Archiwalna rozmowa z kard. Adamem Kozłowieckim
Publikujemy archiwalną rozmowę z kard. Adamem Kozłowieckim SJ przeprowadzoną na antenie Radia Kraków w 1998 roku. Do tekstu dołączone są fragmenty wspomnień kard. Kozłowieckiego.
Było mi przykro, że nie od razu zaakceptował mój wybór, ponieważ byłem bardzo przywiązany do ojca. Nie miałem jednak najmniejszej wątpliwości, że Pan Bóg mnie powołuje. Chciałem być jezuitą i do tego się przygotowywałem.
Mój ojciec – mówiąc nieco żartobliwie – był leśnikiem-maniakiem. W powiecie kolbuszowskim i samborskim posiadał olbrzymie lasy. Uważał, że największym skarbem jest ziemia. Kiedy mieliśmy jakieś kłopoty finansowe, sprzedawał kawałek lasu. Mówił, że to stanowi podstawę naszej egzystencji; na tym powinniśmy się opierać. Można uprawiać pszenicę, ziemniaki, kapustę czy żyto. Przynosi to może większy dochód, ale najpewniejszy jest las. Kiedy ojciec sprzedawał hektar lasu, równocześnie sadził półtora hektara nowego. Kochając las, tak naprawdę chciał naszego dobra. Myślał o mnie… A ja idąc do zakonu, miałem to wszystko zmarnować.
Pogodził się z moim wyborem dopiero, kiedy odprawiałem Mszę świętą prymicyjną w Majdanie Królewskim.
Nieraz myślałem o misjach, ale nigdy na poważnie... Wybuchła wojna i zajął się mną Hitler. W 1939 roku zostałem aresztowany przez gestapo. Rok później trafiłem do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, a potem w Dachau. Wtedy myślałem, marzyłem i śniłem o powrocie do domu.
W Oświęcimiu byłem w pierwszej grupie osadzonych. Tydzień wcześniej do obozu przywieźli kryminalistów z tarnowskiego więzienia, ale trzymali ich jeszcze na tak zwanej kwarantannie. Nas, z więzienia na Montelupich w Krakowie i z Wiśnicza, od razu dali do obozu. Pamiętam mój obozowy numer: tysiąc sześć. Naszymi przełożonymi – kapami – byli niemieccy kryminaliści. Mieli na swoich ubraniach naszyte zielone trójkąty. Jeden z nich zapytał kiedyś o. Kazimierza Dembowskiego (który potem zginął w komorze gazowej Dachau): „I ty wierzysz?”. „Tak, wierzę” – odpowiedział o. Kazimierz. Kapo spojrzał na niego, pokiwał głową i powiedział: „Ja także wierzyłem, ale jak będziesz tu tak długo jak ja… Ja już nie wierzę”. To nie był zły człowiek...
Modliłem się o wytrwanie w wierze. Pamiętam, jak niektórzy więźniowie zapowiadali, że się zemszczą, rozprawią się ze swoimi prześladowcami. Nazwali ich „świniami”. „Czy chcesz być taki sam jak oni? – pytałem. – Kiedy tak z nami postępują, mówisz, że to świnie. Jeśli jednak będziesz czynił, tak jak obiecujesz, też będziesz świnią. Świat jest lepszy z jedną świnią niż z dwiema”.
Są dwie rzeczy, które moim zdaniem wynaturzają człowieka: skrajna nędza i łatwe życie. Nieraz pisałem do Polaków, że codziennie modlę się za ojczyznę, żeby było lepiej, ale nigdy za dobrze.
Często chodzę w chwilach wolnych z Kazikiem Olearczykiem i rozmawiamy o Polsce i o polityce. Ale myśl jest gdzie indziej i rozmowa się nie klei ani mnie, ani jemu. Odczuwam to najwyraźniej. Prześladuje nas myśl, czy Paweł przyniesie nam, co dzisiaj? Jak strasznie cierpimy przy tym moralnie. Jakże wstydzimy się naszego spodlenia i zezwierzęcenia pod wpływem głodu i cierpienia”.
