Gdy ksiądz ma romans z kobietą, egoistycznie zamyka jej możliwości rozwoju osobistego i relacyjnego
- Klerykalny klimat sprzyja niesprawiedliwym czy powierzchownym ocenom różnych sytuacji. Weźmy przykład dojrzałej kobiety, która wchodzi w toksyczny związek z księdzem. Czy ona nie ma prawa czuć się wykorzystana, nie ma prawa upomnieć się o swoją godność, bronić się przed tego typu relacjami, o których otoczenie pewnie powie, że są dorośli, to sprawa między nimi, co najwyżej naruszenie szóstego przykazania? - czytamy w rozmowie Tomasza Franca OP z Magdaleną Dobrzyniak w książce "Bezbronni dorośli w Kościele" .
Magdalena Dobrzyniak: Czym jest skośność w relacji?
Tomasz Franc OP: - Nie mam na myśli nierówności ról pełnionych we wspólnocie, bo jest to skośność nie do uniknięcia, podobnie jak w rodzinie, ale właśnie tam ma ona charakter rozwojowy i nawet jak do końca życia będziemy dziećmi swoich rodziców, to charakter tej zależności będzie się zmieniał. Ale w Kościele, na poziomie duchowym zawsze występuje zależność między kapłanem a wiernym i zawsze jest relacją skośną. Mówiąc o skośności, która może być wykorzystana przez sprawcę i która niesprawiedliwie stawia osobę poszkodowaną w pozycji zawsze uległej, odnoszę się do współczesnej bolączki Kościoła, do klerykalizmu. Mam na myśli sytuacje, w których przychodzi petent do urzędu, a nie współbrat do współbrata. Współbrat, który jest wierzącą osobą, członkiem Kościoła, do współbrata, który również jest człowiekiem wierzącym, ale pełni dodatkową funkcję jako prezbiter czy biskup. O to chodzi w partnerstwie bez patologicznej skośności. Świecki, duchowny to są kategorie istotne, ale jeśli używamy ich w kontekście psychicznym czy emocjonalnym, wiążą się ze skośnością, z zależnością, z nierównością.
W takim razie mamy lekcję do odrobienia, bo te skośne relacje to właściwie standard w Kościele.
- W zhierarchizowanym Kościele, owszem, jest to ważne, bo ja np. wybrałem drogę posłuszeństwa zakonnego. Ona obowiązuje mnie, ale już nie osoby trafiające na furtę klasztorną. One nie są na tej drodze. Często duchowni przekładają jakieś własne kategorie i decyzje na świat świeckich, myśląc, że oni też w drabinie hierarchii mają swoje miejsce, najczęściej niestety najniższe, co oczywiście jest nadużyciem. Tak właśnie rodzi się klerykalizm.
Cóż, jako świecka mogę to tylko potwierdzić. Wiele razy miałam do czynienia z sytuacją, gdy dwadzieścia lat młodszy ksiądz traktował mnie protekcjonalnie, tylko dlatego, że jest księdzem.
- To bolesne. Mamy tu do czynienia z niedojrzałością, a wręcz arogancją i budowaniem swojej pozycji na fasadzie kapłaństwa. Źle, jeśli źródłem takiego czy wielu podobnych zachowań są osobiste cechy tego księdza, a jeszcze gorzej, gdy został tego „skośnego braterstwa” nauczony w trakcie formacji, samemu będąc tak traktowanym. Taki sposób komunikacji predysponuje do bycia sprawcą nadużycia.
Może więc wniosek jest taki, że uzdrawianie sytuacji związanych z nadużyciami należałoby zacząć od podstaw, czyli od relacji panujących w Kościele?
- Tak myślę. Model myślenia i autorefleksji Kościoła wymaga przebudowania całościowo, nie tylko w wąskim obszarze relacji między osobą skrzywdzoną i sprawcą. Chodzi o sposób myślenia. Papież Franciszek wskazuje klerykalizm jako chorobę toczącą Kościół. Z niej biorą się różnego rodzaju nadużycia. I, niestety, jest to obszar dość szeroki, w dodatku dotyczący praktyki codziennego życia. Wiele osób zaangażowanych w życie Kościoła mogłoby wymienić różne przejawy takich nadużyć. Te dotykające sfery seksualnej są najbardziej niszczące, ale nosimy przecież w sobie raniące doświadczenia mobbingu w instytucjach kościelnych, protekcjonalnego, wręcz instrumentalnego traktowania osób świeckich, ekonomicznej przemocy, poniżania czy „zwykłej” arogancji. One również zostawiają w nas ślad. Tym bardziej bolesny, że wiąże się on z rozczarowaniem – w Kościele przecież spodziewamy się miłości, szacunku, wzajemnego zrozumienia i wsparcia.
