Gdy Kościół boli...
Być może gdzie indziej istnieje lepsza wspólnota, w której nie byłbym obciążony ciężarem czyichś grzechów, ciasnoty, głupoty i skandali. Poczułbym się również doskonalszy. Ale pozbyłem się już tych złudzeń. Można stworzyć sobie lepszy Kościół, własny, wypomadowany, ale czy wówczas zbliżyłbym się bardziej do Boga, który kocha świętych grzeszników?
Z soborowej wizji Kościoła wynika kolejny paradoks: cierpienie, jakiego doświadczamy w łonie wspólnoty wierzących, nie zawsze spowodowane jest przez działanie zła. Jeśli Lud Boży tworzą wszyscy ochrzczeni (nie pomijając osób żyjących w stanie grzechu śmiertelnego ), nie można uniknąć bólu w Kościele, jeśli przynależy się do dynamicznej społeczności świętych i grzeszników, chyba że pozostanie się jej formalnym członkiem, przyjmując pozę niezaangażowanego obserwatora. Co więcej, ból eklezjalny posiada zróżnicowany charakter i intensywność, w zależności od wywołującego go źródła. Wymieniłbym jego dwa podstawowe typy:
Pierwszym z nich jest ból związany z wewnętrzną transformacją wierzącego pod wpływem działania Ducha Świętego. Innymi słowy, chodzi o powolne obumieranie, będące “naturalnym” elementem wzrostu, o którym Jezus wspomina w Ewangelii św. Jana ( Por. J 12, 24). Św. Ignacy z Loyoli opisuje to doświadczenie w kategoriach przeplatających się w życiu wierzącego faz strapienia i pocieszenia duchowego. Św. Jan od Krzyża odwołuje się do obrazu nocy zmysłów i ducha, a św. Teresa z Avila porównuje oczyszczenie do przejścia przez siedem mieszkań duszy.
Jakkolwiek nie nazwalibyśmy tej rzeczywistości, jedno jest pewne: obumieranie w życiu codziennym objawia się w naszej psychiczno-cielesnej strukturze i na ogół nie należy do przyjemnych doświadczeń. Przykładowo, dokuczliwość własnych słabości i ograniczeń, ciemności, oschłości, wątpliwości w wierze, nawet kompleksy, depresje i samotność, mogą być narzędziem lub skutkiem duchowego odrodzenia, przy założeniu, że wierzący trwa w komunii z Bogiem. Ktoś może się również smucić z powodu błądzenia, czy grzechu bliskiej mu osoby. Trzeba również wspomnieć cierpienia chorych fizycznie lub psychicznie, a także prześladowanych. Ten rodzaj bólu dopełnia “ braków udręk Chrystusa dla dobra Jego ciała, którym jest Kościół"( Kol 1, 24 ).
Zresztą, podobne ogołocenie nie omija również naszych międzyludzkich relacji. Dlaczego doświadczamy w nich rozczarowań i zawodów? Czy tylko na skutek naszych wyborów, skłonności do złego i nieopanowanych odruchów? Takie wyjaśnienie byłoby zbyt proste i, myślę, zubażające człowieka. Kazimierz Dąbrowski, wybitny psycholog, twierdzi, że osobowość rozwija się tylko wtedy, gdy rozpadają się w niej “stare” struktury psychiczne (na przykład przejście od dzięcięctwa do dorosłości) i powstają nowe. Małżonkowie prędzej czy później odkrywają, że nie są idealni. Pomiędzy nimi piętrzą się negatywne uczucia, narastają nieporozumienia, gaśnie pierwotne zauroczenie. Niektórzy uważają, że tak nie powinno być. Tymczasem najczęściej takie wstrząsy są zaproszeniem do wejścia na kolejny etap w rozwoju związku, który zaowocuje jednością na głębszym poziomie.
