Idź, pomódl się z nimi
Nie przestałem się modlić. Podczas modlitwy przyszła myśl, że może to więzienie jest mi potrzebne. Może Pan Bóg chce abym tutaj był. Może jestem potrzebny więźniom? - mówi ks. Mateusz Dziedzic.
Minęło zaledwie dwa miesiące od uwolnienia, a Ksiądz ciągle intensywnie spędza czas w Polsce. Co oprócz wizyt w szpitalu zajmuje Księdza czas?
Trochę odpoczywam (śmiech). Jeżdżę w różne strony Polski, mam spotkania w parafiach, wspólnotach i szkołach. Dowiaduję się jak wiele osób się za mnie modliło. To była potężna modlitwa. Wiedziałem, że ludzie się modlą, bo ks. Mirek Gucwa, który dzwonił do szefa rebeliantów nieraz pytał się czy może ze mną porozmawiać. Czasem się udawało. Mówił, że wiele osób modli się za mnie. Czułem moc modlitwy. Byłem niejako niesiony. To było niesamowite.
Przed sześcioma laty, kiedy zdecydował się Ksiądz na wyjazd do Afryki, jechał Ksiądz ze strachem?
Na początku był to krok w przepaść. Jechałem w nieznane. Cały czas ufałem Panu Bogu. Kiedy przyleciałem do Afryki byłem zaskoczony, że wszystko jest tak jak sobie wyobrażałem - jak widziałem na zdjęciach, filmach. Wielka radość, że mogłem stanąć na tej ziemi.
Dwa miesiące temu, środek nocy, ktoś wali do Waszych drzwi…
Krzyknąłem do ks. Leszka Zielińskiego "Jesteś? Złodzieje". Usłyszałem: "Jestem". Otworzyliśmy drzwi, zobaczyliśmy uzbrojonych rebeliantów. Powiedzieli, że nie przyszli po nasze rzeczy, nie przyszli nas okraść, ale przyszli po nas. Dyskutowaliśmy, kiedy już nas prowadzili, przyszła mi myśl, aby jeden mógł zostać. Powiedziałem, że jeden musi zostać, bo jeśli wezmą nas dwóch to misja zostanie sama. W nocy przyjdą złodzieje i zrabują misje, a rano - kiedy ludzie zobaczą co się stało, powiedzą, że ludzie Miskina zabrali misjonarzy i okradli misję. Wtedy nie było żadnego gadania. Zaczęli nas prowadzić. W końcu zdecydowanie powiedziałem: "Pójdę, ale jeden zostaje". Po chwili zgodzili się, aby jeden został. Było oczywiste, że pójdę ja. Ks. Leszek był dopiero dwa lata w Afryce, ja - pięć. Powiedziałem po polsku do Leszka: "Ty zostań, ja idę".
W środku nocy, trudno być przygotowanym do niezaplanowanej "podróży"…
Nie byłem w ogóle przygotowany. Najpierw, przez pięć kilometrów szliśmy drogą międzynarodową, asfaltową, dopiero później skręciliśmy w busz. Przedzieraliśmy się przez las, przechodziliśmy przez strumyki. Nadeszła burza, byłem cały mokry. Dopiero po jakimś czasie dostałem kurtkę. Szliśmy ok. 35 kilometrów, 13 godzin.
Trzynaście godzin bez przerwy, picia, jedzenia…
Byłem bardzo wyczerpany. Zatrzymaliśmy się na kilka metrów przed bazą, wtedy rebelianci dali mi telefon, abym zadzwonił do swojego przełożonego w Polsce i powiedział, że zatrzymała mnie grupa rebeliantów, ludzie Miskina, którzy domagają się uwolnienia swojego szefa z więzieni w Kamerunie. Zadzwoniłem do ks. Czermaka, który jest dyrektorem Wydziału Misyjnego w Tarnowie.
Zaprowadzili Księdza do bazy. Jak Księdza traktowali?
