"Moje miejsce wśród celników". Rozmowa z Krzysztofem Zaleskim
Bywa tak, że życie zaczyna układać się jako zaprzeczenie wiary. To niekonieczne jest uleganie złu, wystarcza ta wygodna obojętność, w której obszarze wiara traci znaczenie.
Tak. Znam ją w tej wersji, którą zapisał Jakub de Voragine w „Złotej Legendzie”. W tym pochodzącym z drugiej połowy XIII wieku tekście pojawia się - nieobecny w innych odmianach opowieści o przemianie duchowej poganina i barbarzyńcy - szczególny motyw. Nie ulega wątpliwości, że postać ta ukazana jest na początku swej drogi jako uosobienie naturalnej, potężnej, instynktownej siły, której nie krępują żadne więzy.
Nie podlega ona ani nakazom, ani zakazom. Ta siła po prostu jest - także, na różny sposób i w różnej proporcji, w każdym z nas. I nie wiadomo, co z jej obecności wyniknie: dobro czy zło, pomoc czy przemoc. A ów, nie mający równych sobie przeciwników i godnych siebie władców bohater to - w greckich odmianach legendy, wywodzący swój ród od plemienia ludzi z psią głową - żołnierz rzymskiej kohorty lub jak chciano w średniowieczu, waleczny rycerz. Odmiany, w jakich istnieje legenda, potwierdzają tylko istnienie w jej głębokim przesłaniu jednego, podstawowego sensu.
Sensem działań, czy to Krzysztofa-rzymskiego żołnierza, czy Krzysztofa-rycerza, jest poszukiwanie potęgi, będącej ponad nimi, potęgi, której mógłby się podporządkować. I tylko z zapisu Jakuba de Voragine znamy ów obraz-motyw: szukający większej od niego potęgi siłacz znajduje ją w kimś, kto zdaje się istotą najbardziej kruchą słabą, bezbronną. W dziecku, którego postać przybrał sam Chrystus.Jest to jedna z najwspanialszych wykładni istoty chrześcijaństwa, gdy Krzysztof zapytał niesione przez siebie dziecko czemu jest tak ciężkie, Chrystus odpowiedział mniej więcej tak: „Nie dziw się temu ciężarowi, bo oto niesiesz na swych ramionach nie tylko świat cały, ale i tego, kto ten świat stworzył”.
W ciągłych, upartych próbach uświadamiania sobie własnej słabości.
Uczynić - to znaczy bardzo dużo. Ja - staram się. Zła i jego siły było w moim życiu najwięcej, pragnienia dobra - mniej, a samego dotykania dobra - za mało. Jednak, kiedy się udaje dotknąć dobra, to wydaje się, że otrzymało się nawet za wiele.
Przez całego siebie. Przez swoje oczy, przez swoje serce, swój umysł, przez swoją całą osobę i swoją rzeczywistą namiętność w sposobie odczuwania świata. Nie przez formuły i ogólniki usiłujące zastępować wiarę. Bóg jest przy chlebowym piecu. Tam, gdzie spotykamy innych. Nie widziałem Boga w wielu namaszczonych formułach, wydawało mi się, że dostrzegałem Go w ludziach. Niekiedy...
Nie. Chociaż moje miejsce jest raczej wśród celników. Tych teleones, których, jak w Palestynie za czasów Chrystusa, nazwać można synonimicznym mianem hamartolos - grzesznik. Bywa tak, że życie zaczyna układać się jako zaprzeczenie wiary. To niekonieczne jest uleganie złu, wystarcza ta wygodna obojętność, w której obszarze wiara traci znaczenie. Nie jest nawet przedmiotem bluźnierstwa. Oczywiście wierzyć - to nie jest nowoczesne. Ale wierzyć - to nie było nowoczesne także za św. Pawła, który wołał: „Nie wstydzę się Ewangelii!”. Różne są ścieżki, którymi dochodzi się do wiary.
Tego się w Ewangelii nie doczytałem. Simone Wil, osoba, której duchowa głębia i moc metafizycznego poczucia Boga musi robić wrażenie na każdym, kto ma jakąś tam, choćby tak ułomną jak ja, wrażliwość religijną - odnajduje przeczucie Chrystusa już w eleuzyjskich misteriach i w egipskiej „Księdze umarłych”.