Ten klimat również jest efektem kultury klerykalnej, co z pewnością utrudnia adekwatne reagowanie na nadużycia seksualne. Zanim dojdzie do seksualnego wykorzystania, krzywda dokonuje się w obszarze dominacji i władzy na poziomie emocjonalnym i psychicznym. Nadużycie zaczyna się już w tych „miękkich” obszarach wpływu. Chodzi o sposób traktowania osoby zależnej, skracania dystansu przez nieuszanowanie jej godności, zwracanie się per ty, nie pytając o to, czy ona tego sobie życzy, brak poszanowania roli społecznej, np. bycia matką, żoną, wypracowanych kompetencji zawodowych, czy wreszcie lekceważący stosunek do wszelkich oznak niezależności w myśleniu, czy odmowa prawa do krytyki dotyczącej funkcjonowania wspólnoty czy zachowania samego duszpasterza.
Taki klimat sprzyja też niesprawiedliwym czy powierzchownym ocenom różnych sytuacji. Weźmy przykład dojrzałej kobiety, która wchodzi w toksyczny związek z księdzem. Czy ona nie ma prawa czuć się wykorzystana, nie ma prawa upomnieć się o swoją godność, bronić się przed tego typu relacjami, o których otoczenie pewnie powie, że są dorośli, to sprawa między nimi, co najwyżej naruszenie szóstego przykazania. Gdzie tu mowa o nadużyciu?
- Powiedzenie, że to tylko wykroczenie przeciwko szóstemu przykazaniu, miałoby uzasadnienie, gdyby ich relacja była poza kontekstem duszpasterskim, a więc w kontaktach prywatnych, niezwiązanych z parafią, wspólnotą duszpasterską, czy takimi sytuacjami jak spowiedź, rozmowa między kapłanem a wiernym. Oczywiście nadal byłaby dodatkowym zgorszeniem, niemniej trudno wtedy mówić o skośnej zależności. Mimo wszystko jednak zawsze trzeba zadać pytanie, czy widzimy inne elementy tej sytuacji. Jeśli ten ksiądz był w jakiś sposób duszpastersko przez tę kobietę identyfikowany, to można powiedzieć, że wystąpiła tu już relacja zależności. Z osobą, z którą jesteśmy w relacji autorytetu, wiążemy nie tylko ten rzeczywisty autorytet, bo ksiądz może być nawet rówieśnikiem, ale nasze wewnętrzne nieświadome doświadczenia relacji z autorytetami, ich brakiem albo z ważnymi osobami, które w naszym życiu go reprezentowały, więc od razu projektujemy na kogoś nasze oczekiwania, pragnienia i deficyty.
Taki ksiądz powinien pamiętać, że ma przed sobą osobę bezbronną. Nie ze względu na braki intelektualne i psychoemocjonalne, tylko dlatego, że ta kobieta może nie być świadoma, jakie potrzeby i pragnienia lokuje w tym duchownym. Często w takich sytuacjach to duchowny ma pewnego rodzaju przewagę, zasłania się rolą, instytucją, podczas gdy osoba zależna otwiera się przed nim z zaufaniem. W relacji skośnej osoba postrzegana jako ta, od której jest się zależnym, ponosi pełną odpowiedzialność za to, co się dzieje. Nie ma tu równości. Duchowny powinien być bardziej świadom tego, jak jego autorytet oddziałuje na osobę, którą jako kapłan spotyka. Krzywda w sytuacji emocjonalno-fizycznego zaangażowania księdza i parafianki polega na tym, że taka relacja zamyka możliwości rozwoju osobistego i relacyjnego osobie zależnej. Ksiądz, wykorzystując taką kobietę, pozostaje w kapłaństwie i cały czas w sposób narcystyczny czerpie korzyści z tego związku, emocjonalne i seksualne. Krzywda jest więc niewspółmierna. Choćby dlatego definicja osoby bezbronnej wymaga rewizji i zmiany. Każdy ma prawo do czucia się w Kościele bezpiecznie i każde nadużycie mające w nim miejsce jest karygodne. Bez względu na to, kogo ono dotyczy: dziecka, osoby z niepełnosprawnością intelektualną, w pełni sprawnej intelektualnie i emocjonalnie zintegrowanej, mężczyzny czy kobiety.