Dawali mi znaki, że mnie szanują. Kiedy przyprowadzili mnie do bazy, dostałem jedzenie i kawę. Zobaczyłem dwudziestu więźniów. Byli zatrzymani ok. miesiąc wcześniej. Mężczyźni byli skuci łańcuchami. Te łańcuchy na ich nogach zrobiły na mnie największe wrażenie. Widziałem, że rebelianci szanują również pozostałych więźniów. Pierwsze trzy dni spałem na macie, później przygotowali mi łóżko z gałęzi. Cały czas myślałem, że będę więziony trzy, cztery dni - może tydzień. Nie sądziłem, że będę tam aż sześć tygodni.
Teraz wspomina Ksiądz kawę, jedzenie, ale rebelianci przecież nie odstępowali Was na krok?
To prawda. Pilnowało nas piętnastu rebeliantów, zawsze chodzili z karabinami maszynowymi, nie odstępowali ich na pięć kroków. Zaledwie 100 metrów dalej była baza rebeliantów, gdzie było ich dwustu. Byli wszędzie. Nie bali się, znali las, znali każdą ścieżkę. Słuchali głośnej muzyki i nam też pozwalali śpiewać.
Kim byli pozostali więźniowie?
Ludzie przypadkowo zatrzymani. Pierwsza grupa to Środkowoafrykańczycy, którzy jechali do Kamerunu na zakupy. Ich samochód został spalony, oni - zatrzymani. W tej grupie była piętnastoletnia dziewczynka, kobieta i ośmiu mężczyzn. Następną grupą byli Kameruńczycy porwani na polu - dwóch ojców z córkami, dwóch braci i kilku mężczyzn. Jeszcze później porwali dwóch pasterzy owiec po stronie Kamerunu. Dwa tygodnie po moim porwaniu zatrzymali kierowców tira, których przyprowadzili do lasu. Było nas 26 osób, w tym pięcioro nieletnich.
W pierwszym tygodniu budził się Ksiądz z nadzieją, że niedługo opuści więzienie?
Myślałem, że to się zaraz skończy. Byłem bardzo spokojny. Tak się akurat złożyło, że najbliższa niedziela była niedzielą misyjną. Kiedy rozpoczął się drugi tydzień - zaczął się kryzys, bo wiedziałem, że sprawa jest skomplikowana. Zbuntowałem się. Dość ostro powiedziałem, że nie jestem winny, że chciałbym wrócić na misje, rozpoczynam katechezę. Powiedziałem też, że nie jestem człowiekiem polityki, a przyjechałem głosić Słowo Boże. Zwróciłem uwagę, że ci ludzie, których skuli łańcuchami to ich bracia! Mówiłem, że oni także nie mają nic wspólnego z polityką. A skoro rebelianci mają broń - niech sobie zatrzymają jakiegoś ministra, albo panią prezydent. Bardzo ostro im to powiedziałem.
Miał Ksiądz zgodę aby odprawiać Mszę św., ale przecież rebelianci nie musieli się na to zgodzić?
To był cud. Właśnie w zgodzie na odprawienie Mszy św. także przejawiał się ich szacunek do nas. Powiedziałem, że jestem księdzem. Oczywiście nie od razu dali mi zgodę, ale dyskutowali między sobą długo. W końcu - pozwolili. Msze św., które odprawiałem w namiocie były dla mnie i dla więźniów bardzo ważne. Oni czekali na modlitwę. To była nasza niesamowita siła. Wśród porwanych był także chórzysta, także pod względem muzycznym Msza św., była na wysokim poziomie. Przygotowywałem kazania, zastanawiałem się co Pan Bóg chce nam powiedzieć w tej konkretnej sytuacji.
Nie było obrażania się na Pana Boga? Buntu?
Nie przestałem się modlić. Podczas modlitwy przyszła myśl, że może to więzienie jest mi potrzebne. Może Pan Bóg chce abym tutaj był. Może jestem potrzebny więźniom? Wiedziałem, że moja obecność wnosi wiele, bo mogliśmy się wspólnie modlić. Może moja obecność była tam potrzebna ze względu na pokój w tym kraju… Zmagałem się długo z tymi myślami, dużo się modliłem, myślałem… W końcu powiedziałem do Pana Boga: "Bądź wola Twoja!". Tamtego dnia przyszedł niesamowity pokój do serca.