Tak jest mi dane, że nie. To nie jest wygodny dom. Ale zawsze dom.
Dawanie świadectwa jest dla mnie jedyną żywą obecnością wiary. Jedni niosą je w chwale, inni, jak ja, na swój, dostępny im taki, a nie inny sposób. Wolę wołających o prawdę grzeszników od tych, których świadectwo nosi cechy eleganckiego pozoru. Chrystus chce naprawdę tylko jednego: byśmy byli napełnieni miłością. Jego miłością. Nie znam na tym świecie innego wezwania, które byłoby równie olśniewające i równie trudne. Wypełniające spokojem i nieustannym poszukiwaniem jednocześnie. To jest właśnie ten ciężar Chrystusa, którego doświadczył św. Krzysztof.
Dla mnie to była przede wszystkim Babcia. Osoba, jak się to mówi, prostej wiary. A ja bym powiedział - osoba obdarzona Łaską wiary. Jeśli już zabrnąłem zbyt blisko diabła - przypominała mi, samą swoją obecnością gdzie jest droga. Nie czytała pism teologicznych - jej dobroć, miłość owocowała tym rodzajem mądrości, której nie nauczy żaden fakulet.
Według mnie najważniejsze jest przyjęcie Dekalogu w tej najbardziej szarej, banalnej codzienności życia. Jest to i wielki ratunek, i wielki trud zarazem. Ja nie pouczam. Nie staram się o widowiskową gorliwość w tej mierze. Może mam swoje małe wypełnienia litery Prawa. A te akty są zbyt związane z intymnością moją i innych bliskich mi osób, bym je tu wymieniał, jak na jakimś festiwalu dobrych uczynków.
Buntowałem się. Moje odejście od Kościoła nastąpiło po Pierwszej Komunii. Babcia należała do tego pokolenia, które w dbałości o widzialny ład świata widziało dowód szacunku dla jego ukrytej, ustanowionej przez Boga hierarchii. Dziś mówią ci: jesteś wolny. Luz. Nic nie musisz. Ani czyścić butów, ani pozdrawiać sąsiadów na dzień dobry, ani przychodzić punktualnie na spotkania. Nie musisz okazywać szacunku ani ludziom, ani trawie, ani rzeczom. W świecie mojej Babci było inaczej. Tam szanowano rzeczy nie tylko dla ich wartości materialnej, ale przede wszystkim dlatego, że były uczynione z Bożej materii. Nie wyrzuca się chleba. Należy dbać o ubranie. Chciałem dbać. Klękając podłożyłem więc pod kolano garniturowych spodni chusteczkę. Katechetka zrobiła mi o to wielką awanturę. Chodziło jej o to, że bardziej zajmuję się jakimiś głupimi spodniami niż Panem Jezusem. Gdy się ma tyle lat, co ja wtedy, nie wie się przecież, że jedna trochę mało rozumna katechetka to wcale nie cały Kościół. Wstałem. Trzasnąłem drzwiami. Wyszedłem. Nie wyprę się tego nigdy. Nie dopiszę sobie lepszej kartki do życiorysu.
Może... Los sprawił, że otarłem się później o środowiska, na które wpływ miała rewizjonistyczna myśl marksistowska... Bardzo ciekawi ludzie. Wielu ideowych. Leszek Kołakowski był dla tego środowiska guru. Jeszcze w wydanym w 1967 roku zbiorze pisał, że marksizm jest swoistym uświęceniem obecności człowieka w kosmosie. Miałem to szczęście być jako młody student Uniwersytetu Warszawskiego na sławnym zebraniu w Instytucie Historii, poświęconym Polskiemu Październikowi. Spotkanie prowadzili Leszek Kołakowski i Krzysztof Pomian.
Dla mnie, który coś tam już wiedział o bezprawiu, na którym fundowano ludowe państwo - druzgocąca ocena dokonań PRL-u wygłoszona przez prowadzących to zebranie, była czymś porażającym. Że jest aż tak źle... Nie znałem większości faktów, danych statystycznych, potwierdzających degrengoladę systemu... I jednocześnie byłem zafascynowany pasją, stylem, odwagą i determinacją, z która owi uczeni przedstawiali swoje oceny. Krytyka PRL-u, choćby najbardziej ostra, nie oznaczała jednak wtedy odrzucenia inspirowanej marksizmem postawy lewicowej... Nie chodziło o zmianę systemu - chodziło o zmianę wyznaczających jego praktyki współrzędnych: dajmy mniej Lenina, a więcej młodego Marksa i Gramsciego. W marcu 1968, kiedy już dostało się pałą człowiek dalej wołał: „Nie chcę zmienić systemu, chcę go tylko poprawić!”.