To jest temat, który właściwie dopiero dojrzewa w Kościele, bo o ile kwestie reagowania na przypadki wykorzystania osób małoletnich mamy opracowane, są wytyczne, dokumenty kościelne, praktyka, prewencja, delegaci, cała struktura, do której możemy się odnieść, o tyle w przypadku osób dorosłych to wciąż nowość. Może dlatego, że niełatwo zweryfikować takie nadużycia?
- To, co teraz powiem, jest niepopularne, ale chyba dość trafne. Otóż dzieje się tak, bo wciąż nie bierzemy pod uwagę dobra osoby, tylko dobro instytucji. Co stoi za tym, że tyle wysiłku wkładamy w definiowanie osoby, która spełnia kryteria bycia poszkodowaną? Czy stoi za tym jej dobro, to, że chcemy wiedzieć, kto szczególnie zasługuje na troskę i ochronę? A może stoi za tym, na przykład, troska o odszkodowania i odpowiedzialność poszczególnych hierarchów, przełożonych? Ta granica jest bardzo cienka, bo jeżeli skupimy się na tym, żeby zdefiniować precyzyjnie osobę poszkodowaną, tak jak tu powiedzieliśmy, małoletnią, to wiemy, że decyduje kryterium wieku. A jeżeli mówimy o definicji osoby bezbronnej, to już możemy to robić tak, jak to zrobiliśmy przed chwilą. Co wtedy jednak z całą szarą strefą różnych skrzywdzonych osób? Wypadają nam z obszaru troski i opieki, a nie powinny.
Dlatego uważam, że ciężar definicji powinien spoczywać na mechanizmach odpowiedzialności instytucjonalnej i osobowej w Kościele, bez względu na to, kto jest osobą poszkodowaną, jaka jest jej kondycja. Masz rację, to początek drogi, która jest bardzo trudna i wymaga skupienia się na tym, jak pracować nad sobą samym, aby zapewniać bezpieczną strefę komfortu komuś, kto się ze mną spotyka. Trzeba uznać w sobie pewien wymóg pracy osobistej, a nie tylko definiować osoby, którym jesteśmy coś winni jako instytucja: wsparcie finansowe terapii, przeszklone drzwi, które mają tę osobę zabezpieczyć. Ta świadomość rzeczywiście dopiero się rozwija. Pamiętamy metaforę papieża Franciszka: Kościół jest jak szpital. Do szpitala przychodzi każdy zraniony. Nie mówimy: „Ty masz odpowiednio wysokie IQ, to znaczy, że nie jesteś zraniony, poradzisz sobie sam, idź szukać pomocy gdzie indziej”. Do szpitala przychodzi każdy, kto cierpi, a szpital powinien móc przyjąć każdego cierpiącego, by adekwatnie do specjalności go później leczyć. Kościół jest szpitalem polowym, gdzie nikt nie patrzy na to, czy komuś urwało pół nogi, czy całą, ale po prostu niesie pomoc.
Kiedy przychodzimy do takiego miejsca, pomagający nam nie wnikają też, dlaczego weszliśmy tam, gdzie nam tę nogę urwało, i nie analizują, czy to była nasza wina.
- Widzą ranę, widzą cierpienie i potrzebę leczenia. Poruszasz bardzo bolesny wątek, a mianowicie to, że osoba skrzywdzona prawie zawsze mierzy się z poczuciem winy, zadaje sobie pytania, czy to aby nie jej wina, że doszło do tego nadużycia. W procesie leczenia obwinianie się jest jedną z prób, co prawda nieudanych, radzenia sobie z cierpieniem. Dlatego, osoba skrzywdzona trafiająca do „szpitala polowego” – Kościoła, zawsze w pierwszych słowach „diagnozy” powinna usłyszeć kojące słowa, że to, co się wydarzyło, nie jest jej winą. Za jej krzywdę odpowiedzialny jest sprawca. To on ponosi winę.
---
Tekst jest fragmentem książki Magdaleny Dobrzyniak i Tomasza Franca OP "Bezbronni dorośli w Kościele", wydanej przez Wydawnictwo WAM. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Skomentuj artykuł