczeń, uważam że trzeba szybko się decydować na narzeczeństwo. Mam na to zresztą liczne przykłady z życia bliższych i dalszych znajomych.
Poza tym nie ma co czekać na skończenie studiów, znalezienie pracy i kupienie mieszkania. To wszystko można zrobić już będąc małżonkami. Bez sakramentu małżeństwa w coraz dłuższym związku coraz trudniej jest wytrwać w czystości.
Co mi dało czekanie? Umiejętność okiełznania swojej bardzo nieuporządkowanej seksualności. To dla mnie naprawdę ogromna łaska, że trafiłam na takiego człowieka. Przez kilka lat cierpliwego czekania na mojego męża nauczyłam się inaczej patrzeć na mężczyzn. Latami uczyłam się powściągliwości i unikania flirtu, który często mógł prowadzić do zupełnie niepotrzebnych, podbramkowych sytuacji.
Dzisiaj, po kilku latach małżeństwa wiem, że seksualność jest ważna, ale nie najważniejsza. Że seks jest ogromnie przereklamowany z jednej, ale też zdecydowanie za bardzo niedoceniany. Jest istotnym elementem życia małżeńskiego, ale zupełnie inaczej się go przeżywa, gdy wypływa on z mojej wzajemnej relacji z mężem i jest jej ukoronowaniem. To ma być wisienka na torcie, a nie centralny punkt naszego związku. Nie można wokół niego budować relacji, wzajemnych zależności i oczekiwań. Tylko tego nauczyły mnie poprzednie związki.
Dlaczego czekaliśmy? Na moje czekanie na pewno wpływ miało nauczanie Kościoła Katolickiego, a na czekanie mojego męża wpływ miałam ja. Nie musieliśmy czekać, ale mogliśmy i chcieliśmy udowodnić, że się da. Na przekór światu, który wszędzie wielkimi literami krzyczy, że nie dość.
Wszyscy mówią, że się nie da, a poza tym że niezdrowo jest czekać, że to staroświecko. My zdecydowaliśmy, że skoro mamy jedno życie, będziemy wypróbowywać na sobie tylko jeden światopogląd naraz.
Na dzień dzisiejszy droga proponowana przez Kościół, na której staramy się trwać oboje, prowadzi nas ciągle do siebie nawzajem. Uczy nas odpowiedzialności - najpierw za siebie, potem za innych. Pokazuje, jak ważne jest dbać o siebie, o nasz związek i relacje z rodziną i bliskimi. Uczy nas, że tym, co najważniejsze w naszej relacji nie jest fakt, czy jesteśmy dopasowani w łóżku.
Po czterech latach małżeństwa powiem krótko - raz jesteśmy, raz nie. Przychodzą choroby, trudności, stresy i wtedy nie ma się czasem nawet siły myśleć o bliskości i pieszczotach - takie jest życie. Przychodzą też dni, gdy możemy się odkrywać na nowo, raz za razem. I każdy jeden raz jest inny. A too dlatego, że my też się zmieniamy, dorastamy do siebie nawzajem i uczymy się siebie nawzajem. I jestem pewna, że tak przez całe życie!
Naprawdę, warto czekać, bo przecież nie zabraknie nam potem dni, żeby być blisko. O ile oczywiście zakładamy, że chcemy zostać razem już do końca - której to postawie też
zdecydowanie służy trwanie w czystości.
Nie bójcie się wchodzić w związki. Nie bójcie otwierać się przed sobą nawzajem, poznawać się, zakochiwać. Nie bójcie się narzeczeństwa, szanujcie ten czas, niech będzie dla Was absolutnie wyjątkowy. I uczcie się kochać, czyli żyć w pełnej wolności.
Świadomie podejmujcie decyzję, że chcecie codziennie jakiś mały kawałek siebie poświęcać dla dobra tej drugiej osoby. Bo miłość to właśnie ta codzienna postawa, która mówi: jesteś najważniejszy i będę się troszczyć o Twoje dobro.
Nie bójcie się walczyć o czystość, bo chociaż czekanie bywa gorzkie, jego owoce są przesłodkie. Z radością poświadcza o tym dziś osoba, która kiedyś doświadczyła też bagna nieczekania.
Dziś jako szczęśliwa mężatka razem z mężem mówię Wam - warto czekać! Powodzenia!
Skomentuj artykuł