Przyznam się, że tak. Zetknięcie się z marksistowskim rewizjonizmem, z niektórymi ludźmi, dla których w tej filozoficznej formule kryła się jak najbardziej szczera nadzieja poprawy podłego świata, w tym człowieku, którym wtedy byłem, nie mogło pozostać bez echa. Mniej interesowały mnie te wszystkie akty wrogości władzy wobec Kościoła - na przykład w roku 1966, kiedy to próbowano, także przemocą zepchnąć w cień chrześcijańską katolicką religijną tradycję polskiego Millennium. Może dlatego, że dla mnie, żyjącego ówcześnie poza Kościołem, fakty tej przemocy pozostawały ukryte, bo nie istniały w cenzurowanych mediach... A poza tym w postępowych lewicowych kręgach istniało silne przekonanie, że ów polski, maryjny katolicyzm jest, w najlepszym wypadku, czymś w rodzaju nieco wstydliwego anachronizmu...
Nie odczuwałem takiej potrzeby. Mnie samego zadowalał pewien rodzaj agnostycyzmu. Szedłem przez swoje młode życie lekko sobie wszystko ważąc, szedłem różnymi poplątanymi dróżkami, z dala od zbuntowanej lewicowości, nieufny wobec świeckich dogmatów historycznego postępu i z dala od wiary, choć przecież, właśnie dzięki mojej Babci mogłem doświadczyć, czym może być wiara wcielona w rzeczywistą osobę ludzką ... w człowieka... Powiedział kiedyś zaczepnie Chesterton, że jeśli się nie wierzy w Boga - można uwierzyć we wszystko... Nie myślał zapewne o sceptykach... Myślał o tych, którzy, oddalają się od wiary - zastępują pustkę po Bogu jakimś usiłowaniem uwierzenia w cokolwiek, na przykład w seks, psychoanalizę, dietę roślinną, feminizm, maskulinizm... i tak dalej - a nie potrafią zdobyć się na piekielną odwagę rzeczywistego ateizmu czy intelektualny niepokój sceptyka. Ja na szczęście nie byłem obdarzony jakąś perwersyjną głębią intelektu, więc choć zachowywałem wtedy obojętność wobec wiary, nie potrafiłem uwierzyć w nic, co było wiarą fałszywą.
W dużej mierze. Docierało powoli do mnie, że niektóre teorie filozoficzne, z którymi się, pewnie pobieżnie, ale z pragnieniem zobaczenia w nich drogowskazu, zapoznawałem, są grą z językiem... Że nie wypowiadają, by tak powiedzieć, żadnej rzeczywistości... Że zasłaniają świat, zamiast go wyjawić... Heidegger... Pseudostrukturalizm...
Raz zabraliśmy się z kolegą w akcie młodzieńczej pychy do tłumaczenia fragmentu rozprawy Gyorgyego Lukacsa „Historia świadomości klasy”. Lukacs, intelektualista związany z ruchem komunistycznym, uważany był za wybitnego przedstawiciela tego „humanistycznego” marksizmu. Dzieło, o którym wspominam, napisał po niemiecku, w języku stworzonym do budowania wykładu w zawiłej i noszącej cechy naukowości mowie. Byliśmy jak owi opisani przez Jerzego Stempowskiego żydowscy krawcy, których zobaczył kiedyś w oknie jednego z domów w Kołomyi pochylonych nad księgą - tyle, że księgą tą był „Kapitał” Marksa.
Tam właśnie, a nie w Pięcioksięgu chcieli owi żydowscy proletariusze zobaczyć światło prawdy. Obłożeni słownikami, przedzieraliśmy się więc przez tekst głośnego marksisty - i coraz ciemnej robiło się nam przed oczami. Wszystko to było tak zagmatwane, że nie wyrażało żadnej ludzkiej, dającej się objąć zmysłami, rzeczywistości.