Co się zmieniło od tamtej chwili?
Rozpocząłem jakby od nowa. Jestem tu, ponieważ Pan Bóg chce, abym tu był. Przebaczyłem im, choć wiem, że przebaczenie jest bardzo trudne. Miałem taką siłę ducha, że przebaczyłem.
Po czterech tygodniach zachorował Ksiądz na malarię. I znowu zdarzył się cud, ponieważ przyszła przesyłka od ks. Mirosława?
Ks. Mirek zdobył numer do rebeliantów. Zadzwonił, ponieważ chciał mi dostarczyć lekarstwa, ubrania i rzeczy potrzebne do Mszy św. W przesyłce była woda i lekarstwa, które uratowały mi życie. Gdyby nie chinina - pewnie bym nie przeżył. Oczywiście, nie od razu rebelianci się zgodzili na przesyłkę, dyskutowali długo między sobą, ale w końcu - pozytywna odpowiedź. Paczkę też musiałem otworzyć na ich oczach.
W jaki sposób Ks. Mirek przekazywał paczkę?
Umawiali się na jednym z zakrętów w lesie. Ks. Mirka nigdy nie dopuścili do nas. Bardzo ryzykował. Pierwszą paczkę dostarczył dwa dni po moim porwaniu. Ks. Mirek przyjechał razem z ks. Krzysztofem Mikołajczykiem. O 6.00 byli umówieni. Rebelianci oczywiście z karabinami maszynowymi. Ks. Mirek próbował z nimi rozmawiać, mówił, że moje miejsce nie jest w lesie, ale to niewiele dawało. Po paczki szli zawsze najmłodsi, byli posłańcami, wykonywali tylko rozkazy.
Żeby porozmawiać z pozostałymi więźniami musiał mieć Ksiądz zgodę rebeliantów. Jak Ksiądz spędzał wolny czas?
Modliłem się, myślałem i czytałem książki. Na swoim biurku w pokoju w Baboua miałem książkę "Być znakiem nadziei" Ks. Twardowskiego. Książka adresowana do kleryków i kapłanów. Ks. Mirek dostarczył mi tę publikację. Czytałem też Św. Tereskę od Dziesiątka Jezus, a tydzień przed moim uwolnieniem dotarł do mnie Dzienniczek Św. S. Faustyny. Był w paczce wysłanej przez żołnierzy polskich. Była to bardzo mała paczka przygotowana przez moją rodzinę. Oprócz Dzienniczka były pralinki, polska kiełbasa i list z domu.
List?
List od mamy i rodzeństwa, bardzo krótki. Cud się stał, że dotarł on do lasu. Była to ostatnia przesyłka, rebelianci nie chcieli się zgodzić na odbiór paczki, ale zabrakło mi wina i hostii. Ks. Mirek zadzwonił do szefa, kiedy ten siedział przy mnie. Poprosił aby mógł mi dostarczyć to, co potrzebne. Powiedział też, że mama wysłała przesyłkę. Szef się zgodził. Przesyłkę otwierałem przy rebeliantach. Były w niej obrazki "Jezu ufam Tobie". Ludzie widzieli wcześniej mój obrazek i chcieli takie same. Powiedziałem, że dostaną po uwolnieniu. A tutaj niespodzianka. W paczce była polska kiełbasa, którą podzieliliśmy między siebie i rebeliantów, żeby każdy mógł chociaż troszeczkę spróbować. Zacząłem czytać Dzienniczek, po 50 stron dziennie. We wtorek skończyłem, a w środę rano zostałem uwolniony.
Wiedział Ksiądz, że uwolnienie jest coraz bardziej prawdopodobne?
