Zatrzymany ksiądz i bardzo gorzka refleksja

Zatrzymany ksiądz i bardzo gorzka refleksja
Fot. Depositphotos.com

W poniedziałek policja zatrzymała i doprowadziła do prokuratury księdza z Radomia. Tak, pracował z młodzieżą. Tak, miał wykorzystać młode kobiety. Tak, znam go. I mam bardzo gorzkie poczucie, że to jest kolejna historia, z której niczego się nie nauczymy.

Zbieranie zeznań trwało dwa i pół roku. Zarzuty są poważne, dotyczą między innymi wykorzystania seksualnego. Gdy dziewczyny, które tej przemocy doświadczyły, przyszły do kurii, ta zadziałała prawdopodobnie natychmiast, wysyłając zgłoszenie do prokuratury. I to jest dobre, bo zgodne z prawem: ale wszystko inne w tej sprawie jest po prostu słabe.
Bardzo słabe.

Sprawy księdza, który był księdzem doktorem, duszpasterzem akademickim, a na końcu – szefem KBO ŚDM, kościelnej instytucji, która z założenia jest ośrodkiem dowodzenia i koordynacji spraw związanych ze spotkaniami młodych, pilnowałam od ponad dwóch lat. Od tego strasznego momentu, w którym właśnie umówiliśmy się na robienie dobrych rzeczy i w którym tak, jak większość zaangażowanych w temat ŚDM osób zostałam z dnia na dzień w ciężkim szoku. Bo nowy, obiecujący szef biura został oskarżony o rzeczy poważne. O ciężki grzech. Zawiódł zaufanie. Zrujnował zbudowany z trudem kawałek Kościoła.

Jak się z tym miał? Próbowałam się dowiedzieć: na początku napisał tylko, że żyje i że przeprasza. A potem nastąpiło milczenie. Łatwo je zrozumieć. Gdy to, co działo się w tajemnicy, wychodzi na światło dzienne i nagle wszyscy rozpoznają w człowieku zło – myślę, że przygniatający jest poziom wstydu i rozczarowania sobą.

Uczucia, które tej sytuacji towarzyszą, właściwie trudno ponazywać bez używania słów niecenzuralnych. Bo z jednej strony jest gruby żal: że ktoś tak dał się wrobić w grzech. Że się nie opamiętał, nie wycofał, nie ogarnął na czas, nie poprosił o pomoc. We wczorajszej rozmowie rzecznik prokuratury mówił mi, że zarzuty dotyczą okresu dziesięciu lat. Dziesięciu lat! Tyle było czasu, żeby się nawrócić. Tyle było czasu, żeby ktoś zauważył! Dlaczego musiało minąć aż dziesięć lat?

Jest współczucie. Dla kobiet, które musiały przez to przejść. Nie ma we mnie zgody na to, by w Kościele działa się taka przemoc. I do szału doprowadzają mnie stwierdzenia, że to "nie dzieci ani nie mężczyźni", więc nic takiego się nie stało. Dobrze, że w tej sprawie nikt tak nie uważał.  

Jest złość. Bo ta sytuacja to dla mnie niestety kolejny dowód, że formacja stała kapłanów w Polce udaje się tylko gdzieniegdzie. Że wzniosłe słowa o seminaryjnym wychowaniu powinna zastąpić pokorna refleksja na przykład nad tym faktem, że co roku zdarza się przynajmniej kilku, jeśli nie kilkunastu młodych księży, którzy wchodzą w seksualne relacje z młodymi osobami. (Tak! Mimo VELMu, mimo medialnej nagonki, mimo działania kościelnej fundacji i naprawiania struktur, w 2024 roku, wciąż są kolejne przypadki! Czym to wyjaśnić? No czym?)

Wewnątrz Kościoła mówimy o tym mało, bo chcemy zauważać dobro, którego jest więcej, bo i tak media atakujące programowo Kościół wykorzystają to na dwieście procent, bo nie wiemy, co powiedzieć. To sytuacje, w których wychodzi nasza totalna bezradność wobec cudzego grzechu i jego konsekwencji. Tyle się mówi o roli świeckich - w takich sprawach widać, jaka jest tak naprawdę marginalna.  

Dlaczego się tego nie widzi: że ten rodzaj służby w Kościele, jakim jest kapłaństwo, jest też obarczony relacyjną słabością? Że to jest pięta achillesowa bardzo wielu księży? Że lansowana wciąż bardzo mocno w niektórych środowiskach wizja idealnego „drugiego Chrystusa”, który musi trzymać się z dala od ludzi, by nikt nie dostrzegł jego słabości, przynosi czasem koszmarne rezultaty?