Kiedy dane było mi wreszcie, nieco później przeczytać teksty Orwella, gdzie opisuje on stosowany często przez ważne dla wieku XX osobistości intelektualne chwyt językowy, polegający na tym, że zamiast napisać: „cel polityczny naszego ugrupowania wymaga zamordowania tylu a tylu ludzi” pisano „osiągnięcie sprawiedliwości społecznej nie może być dokonane bez naruszenia niektórych praw jednostki” - kiedy więc przeczytałem ten wywód Orwella, który przytaczam tu nie dosłownie, lecz przywołując zasadniczy sens jego stwierdzeń - zrozumiałem rzecz niby oczywistą. Zrozumiałem, że mało brakuje, bym stał się niewolnikiem fałszywego języka.
Mówienie prawdy ma swoją cenę. Płacił ją Orwell, ktoś, kto bez wątpienia jest dla mnie wybitnym moralistą. Bojkotowany przez elity, których monopol na posiadanie jedynej racji podważał - nie ulegał modom, nie milczał. A każdy, kto chce prawdy, zbliża się do Ewangelii w jej najistotniejszym wymiarze. Nieważne jest, kim jest prawdę mówiący: doktorem nauk, chłopem, pisarzem czy taką wspaniale zwyczajną kobietą jaką była moja Babcia.
Nie manifestowali otwarcie wiary. Należeli do pokolenia, które wojna wygnała z ich siedzib, jak to się teraz mówi, z ich małych ojczyzn. Mój Tata pochodził ze Lwowa i był cały przepojony szczególną duchowością tego miasta, gdzie współistniały rozmaite religie i nacje. Tolerancja, rozumiana jako szacunek dla tych, którzy choć innych przekonań, również uczestniczą w prawdzie swej religii, kultury - to było dla Ojca najważniejsze.
Najważniejsze to wyrażać swą wiarę poprzez postępowanie wobec innych: bliskich nam i także dalekich. I poprzez modlitwę - ale modlitwą mogą być nie tylko słowa. Modlitwą jest także każdy akt dobra. Grzegorz z Nazjanzu napisał tak: „Bóg nie stworzył mnie bogiem, ale słabym człowiekiem, więc zsyła mi rozmaite pomoce, a jedną z nich jest łaska obmycia grzechu”. I jeszcze tak: „Kim ja byłem? Kim jestem? Kim będę? Nie wiem dokładnie. Wszyscy jesteśmy błądzącymi, przyziemnymi istotami. A ode mnie mądrzejszy jest ten, kto zdołał już przed mną wyrzucić kłamstwo ze swojego serca”. Wiara może być drogą idącą czasem tuż przy granicy zwątpienia. Jednym dany jest taki trud, innym Łaska wiary.
On ocenia mnie wedle mojego postępowania. Nie narzucam się jako autorytet. Czyn i Słowo muszą się przenikać. Wszystko inne to tylko teoria. Niekiedy czytam mu Pismo Święte, ale nie chcę go do niczegozmuszać. Bywa, że modlitwa jest tak intymna, że ma się ochotę odmówić, wyszeptać ją pod poduszką. Tak też można. Sposobów modlenia się jest wiele.
To właściwie wezwanie do modlitwy. Noszę je ze sobą. Słowa ś w . Teresy z Avila. Proszę, przeczytam ją Pani:
„Niechaj nic cię nie przeraża Niczego się nie lękaj Wszystko przemija Bóg się nie zmienia Cierpliwością osiągnie się wszystko Komu Bóg drogowskazem Temu nie brak niczego Bóg sam jeden wystarczy”.
Nie staram się poprzez scenę wypowiadać treści o charakterze religijnym. Teatr może i powinien pokazywać na przykład świat przesycony złem, ale nie po to, by epatować się złudną atrakcyjnością samego zła -a po to, by próbować zbliżać się do prawdy.
