O tym, co wydarzyło się w Loyoli
MAGIS 2011 w Madrycie - ależ to była przygoda! Pamiętam ją do dziś, choć minęło już pięć lat.
A czego szczególnego tam doświadczyłem? No cóż, przede wszystkim zmieniło się moje podejście do osobistej modlitwy, którą wcześniej postrzegałem jedynie jako cichą rozmowę z Bogiem. A tu się dowiaduję, że i właściwe poruszanie swym ciałem może być formą wielbienia Pana. Choć muszę przyznać, że początkowo nie szło mi to najlepiej, bo jestem osobą o słabych zdolnościach sensomotorycznych. Jednak ośmielony przez MAGIS-ową wspólnotę zacząłem nieźle sobie radzić, przezwyciężając wszelkie trudności. Lecz nie to było największym moim odkryciem, tylko to, że Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem, i z takim właśnie mną chce się spotkać na modlitwie.
Owo przełamywanie, o którym wspominałem, wynikało z tego, że zostałem przydzielony do wszechstronnego eksperymentu artystycznego, którego kulminacją była pantomima. Zagraliśmy ją dla miejscowej ludności w Valladolid, gdzie odbywał się eksperyment. I muszę przyznać, że było to coś niesamowitego: przekazywaliśmy Słowo Boże bez piśnięcia słówkiem ni to po hiszpańsku, ni to po angielsku. I nas zrozumiano. Wow! Przypomniało mi się wówczas święto Pięćdziesiątnicy, kiedy to Duch Święty zgromadził uczniów Pańskich w jednym miejscu, niezależnie od ich narodowości czy języka.
Poza tym po kilku dniach takiego eksperymentowania zrozumiałem, na czym polega postawa MAGIS. Chodzi w niej po prostu o świadome życie, w którym człowiek nie koncentruje się na sobie, tylko na Bogu - wcześniej, zwłaszcza gdy wszystko szło po mojej myśli, pamiętałem o Bogu jedynie na modlitwie. Na MAGIS-ie zaś to się zmieniło. Teraz staram się postrzegać wszystkie aspekty mojego życia przez pryzmat tego, czego oczekuje ode mnie Bóg. A to sprawia, że łatwiej mi jest rozpoznawać Boże znaki w swym życiu, przez co też daję Mu się zaskakiwać. A On potrafi to nieźle robić. Jeśli nie wierzycie, to wam opowiem dwie historie, które przydarzyły mi się w Loyoli.
Krótko po moim przyjeździe wraz z kilkoma przyjaciółmi postanowiłem wejść na pobliskie wzgórze, z którego roztaczał się malowniczy widok, aby "po-pstrykać" pamiątkowe zdjęcia. Reszta grupy szła z przodu, ja zaś zostałem w tyle, skupiając się na poszukiwaniu ciekawych pejzaży. Po drodze mijałem farmę. Było na niej kilka psów, które zaczęły wówczas wyjątkowo ujadać, choć nie zamierzały mnie ugryźć. Przykuło to jakoś moją uwagę. Może dlatego, że jestem z dużego miasta, a taki obrazek to w Singapurze niecodzienny widok. I chcąc dołączyć do reszty, przyśpieszyłem kroku. Po chwili jednak napotkałem stado pasących się krów. Te również mnie zaabsorbowały, bo gapiły się na mnie nerwowo, jakby chciały mnie przed czymś ostrzec, po czym zaczęły muczeć. Zatrzymałem się na chwilę, aby zobaczyć, czy ktoś nie nadjeżdża. Jednak to nie było to. Nie wiedząc, co się dzieje, już miałem ruszać dalej. Lecz gdy tylko podniosłem stopę... potężna gałąź spadła z wielkiej wysokości na ziemię.
Gdybym się nie zatrzymywał, to... Nawet nie chcę o tym myśleć. Ależ to był huk! Błyskawicznie przeszły mnie ciarki. Gdy tylko doszedłem do siebie, zacząłem dziękować Bogu, że mnie ocalił - gdybym był bardziej pochłonięty robieniem zdjęć i nie zwracał uwagi na owe zwierzęta, to mogłoby już być po mnie. Dało mi to do myślenia. I doprowadziło do konkluzji: że zbytnie skupienie się na sobie prowadzi do autodestrukcji.
Pamiętam też pewną gwiaździstą noc. Leżałem na trawniku, zachwycając się pięknem nocnego nieba, gdy nagle z domu rekolekcyjnego zaczęła do mnie dobiegać pewna pieśń. Była tak melodyjna, tak ujmująca, po prostu chwytała za serce. Zachwyciłem się nią, mimo że nie znałem hiszpańskiego. Wiedziałem tylko, że skomponował ją chilijski jezuita, ojciec Cristobal Fones. Pomyślałem więc sobie: Boże, jak fajnie byłoby znać jej tytuł i wiedzieć, o czym ona jest. Niedługo potem wsiadłem do autokaru, kierując się do Madrytu na ŚDM-y. Gdy tylko znalazłem się na pokładzie, "odpłynąłem" ze zmęczenia.
Obudziłem się dopiero przed końcem podróży. I jakież było moje zdziwienie, gdy na siedzeniu obok zobaczyłem ojca Fonesa. Natychmiast zapytałem go o tę piosenkę. Okazało się, że jej tytuł to: "Canción al corazón de Jesus", czyli "Pieśń do Serca Jezusa". A jej słowa mówią o Jego miłości do nas, o tym, że to właśnie z jej powodu umarł za nas na krzyżu. Słuchając tego, byłem zachwycony. A wspomniany utwór polecam i Wam.
Kończąc, z całego serca zachęcam każdego, aby chociaż raz doświadczył MAGIS-owej przygody. Bo choć na niej możemy znaleźć się w sytuacjach, które wiele od nas wymagają, to jednak właśnie one mogą przybliżyć nas do Boga, który przemienia serca i sprawia, że zaczynamy być "bardziej" dla innych.
Gregory, ma 32 lata; mieszka w Singapurze; obecnie pracuje jako specjalista w dziale kadr.
Skomentuj artykuł