Wiadomo, jakie w Polsce mamy warunki: zwykłe i w dobrej wierze zwrócenie uwagi księdzu na jego słabe zachowanie jest w dwóch trzecich parafii grubym nietaktem i często kończy się wycięciem człowieka, który ośmielił się upomnieć kapłana, z możliwości aktywnego działania przy kościele. Dlaczego nie kładzie się na to większego nacisku w trakcie formacji? Czy to jest naprawdę niemożliwe, żeby systemowo wychować ludzi mających całym życiem służyć Bogu na pokornych? I to wtedy, gdy są jasne dowody, że ich częstą (choć niekonieczną) chorobą zawodową jest pycha? Czy nie lepiej zapobiegać, niż nieskutecznie próbować leczyć, gdy jest już za późno?

Są przecież narzędzia, którymi księży można skutecznie wspierać. I jest w Polsce spora grupa kapłanów, którzy wypracowali sobie dobre metody i nawyki i potrafią żyć porządnie i pobożnie. Może to oni powinni częściej i szerzej dzielić się praktyką? Zamiast tego często są w diecezjalnej drabince marginalizowani – nie mają parcia na kariery i awanse, są zwyczajni, więc ich talent do pozostawania dobrymi księżmi pozostaje niezauważany, a z ich doświadczenia mało kto się uczy. Promowani są sprawczy, charyzmatyczni, wygadani, umiejący załatwiać, zapewniający przypływ ludzi... Dlaczego?

Oczywiście, można powiedzieć, że system, wychowanie, wsparcie, narzędzia to jedno, a to, co człowiek z tym zrobi, to drugie. Bo choćby system był najlepszy, i tak można z niego nie skorzystać. To prawda. Ale jeśli można zadbać o to, by formacja, także ta do relacji, była jak najlepsza, brak tego zadbania jest po prostu zaniedbaniem.

Złości mnie to: kiedy my, ludzie Kościoła, wyświęceni i nie, mówimy o tym, nasz głos jest ignorowany. Jestem kobietą, więc nie znam się na formacji księży - to słyszę. Ale jestem też matką i znam się na wychowywaniu synów na porządnych mężczyzn, którzy nikogo nie krzywdzą, a to już bardzo dużo. Mimo to mój głos jest niczym, a jeszcze dorzuca mi się na plecy to zdanie krążące po społeczności Kościoła: „takich macie księży, jak się za nich modlicie”. Wy, którzy go używacie z taką lekkością, nie macie pojęcia, ile ta modlitwa potrafi nas kosztować i jak wiele czasem poświęcamy, by w niej trwać. I jak bardzo boli czasem rzucone bez namysłu stwierdzenie, że „za tego księdza to się widocznie za mało modlili”. Tak: jesteśmy za siebie wzajemnie odpowiedzialni, ale jest pewna granica tej odpowiedzialności, którą wyznacza wolność każdego człowieka. A wolność oznacza, że można być omodlonym na sto lat do przodu i odrzucić łaskę, można doznać cudów, można być blisko Boga i to wszystko zmarnować, można wybrać inną drogę i się regularnie nie nawracać, aż nie będzie za późno.

Gorzko brzmią też dla mnie mnie enigmatyczne komunikaty różnych kurii, wydawane często po czasie, gdy media przycisną. To jasne: nie zawsze dobro sprawy wymaga jej nagłośnienia. Trzeba dbać o osoby pokrzywdzone, nie dokładać im cierpienia, zaopiekować delikatnością i dyskrecją. To jest cholernie ważne. Jednocześnie trzeba też zadbać o poranioną resztę wspólnoty Kościoła: o ludzi, którzy dowiadują się strzępów informacji z medialnych, szukających sensacji doniesień i też cierpią. A są grupą najbardziej zmarginalizowaną: mało kto przejmuje się samopoczuciem zwykłych katolików, zranionych kolejnym grzechem brata, który wczoraj jeszcze był tu z nami, a dziś jest po innej stronie albo w areszcie. Lata wcześniej akcent był położony raczej na dobre samopoczucie księży i informacje nie były podawane publicznie, później został medialnie i instytucjonalnie mocno przesunięty na osoby skrzywdzone i temu przesunięciu podporządkowują się komunikaty i coraz częściej działania Kościoła.

My, szarzy, zwykli katolicy, jesteśmy w tym nieważni, jakbyśmy nie byli wspólnotą, tylko gapiami na ulicy, których się przegania i niczego im nie tłumaczy. To boli. To bardzo boli. Kiedy się to zmieni? Kiedy po prostu będzie można o tym wewnątrz Kościoła swobodnie rozmawiać?