Sens tego przedsięwzięcia widziałem w próbie ukazaniu tego, że świętość, do której jesteśmy powołani ma swój zwyczajnie ludzki fundament. Sztuka, czy to, co się dziś sztuką nazywa, to przede wszystkim wypowiedź ściśle indywidualna. Nic tu nie krępuje wypowiadających się. Dla niektórych świat to olbrzymia kloaka lub śmietnisko. Eksploatują więc z wcale trzeźwą kalkulacją złoża ludzkiej nędzy. Są tacy, którzy nie pozbyli się poczucia obecności tajemnicy i ofiary w świecie. Był pośród nich wielki Zbigniew Herbert. Powiedział kiedyś o sobie, że jest rzymskim katolikiem, chociaż bardziej rzymskim, niż katolikiem. Może chciał zwrócić uwagę, na to, co w niektórych przejawach naszej obyczajowości religijnej może być drażniące. Ta powierzchowność. To nonszalanckie czasem traktowanie Ojca Świętego - jako naszej narodowej własności!
Tak. W dodatku jestem człowiekiem porywczym. Nie mnie sądzić - ale... było to już po pierwszej pielgrzymce Ojca Świętego do Polski. Po wezwaniu Papieskim: „Niech zstąpi Duch Święty i odnowi oblicze ziemi... tej ziemi!” idę na pocztę, kolejka, w kolejce bardzo różni ludzie... I podchodzi młoda kobieta w zaawansowanej ciąży... Mąż prowadzi ją pod rękę... Ona pyta cichutko i grzecznie czy może być obsłużona poza kolejnością... I zaczynają się połajania: „Co ona sobie wyobraża?!”, krzyki prawie: „Niech stoi, my też stoimy!”. A mnie przyszło do głowy, żeby powiedzieć: „Jak przyjechał Ojciec Święty - to wszędzie było mnóstwo katolików - a teraz żadnego tu nie ma!”. Ucichło i przepuścili kobietę. Ale dlaczego? Dlaczego tak się zachowali? Może mi ktoś stale opowiadać o poszanowaniu życia poczętego - a kiedy zachowa się jak tamci z kolejki, to nie wart jest, by go słuchać. Ja tu nie przedstawiam siebie jako jedynego sprawiedliwego, nie, po prostu moja grzeszna porywczość nie pozwala mi przechodzić obok takich ekscesów bez gniewu.
Nie. Ale przez dzieła tak odmiennych od siebie geniuszy teatru, jak Szekspir czy Czechow przeziera poczucie, że nasze ludzkie istnienie rozgrywa się w sferze dotkniętej tajemnicą: zagadkowość naszych namiętności, nasze zanurzenie w doczesnym przemijaniu - i Szekspir, i Czechow kreślą swoje obrazy świata z taką sugestywnością że nie sposób nie pytać: Gdzie tu jest Bóg? Czy w ogóle jest? A może Go nie ma? Być może jest ukryty? Dlaczego Horacy żegna Hamleta słowami, będącymi parafrazą antyfony Mszy żałobnej: „In Paradisum deducant te angeli..”? Są to pytania, które prowadzą wprost do religijnej refleksji.
Trzeba świętym tekstom dać mówić. Trzeba dać mówić faktom. Nie ma co, opowiadając na przykład o św. Franciszku, wyrażać swoichzachwytów nad osobą świętego. Trzeba relacjonować. Precyzyjnie i powściągliwie. Nie wolno słodzić. Pudrować. Unikać dramatyzmu. Scen trudnych. Bolesnych nawet. Inaczej powstanie taki dewocyjny cukier puder.
W naszej rzeczywistości A.D. 2002 cykl ten stanowi naruszenie powszechnego gustu. Co nie znaczy, by powszechnym gustem należało się zawsze kierować. Pokazanie Chrystusa w otoczeniu tak haniebnym, w otoczeniu naszej ludzkiej brzydoty, podłości, nie jest w sztuce sakralnej niczym nowym. Ma swoją ustaloną tradycję.
Zrobić współczesne misterium, o, to by było ciekawe. Pokazać współcześnie Drogę Krzyżową.
Zawsze się zastanawiałem nad tym, że pominięta jest w naszej tradycji Wielkanoc. To prawosławni bardziej się nad nią pochylają. Więc może misterium wielkanocne w skromnym wymiarze albo uciekając się do widowiskowości. Bez składania rąk, a poprzez opowiadanie o tym, jakie ten dzień ma znaczenie, zbliżyć ludzi do przeżycia Wielkiej Nocy. Muzykę napisałby Michał Lorenc… Fakt Narodzin Jezusa jest nam bliższy, nawet w zwykłym, trywialnym odczuciu, niż Zmartwychwstanie. Światło prawdy jest trudne. Nie każdy jest na nie przygotowany. Misterium wielkanocne, Pasja funkcjonuje jako utwór muzyczny, będący dziedzictwem kultury, w oderwaniu od sceny.