Drugi typ bólu eklezjalnego to zgorszenie. Greckie słowo “skandalon”, opisujące w Nowym Testamencie ów bolesny stan (skandal), początkowo oznaczało “przynętę zawieszoną, na przykład, na łapce na myszy”, potem sam “wnyk” , w końcu “przeszkodę na drodze”. Zgorszenie bazuje na zaskoczeniu, dzięki któremu łatwiej obezwładnić i schwytać ofiarę. Nagłe znalezienie się w moralnym potrzasku podcina nam skrzydła oraz zniechęca do czynienia dobra. Wskutek tego przeżycia czujemy się podminowani i rozbici. Jest ono o tyle groźne, że może zachęcać do popełnienia zła. Nic dziwnego, że Jezus stanowczo ostrzega przed zgubnym i pustoszącym wpływem niemoralnego przykładu (Łk 18, 7).
Z grubsza rzecz ujmując, zgorszenie występuje w wersji “łagodniejszej”, kiedy dowiadujemy się o niegodziwym zachowaniu osoby, którą znamy, lub w bardziej dramatycznej formie, kiedy sami stajemy się ofiarami niecnego postępowania chrześcijanina. Nie każde zło oburza nas w takim samym stopniu. Zależy to od głębi relacji i zaufania, jaka łączy nas ze sprawcą haniebnego czynu. Najczęściej zgorszenie przypisujemy w Kościele pasterzom (nadużycia władzy, afery seksualne i finansowe, zamiatanie trudnych spraw pod dywan itd.) Ze względu na ich specyficzne powołanie, słusznie oczekujemy od księży i biskupów wsparcia i przykładu. Dlatego zawód i frustracja bywa tutaj szczególnie dotkliwa i osłabiająca morale, ponieważ obdarzamy ich kredytem zaufania. Wszyscy w głębi serca szukamy przewodników. Niewierni pasterze przysparzają większy ból, gdyż reprezentują wartości, z którymi się identyfikujemy i chcemy je wcielać w życie.
Z drugiej strony należałoby się zapytać, dlaczego złe postępowanie księdza lub biskupa razi nas bardziej niż, na przykład, przeciętność lub religijna obojętność świeckich, naszych sąsiadów i krewnych, którzy również są powołani do dawania chrześcijańskiego świadectwa. Po części wiąże się to z klerykalnym utożsamieniem Kościoła z hierarchią i instytucją, do której udaje się, aby załatwić określone sprawy. Intensywność i wyrazistość bólu zgorszenia może zależeć zarazem od silnego lub znikomego poczucia więzi ze wspólnotą Kościoła, z drugiej strony od ubóstwienia duchownego, który przecież “został wzięty z ludzi”(Hbr 5,1). Ponadto, nie każde zgorszenie ma swoje źródło w gorszycielu. Zaświadcza o tym Ewangelia: “Wtedy przystąpili uczniowie i rzekli do Jezusa: Wiesz, że faryzeusze, usłyszawszy to słowo, zgorszyli się?” (Mt 15, 12). Czasem ludzie zżymają się na kogoś, ponieważ bronią się przed przyjęciem prawdy lub projektują własny nieład na innych.
Jeśli zgorszenie rozumieć nie tylko w klerykalnym, lecz w szerszym, eklezjalnym sensie, to każdy osobisty grzech ochrzczonego kompromituje Ciało Chrystusa. Yves Congar, dominikański teolog, pisze, że w Kościele dzielimy ze sobą wszystko. “Obok solidarności umacnianej przez wzorce i wzajemne, pozytywne oddziaływanie, istnieje również naturalna solidarność, na mocy której każdy grzech plami cały Kościół, ponieważ oszpeca całe ciało, podobnie jak każde dobre działanie przynosi korzyść całości” Sobór Watykański II wyraźnie stwierdza, że grzechy chrześcijan “ranią Kościół” (Lumen Gentium, 11).