Tym razem, gdy pytałam, jakiego wsparcia udzielono skrzywdzonym dziewczynom, które znalazły w sobie odwagę, by o siebie zawalczyć – usłyszałam, że zaproponowano pomoc. I to dobrze. Gdy pytałam, jakiego wsparcia udzielono księdzu, który się grubo pogubił, w odpowiedzi dostałam tylko milczenie. A co z jego środowiskiem? Czy ktoś się o tych ludzi zatroszczył? Przyszedł porozmawiać, zapytał, czego potrzebują, doświadczając takiej rany? Chciałabym usłyszeć, że tak.

Myślę też o tym, czy wysłanie człowieka oskarżonego o poważne przestępstwa, który jeszcze wczoraj był doceniany, chwalony przez biskupa i uważany za jego prawą rękę, na zsyłkę do domu rodziców, bez interesowania się jego dalszym losem, na prawie trzy lata, jest w porządku. Czy ktokolwiek się do niego odezwał, ogarnął, pomógł nie w sensie krycia jego grzechu, ale zbierania człowieka, który zrobił wiele zła, stracił wszystko i prawdopodobnie rozpada się właśnie na kawałki? Tego nie wiem. Z nieoficjalnych informacji wynika, że nie.

Boli mnie bardzo, że tak to działa: stajesz się niewygodny – i znikasz nam z horyzontu, zrobiłeś coś strasznego – odcinamy się od ciebie. Dlaczego? Żeby nie utonąć razem z tobą? Żeby media nas nie rozjechały czołgiem? Spokojnie. I tak rozjadą. A przekaz w diecezję idzie jasny. Nie daj się złapać, bo to będzie koniec twojego dotychczasowego życia. Jeśli zabrnąłeś w coś złego, nie łudź się, że ktoś ci pomoże. Jesteś sam. Musisz sobie radzić sam. I kolejni księża sobie radzą. Aż nie wpłynie doniesienie do prokuratury.
Ile jeszcze?!

Być może jestem teraz bardzo niesprawiedliwa, ale tyle już podobnych historii księży wysłuchałam w zaufaniu, że nie mogę nie zwrócić uwagi na powtarzający się schemat: jesteś trybikiem w diecezjalnej machinie, pilnuj się, bo w razie kłopotów będziesz sobie radzić sam. I nie przychodź z problemami, bo staniesz się niewygodny. To jest przekaz, który idzie z komunikatów kurii i doniesień mediów.  I księża ten przekaz dobrze słyszą. Kiedy się to zmieni?

I kolejne pytanie. Czy dało się temu zapobiec?
Nie wiem. Być może ktoś, kto z zatrzymanym księdzem współpracował na co dzień i miał w sobie tyle uważności, by zwrócić uwagę na pewne symptomatyczne zachowania, miałby większe możliwości. Bo przecież nikt nie przyzna w sporadycznej towarzyskiej rozmowie, że po godzinach robi rzeczy złe, zabrnął w miejsce, z którego nie ma wyjścia, nie wie, jak sobie poradzić. Dopóki żadna z osób skrzywdzonych tym złem nie znajdzie w sobie odwagi – a trzeba mieć jej sporo – i wytrwałości, żeby o tej krzywdzie mówić, wszystko pozostaje w tajemnicy. I przyznam, że gdy śledzę kolejne podobne przypadki, ogarnia mnie czasem potężna obawa o to, kto z mojej listy znajomych księży będzie kolejny. Patrzę podejrzliwie na drobne symptomy. Czasem to dające do myślenia słowo albo gest, czasem dziwne zachowanie, które może być przypadkiem, ale wcale nie musi nim być. Oceniam warunki: chęć robienia kariery, poczucie wyższości, przyklejanie się do urzędów i wyższych w hierarchii, przekonanie o własnej cudowności, ciężki autorytaryzm, zachowania podpadające pod mobbing,  brak szacunku dla ludzi, zwłaszcza dla kobiet, wchodzenie w układy, by "prawie legalnie" załatwić sprawy dla dobra Kościoła. Brak transparencji finansowej. Drobne oznaki ciężkiej samotności. Łapię się na tym, że zaczynam to analizować niemal automatycznie. To nie pomaga w budowaniu wspólnoty, w byciu we wspólnocie, we współpracy wewnątrz Kościoła. Tak się traci do siebie zaufanie.

Nie, nie można nikomu odebrać wolności decydowania o sobie, tego, czy wybiera dobro, czy brnie w zło. I nikt poza człowiekiem, który to wybiera, nie ma wpływu na jego decyzję. Ale można tworzyć okoliczności, które sprzyjają złym wyborom i takie, które im nie sprzyjają. I za to ponosić jakiegoś rodzaju odpowiedzialność. Marzę o tym, żeby ktoś sprawczy w Kościele wreszcie, skutecznie wyciągnął z tego wnioski. 



 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zatrzymany ksiądz i bardzo gorzka refleksja
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.