Cały czas wierzyłem, że wszystko dobrze się skończy. Widziałem po minach rebeliantów, że przyszła dobra wiadomość. Bardzo się cieszyli. Bardzo! Pytałem szefa czy ta dobra wiadomość dotyczy tylko ich czy nas wszystkich. Powiedział, że wszystkich. I we wtorek, kiedy byłem już przygotowany do spania przyszedł szef, chciał porozmawiać. Oznajmił mi: "Jutro będziesz wolny. Ty i piętnastu Kameruńczyków". Okazało się, że dziesięć osób jeszcze zostanie. Zaprotestowałem, pytałem dlaczego. Gdy im powiedzieli, że zostają - wpadli w szał. Dla tej dziesiątki było to jak wyrok śmierci. Płakali, krzyczeli, przeklinali rebeliantów. Kobieta niewytrzymała, wykrzyknęła: "Zastrzelcie mnie! Niech się poleje krew! Ja chcę umrzeć! Ani jednego dnia nie zostanę dłużej!". Rebelianci się śmiali, a ja się modliłem na różańcu i bałem się, że może dojść do jakiejś tragedii. Po 15 - 20 minutach jeden z rebeliantów powiedział do tej kobiety, że jak się nie uspokoi to ją zastrzeli. Przyszedł do mnie szef i powiedział: "Idź i pomódl się z nimi". Nie powiedział, aby ich uspokoił, rozmawiał, tylko: "Idź i pomódl się z nimi".
Przyszedł Ksiądz do namiotu…
Nie mogłem wydusić z siebie słowa, ale wiedziałem, że muszę być silniejszy od nich. Rozpocząłem dziesiątek różańca. Więźniowie nie byli w stanie mówić. Wyli. Po kilku "Zdrowaś Mario" zrozumiałem, że mówią ze mną. Zaczęliśmy odmawiać Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Często odmawialiśmy tę modlitwę. Koronka ich wyciszyła, uspokoili się. Na zakończenie powiedzieliśmy trzy razy "Jesus mbi zia ti mbi na mo - Jezu ufam Tobie", zaśpiewaliśmy pieśń. Wtedy dopiero mogłem z nimi porozmawiać. Powiedziałem im: "Tej modlitwy ja i Wy nie zapomnimy do końca życia. Tej modlitwy przez łzy. Ja Wam mówię, że Pan Bóg wysłucha tę modlitwę".
Co było dalej?
Powiedziałem: "Teraz ja idę z Kameruńczykami, a Wy zostajecie. Jest to próba niezrozumiała, nie wiemy dlaczego tak jest, ale proszę abyście zaufali do końca, bo na pewno będziecie wolni, Pan Bóg wysłucha Waszą modlitwę. Proszę, ufajcie Panu Bogu". Powiedzieli, że będą ufać, modlić się. Wyznaczyłem też człowieka, który miał prowadzić modlitwy. Na zakończenie powiedziałem im, że spotkam się z szefem rebeliantów i prezydentem Konga - taką wiadomość przekazali mi rebelianci. Zapewniłem: "Zrobię wszystko w sprawie Waszego uwolnienia". Uspokoili się, spali spokojnie, tylko było słychać płacz tej kobiety…
Nadeszła środa, dzień uwolnienia…
Pożegnałem się z więźniami, prosili abym o nich nie zapomniał, abym się za nich modlił. Pobłogosławiłem ich i pożegnaliśmy się jak przyjaciele. Nie było płaczu. Oni uwierzyli, że wszystko będzie dobrze. Zaufali Panu Bogu. O 3.00 nad ranem wyszliśmy - ja i Kameruńczycy. Prowadziło nas ok. czterdziestu ludzi, do granicy z Kamerunem, przez rzekę - ok. 15 km. Do momentu, kiedy byłem po tej stronie - wiedziałem, że wszystko może się wydarzyć. Widomo było, że wszystko ustalone, ale jeden błąd jednego człowieka mógł wszystko zaprzepaścić. Musieliśmy wejść po pas w wodę. W rzece stali Kameruńczycy, trzymali się za ręce. Kiedy jeden z nich powiedział: "Ojcze, witaj w Kamerunie" - wiedziałem, że jestem wolny. Wiedziałem, że już jestem w dobrych rękach.
Co było później?