Co więcej, Jan Paweł II w encyklice poświęconej jedności chrześcijan, pisze, że “zgładzone i przezwyciężone muszą być nie tylko grzechy osobiste, ale także grzechy społeczne, poniekąd „struktury” grzechu, które przyczyniły się i nadal mogą się przyczyniać do podziału i do jego utrwalenia”. Francis Sullivan SJ komentuje, że po raz pierwszy w historii w dokumencie tej rangi “struktury grzechu” i “grzechy społeczne” zostały przypisane Kościołowi. Rany stają się przyczyną bólu braci i sióstr nie tylko przez tzw. grzechy publiczne i jawne, lecz również przez zaniedbania, obojętność, sztywne zasady, którymi żywią się struktury generujące grzech.
Natychmiast rodzi się jednak pytanie, w jaki sposób Kościół może doznać uszczerbku, skoro równocześnie jest “niezachwianie święty”. Francis Sullivan SJ tłumaczy, że “niezachwianie święty” oznacza “ bycie świętym w taki sposób, że Kościół ostatecznie nie może zawieść, czy zagubić się”, co nie wyklucza po drodze słabości, skazy i grzechu. Teologowie od wieków debatują, czy przewiny poszczególnych uczniów Chrystusa pomniejszają świętość Kościoła, podobnie jak zasługi i dobre czyny przymnażają mu chwały. Dokumenty ostatniego soboru nie wypowiadają się wprost na ten temat. Niemniej znajdujemy w nich znamienne słowa: “Członkowie Kościoła nie żyją pełnią gorliwości w oparciu o środki łaski, jakby należało, tak że oblicze Kościoła za mało świeci braciom od nas odłączonym i całemu światu, a wzrost królestwa Bożego ulega opóźnieniu”.
Karl Rahner sądzi, że “Kościół nie mógłby być przedmiotem własnej odnowy i oczyszczenia, gdyby nie był na pierwszym miejscu i w pewnym sensie podmiotem grzechu i winy”. Jeśli Kościół ciągle wymaga pokuty i odnowienia, zakłada to jego grzeszność, czyli wewnętrzne osłabienie. Grzechy i rany pogarszają żywotność Kościoła, co przejawia się w specyficznym stanie zapalnym, który musi on nieustannie przeżywać w swoich członkach.
Z ludzkiego punktu widzenia te rozterki nie są pozbawione racji. Sęk w tym, że otwierają nas na różne możliwości ich załagodzenia. W historii chrześcijaństwa wiele pobożnych osób i grup obruszało się na nieprzykładne życie swoich braci i sióstr w wierze, co można jakoś zrozumieć. Ich błąd polegał jednak na tym, że na własną rękę postanowili zneutralizować dokuczliwe żądło kościelnej niedoskonałości, tworząc wspólnoty oparte na wysublimowanym “duchowym” Kościele, który de facto nie istnieje. Tertulian bulwersował się tym, że Kościół nie ekskomunikował cudzołożników. Donacjanie zaprzeczali ważności sakramentów sprawowanych przez grzesznych kapłanów. Katarzy obrali surowy, “doskonalszy” tryb życia, potępiając seksualność, stworzoną, ich zdaniem, przez złego Boga.
Co zrobić, aby ból związany z byciem chrześcijaninem nie sprowadził nas na manowce? Jak zmierzyć się z tą uczuciową i intelektualną łamigłówką tak, aby nie popaść w skrajności? Przede wszystkim musimy pożegnać się z przekonaniem, że kiedykolwiek uda nam się wyeliminować ryzyko zranienia we wspólnocie wierzących. Szkopuł w tym, że takie doświadczenia przynależą do tego, co nazywamy próbą wiary.