Wyjechałem do Rzymu. Spotkałem tam polskiego ambasadora, prof. Stanisława Kota. Zapytał mnie wprost, gdzie według mnie bardziej zagrożony jest Kościół – w Rodezji Północnej czy w Polsce. Zdaniem prof. Kota Kościół był bardziej zagrożony w Polsce, dlatego za swój obowiązek uważał pomoc Polakom w powrocie do ojczyzny, by mogli bronić kraju przed „bezbożnym komunizmem”. Miał na myśli przede wszystkim księży, którzy przeszli obozy koncentracyjne, i żołnierzy generała Andersa. Prof. Kot był człowiekiem „systemu”, podkreślał jednak zawsze, że nie jest komunistą. „Ja jestem Mikołajczyk” – mówił. Bardzo mi imponował. Był człowiekiem światłym, rozumnym i uczciwym.
Chciałem więc wrócić do Polski. Dostaliśmy jednak wówczas list od naszego wikariusza generalnego. Proponował on „tym, którzy przeżyli”, by zgłosili się do pracy misyjnej w Rodezji Północnej. Była tam bowiem misja powierzona polskim jezuitom, która znajdowała się w bardzo trudnej i skomplikowanej sytuacji. Ówczesny prefekt apostolski o. Bruno Wolnik pisał nawet, że jeśli w ciągu pół roku nie przyjedzie do Rodezji co najmniej trzech nowych kapłanów, będzie musiał niektóre placówki zamknąć.
Mój wyjazd do Afryki był więc podyktowany poczuciem obowiązku. Kiedy rozmawiałem z wikariuszem, zaznaczył on, że nie może mi „kazać” wyjechać, że to nie jest rozkaz, ale życzenie. Powiedziałem mu, że nie chcę jechać, ale skoro takie jest jego życzenie – jadę. Do Rodezji Północnej przybyłem 14 kwietnia 1946 roku. Najstarszym misjonarzem był tam wówczas Francuz, o. Moreau. Dał mi na początku lekcję, mówiąc, że trudno jest zrozumieć tutejszych ludzi: „Aby ich zrozumieć, człowiek musi być noszony na plecach czarnej matki przynajmniej dwa lata”.
Praca na misjach nie była łatwa. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę, że Afrykańczycy zostali straszliwie skrzywdzeni przez białego człowieka. Z tego powodu stracili dużo czasu. Kiedy Europejczycy czy Amerykanie gwałtownie się rozwijali intelektualnie, technicznie i gospodarczo, rdzenni mieszkańcy Afryki byli używani jako narzędzia. Czarny Ląd przez trzysta lat był rezerwatem niewolniczej pracy. Afrykańczyków porywano, sprzedawano i kupowano. Kontynent ten jest zapuszczony cywilizacyjnie i za to odpowiada biały człowiek. Teraz powinien spłacić ten dług i pracować na rzecz Afryki w Afryce.
Naturalnie to nie było łatwe. Miałem świadomość, że musimy im pomóc. W jaki sposób? Przede wszystkim w rozwoju intelektualnym, ale i moralnym. To oczywiście wymaga czasu. Ile lat potrzebowała Europa czy w ogóle biały człowiek, by dojść na przykład do systemu demokratycznego? Zawsze powtarzałem, że demokracja ma wiele plusów: tych, którzy mają władzę, można zmienić i oni muszą się z tym liczyć. Słabością demokracji jest natomiast fakt, że zakłada mądrość większości, a nie zawsze większość jest rozumna i uczciwa. Dlatego – pamiętając o tych niebezpieczeństwach – trzeba pomóc Afrykańczykom w budowaniu demokracji. Jeżeli bowiem ktoś jest wykształcony, ale nieuczciwy, jest człowiekiem niebezpiecznym.