Pan Bóg nad wszystkim czuwał. To, co powiedzieli mi rebelianci okazało się prawdą. Na drugi dzień, pod eskortą policji, przewieźli mnie na lotnisko. Tam czekał rządowy samolot prezydenta Konga. W samolocie było trzech ministrów prezydenta, trzech ludzi generała, generał i ja. Przywitałem się z generałem, podałem mu rękę. Było to bardzo krótkie spotkanie. Piłem kawę, ale ciągle wiedziałem, że muszę do niego podejść, bo mam sprawę do załatwienia. Gdy samolot kołował w stolicy. Podszedłem do generała, powiedziałem: "Widzisz, Ty jesteś wolny, ja jestem wolny, jesteśmy bardzo szczęśliwi, ale w lesie jest jeszcze dziesięć osób. Wczoraj płakali, są skuci łańcuchami, bardzo cierpią. Są wyczerpani. Siedzieli miesiąc dłużej ode mnie. Ty jesteś szefem rebeliantów, oni Ciebie szanują. Wiem, że jeden Twój telefon może ich uwolnić". Odpowiedział mi: "Jutro zadzwonimy. Ty im powiesz, że są wolni". Wziął mnie za rękę
i powiedział: "Przebacz mi". Odpowiedziałem: "Przebaczyłem Tobie, przebaczyłem Twoim ludziom, najważniejsze żebyś ich wypuścił".
Następnego dnia, zgodnie z obietnicą szefa - mieliście dzwonić do rebeliantów w sprawie uwolnienia pozostałych więźniów. Były jakieś trudności?
Tak się złożyło, że mieszkałem w tym samym hotelu co generał. Rano zapukałem do niego. Powiedział, że zadzwonimy później, bo teraz jedziemy do prezydenta na uroczystości. Tego dnia było święto narodowe Konga. Po uroczystościach znowu zapukałem do drzwi. Generał powiedział: "Usiądź tutaj" i przy mnie zaczął dzwonić. "Macie wypuścić tą dziesiątkę" - powiedział. Dał mi szefa rebeliantów do telefonu, ale przerwało połączenie. "Widzisz, wszystko jest załatwione" - skomentował.
Mógł Ksiądz sprawdzić, że ci więźniowie są wolni?
Nie wiem dlaczego, ale nie uwierzyłem w to. Wydawało mi się, że zbyt łatwo poszło. Kiedy wróciłem do pokoju, zadzwoniłem do ks. Mirka z prośbą, aby sprawdził czy to prawda. Wieczorem oddzwonił, że nikogo nie wypuścili. Wysłał w tamte okolice ludzi - stąd wiedział.
Czyli po raz kolejny poszedł Ksiądz do generała?
Tak, powiedziałem, że mam wiadomości, że nikogo nie wypuścili. Generał wtedy bardzo ostro powiedział do telefonu: "Macie ich wypuścić, to jest rozkaz! Macie zakończyć tą sprawę!". I dał mi szefa do telefonu. Mówił bardzo przestraszonym głosem. Już po jego głosie wiedziałem, że sprawa będzie załatwiona (śmiech). Powiedział, że wypuszczą ich rano, bo teraz jest wieczór, ale żeby przyjechali po nich lekarze np. z Czerwonego Krzyża. Podali mi numer telefonu, pod który trzeba było do nich dzwonić. Podziękowałem generałowi. Wiedziałem, że sprawa jest załatwiona.
Trzeba było jeszcze zorganizować lekarzy. Kto się tym zajął?
Zadzwoniłem do Ks. Mirka. On pracuje w Afryce od 20 lat, zna tam prawie wszystkich. W sobotę o 15.30 ks. Mirek, misjonarze i lekarze z Czerwonego Krzyża odebrali więźniów. Wszyscy zostali wypuszczeni. I wszystko się dobrze skończyło. Pan Bóg czuwał, bo nikomu nic się nie stało.
Po dwóch miesiącach od uwolnienia myśli Ksiądz o powrocie do Afryki?
W wakacje podejmę decyzję co dalej, ale bardzo prawdopodobny jest wyjazd do Afryki. Coraz częściej, bardziej intensywniej o tym myślę. Zakochałem się w Afryce. Ona zmienia ludzi i tak działa, że jak się wyjeżdża - to człowiek myśli kiedy tam wróci.
Skomentuj artykuł