Kiedy doznajemy bólu kościelnego jego intensywność w ogromnej mierze wypływa ze zderzenia konkretnego, przykrego faktu z idealnym obrazem siebie jako członka wspólnoty Chrystusa, bądź Kościoła jako całości. W takich momentach błyskawicznie przypominamy sobie, że ten sam Kościół działa w imieniu Boga i posiada wszelkie środki potrzebne do zbawienia. Ogłasza się jako “jedyna arka pośrodku morza grzechu i zepsucia”. Pokusa wykorzystuje tę sprzeczność. W przeciwnym wypadku rozczarowanie w ogóle nie byłoby możliwe. W chwilach cierpienia z powodu oczyszczającego ognia Ducha Świętego, nie powinniśmy stracić z oczu celu, do osiągnięcia którego jesteśmy w ten sposób przygotowywani, czyli oglądania Boga twarz w twarz. Kiedy czujemy się zgorszeni czyimś postępowaniem, wtedy, paradoksalnie, winniśmy wziąć sobie do serca własną grzeszność i słabość. Widząc upadki i grzechy innych łatwo poczuć się lepszym. Z drugiej strony, nie zapominajmy, że w Kościele, często obok nas, żyje cały zastęp osób świątobliwych, oddanych Bogu i ludziom.
Dlaczego Bóg nie tworzy Kościoła jako oazy błogiego spokoju, gdzie wszyscy czuliby się świetnie i komfortowo? Ponieważ zasadą podtrzymującą Kościół jest miłosierdzie Boga i szacunek dla wolności ludzkiej. Nawet człowiek, który sieje zgorszenie ma nieprzerwaną możliwość powrotu. A my, jeśli zostaniemy dotknięci bólem czyjegoś grzechu, nie jesteśmy zdani na samych siebie. Oba rodzaje bólu (oczyszczenie i zgorszenie) można przetrzymać lub przezwyciężyć właśnie dlatego, że tym, co najgłębiej określa Kościół, jest jego świętość, czyli obecność działającego w nim Boga, która ma pierwszeństwo przed narzucającą się grzesznością.
Jezus płakał nad Jerozolimą (Łk 19, 41), nie szczędził ostrych słów religijnym liderom Izraela (Mt 23,14) bolał nad ograniczeniami uczniów i tłumu (Mk 7, 18; 9, 19). Patrząc na swoich pobratymców, doświadczał dwojakiego bólu: odrzucenia oraz smutku z powodu ich zatwardziałości. Korzeniem tych trudnych uczuć była również przynależność do tego samego narodu, a także troska Jezusa o duchową pomyślność rodaków. Chrystus nie poddał się rezygnacji. Przeciwnie, oddał życie za tych, którzy ranili i byli poranieni. Istotne jest to, że Jezus nie użył środków znieczulających. Przyjął własny ból. Czasem odnoszę wrażenie, że ból kościelny urasta do większych rozmiarów, niż jest nim w rzeczywistości, ponieważ próbujemy zaprzeczać jego istnieniu lub walczymy z nim jak z wiatrakami. Nie znosimy sytuacji, w których tracimy kontrolę nad sobą.
Dla mnie niezawodną receptą na ból kościelny jest Eucharystia, chociaż nie traktuję jej jak złotej rybki, spełniającej na poczekaniu najskrytsze życzenia. Raczej staram się ofiarować na ołtarzu doznane rany, braki, zgorszenia, a nawet własne grzechy, wszak to grzesznicy i celnicy zasiadają z Chrystusem do stołu. I jest lżej. Nic dziwnego, że przed przyjęciem komunii wypowiadamy modlitwę o wewnętrzne uzdrowienie. Ofiara Chrystusa oraz Jego Ciało i Krew leczy rany Kościoła, czyli najpierw moje rany, a potem moich braci i sióstr. Być może gdzie indziej istnieje lepsza wspólnota, w której nie byłbym obciążony ciężarem czyichś grzechów, ciasnoty, głupoty i skandali. Poczułbym się również doskonalszy. Ale pozbyłem się już tych złudzeń. Można stworzyć sobie lepszy Kościół, własny, wypomadowany, ale czy wówczas zbliżyłbym się bardziej do Boga, który kocha świętych grzeszników?
Skomentuj artykuł