Zarzuca się misjonarzom, że chcą triumfalizmu i narzucają na misjach swoją kulturę. Owszem, chcemy triumfalizmu rozumianego jako zwycięstwo prawdy i zwycięstwo krzyża. Nie chcemy też narzucać swojej kultury, ale dzielić się tym, co mamy najlepszego.
Pięćdziesiąt lat temu Afryka, z nielicznymi wyjątkami, była rządzona przez państwa kolonialne, które dużo (ale nie dość) dla Afryki zrobiły (szkolnictwo, służba zdrowia, komunikacja, administracja, nawet nieco przemysłu), ale jeszcze więcej (za wiele) dla siebie samych. Może miłowali tych kolonizowanych bliźnich, ale nieco mniej niż siebie samych. Teraz niektórzy mówią, że Afrykanie są biedni, bo są leniwi. Nie należy uogólniać, jak chodzi o pracowitość, bo znam wielu Afrykanów, od których wielu Europejczyków mogłoby się wiele nauczyć. Jak chodzi o lenistwo, to stwierdziłem, że często jest wynikiem biedy...”.
Afryka to zupełnie inny świat. Rozmawiałem kiedyś z ofiarodawcami z Ameryki. Do katechizacji przysyłali na misje różne biblijne obrazki. To może się podobało w Ameryce, ale w Afryce trzeba odwoływać się do miejscowej kultury i rzeczywistości, w której żyją ci ludzie. Kiedy w czasie lekcji religii w szkole podstawowej pokazałem uczniom obrazek Ucieczka z Egiptu, dzieci wybuchnęły tylko śmiechem.
Ważny wydaje się tu zdrowy rozsądek. Często powtarzam, że po łasce Bożej to największy dar, jaki Pan Bóg daje człowiekowi. Pamiętam moją pierwszą lekcje matematyki. Miałem pięć lat. Rodzice dla mnie i mojego o rok starszego brata zatrudnili nauczyciela. Na pierwszej lekcji zapytał on: „Ile jest jeden dodać jeden?”. Nie mogłem rozwiązać tego problemu. Wtedy nauczyciel wziął ołówki: jeden ołówek i jeden ołówek to dwa ołówki. Abstrakcja przeszła w praktykę.
Nie należy wymagać za dużo. Afrykańczycy przywiązują się i są wdzięczni. Trzeba jednak pamiętać, że Czarny Ląd to nie jest słodki obrazek: mały pobożny Murzynek ze złożonymi do modlitwy rączętami. Nie!
Nie jest to proste. W szkole, w której pracowałem, miałem uczniów z dwóch różnych szczepów. Między nimi wybuchła walka. Sprawa wyglądała dość poważnie. Niektórzy bojąc się, nocowali w buszu. Chciałem w końcu doprowadzić do zgody. Zawołałem dwóch chłopców z tych szczepów i powiedziałem: „Musicie się pogodzić. Podajcie sobie ręce”. Uważali, że to niedorzeczne. Afryka to inny świat, ale trzeba próbować...
Namówiłem jednego chłopca, aby mnie codziennie uczył Citonga. Jeszcze mnie nie «sprał» za lenistwo czy tępotę – raz nawet dał mi dwa jajka za dobry postęp i obiecał kurę, jak się będę jeszcze lepiej uczył. Proszę o memento do Ducha Świętego, który nauczył szybko Apostołów przeróżnych języków, aby i mnie pomógł w tym Citonga i żebym tę kurę dostał!”.
Bardzo ciekawe są relacje rodzinne w Afryce. Dla mieszkańców Czarnego Lądu pierwsze miejsce zajmuje dziecko. Nie wyobrażają sobie małżeństwa bezdzietnego. Adopcja jest dla nich czymś obcym.
*Publikowany wywiad został przeprowadzony w roku 1998 i wyemitowany na antenie Radia Kraków.
**Fragmenty wspomnień Kardynała za: A. Kozłowiecki SJ, Moja Afryka, moje Chingombe. Dzieje misjonarza opisane w listach do Przyjaciół, Kraków 1998.
Skomentuj artykuł