Zewnętrzne oceny, proste klasyfikacje są w tym czasie historycznej zmiany, w jakim żyjemy, bardzo zawodne. Patrzy Pani na kobietę wychodzącą z supermarketu z plastikową siatką i nie może mieć Pani pewności, czy nie jest to osoba o wielkiej głębi duchowej, daleko większej od tej, którą rutynowo dysponuje jakiś mędrzec z księgą w ręce. Podobnie jest z widownią. Czasem ta na pozór niewiele zapowiadająca sobą widownia obdarowuje teatr swoją wielką wrażliwością i uczestniczy w spektaklu na przypisanych jej prawach współtwórcy.
Także klasyczne teksty, tak uformowane językowo i scenicznie, by ich klasyczność, czyli ponadczasowa aktualność ukazywała się z jak najwyraźniejszą siłą
Teatr pojmuję przede wszystkim jako miejsce, w którym słowa odnajdują się w konkretnej przestrzeni. I nazywają nasze emocje, namiętności, czyniąc je tym samym przedmiotem refleksji. Oczywiście, histeryczny ekshibicjonizm wyrastający z pomieszania w człowieku pychy i pustki chce narzucić sobie i innym przekonanie, że sam akt jęku, obnażenia się jest tu wystarczający. Trudno uznać, że to co ludzkie, da się zredukować do fizjologii. Sztuką aktora, sztuką teatru jest więc świadome dysponowanie sobą - nie bycie kukiełką nie poruszanie kukłami, które bezwiednie i bezwstydnie, więc nie namiętnie, dokonają każdej ekshibicji. Istotną zmysłowość człowieka daje się pokazać poza ludzką fizycznością Człowiek stworzony jest bowiem do przekraczania swojej fizyczności.
Powinien pełnić i pełni w różnych społeczeństwach, które mądrzej myślą. Uczy ludzi mówić i słuchać.
Teatr jest spotkaniem, które mija, nic właściwie, prócz wrażeń tych, którzy się tam spotkali, nie pozostawiając. Teatr to zgoda na przemijanie - smutek tej zgody i nadzieja, którą ona stwarza. Nadzieja czasu, który jest poza czasem doczesnym. Życie.
Kiedy jest się młodym, często gardzi się pozorną banalnością codziennego życia i wyznaje kult sztuki rozumianej wyłącznie jako środek służący do eksponowania własnego egocentryzmu. Te wszystkie opowieści, o tym, że artysta ma prawo podporządkować swą moralność swemu dziełu, że wielkie dzieło rozgrzesza artystę z brudnych czynów... Taki stary awangardzista, niemiecki kompozytor chyba, zapomniałem jego nazwiska, powiedział, że zamach w Nowym Jorku z 11 września to dla niego największe dzieło sztuki... Ktoś tam znowu oświadczył, dawno już, że dla niego dziełem sztuki jest strzelanie do tłumu na oślep... Więc temu kompozytorowi chodziło pewnie o wywołanie jeszcze większego szoku... Ale te obliczone na szokowanie publiczności akty nie są - na tle przerażających wydarzeń tej epoki przesilenia - już ani odwagą, ani nowością... W rzymskich widowiskach teatralnych, dla wzmocnienia efektu naprawdę odgrywano scenę ukrzyżowania przestępcy. Powiada Simone Weil, że Grecy ukazywali nieszczęście ludzkie zawsze w świetle ludzkiej duchowości, zaś Rzymianie przeciwnie - przedstawiali życie w jego trupiej, zimnej, pozbawionej ducha grozie. Nie obchodzi mnie sztuka, która nie jest niczym innym, jak tylko nienawiścią do życia.
Babcia Kazimiera. Siedzi przy stole. Przed nią otwarta książeczka do nabożeństwa. Jej uśmiech. Potem ciemność. Jestem z synem na majowym nabożeństwie. To trwa. I Janek mówi do mnie po zakończonej Mszy: „Wiesz co, Tato? Jak się czasem zostanie dłużej, to warto”.
Skomentuj artykuł