O takich, którzy plują w niebo

O takich, którzy plują w niebo
(fot. doug1021/flickr.com/CC)

Dziś pewnie Herod Antypas zasługiwałby na miano artysty, może by nawet na jego skroni spoczął jakiś laur, zdobyty na takim - dla przykładu - festiwalu w Poznaniu, za to, że gość ma odwagę uczenia "spojrzenia na otaczający nas świat całościowo - jak na splot wpływających na siebie narracji, porządków i tematów", albo, dla przykładu: w ramach projektu Przełamywanie barier i uprzedzeń na drodze rozwoju postaw tolerancji we współczesnym społeczeństwie, dostałby dofinansowanie z Unii Europejskiej - stworzył bowiem prawdziwe widowisko z przesłaniem i niczym Prometeusz niesie kaganek ognia-światła w otaczającym nas zewsząd ciemnogrodzie.

Tymczasem scenariusz jest bardzo prosty, no ale oczywiście byłby to obciach zatrzymać się tylko na zewnętrznej warstwie. Przyjrzyjmy się zatem poszczególnym aktom: Piłat - druga postać w tym dramacie - wypożycza tetrarsze, niczym przedmiot, Jezusa; następnie Herod zasypuje Go pytaniami, wiedząc jednak, że nic nie wskóra, na pośmiewisko każe ubrać Jezusa w lśniący płaszcz i odsyła z powrotem do Piłata. Żeby dopełnić tego dramatu widz dowiaduje się, że scena, której był świadkiem, staje początkiem przyjaźni między panami, którzy do tej pory raczej nie pałali do siebie miłością. Jezus zaś tylko milczał (por. Łk 23,7-12).

Jezus milczał jak tysiące chrześcijan codziennie prześladowanych, poniżanych, wyśmiewanych za swoją wiarę; jak Asia Bibi, do której więzienia już chyba przyzwyczailiśmy się; albo jak młodzi małżonkowie nie tak dawno spaleni żywcem za rzekomą obrazę islamu. Wielu z nas zadaje sobie pytanie, dlaczego Bóg na to wszystko pozwala, dlaczego toleruje taki stan rzeczy? Nergal publicznie targa Biblię, podczas spektaklu Golgota Picnic wartości chrześcijańskie miesza się z błotem, Dorota Nieznalska umieszcza genitalia na krzyżu, określając przy tym swoją instalację mianem Pasji, zaś Marek Siwiec wychodząc z helikoptera ironicznie błogosławi i całuje ziemię na wzór Jana Pawła II. W imię sztuki, a czasem wprost dla żartów, profanuje się to, co święte dla chrześcijan. Kiedy zaś zdrowy rozsądek bierze górę i ktoś ośmielili się sprzeciwić, broniąc wartości przez siebie wyznawanych lub - dla przykładu - odwoła koncert Nergla, wówczas dochodzi do kuriozalnej sytuacji, w której to nie artyści mają się tłumaczyć ze swojego postępowania, ale prymitywny zaścianek będący zarzewiem wstecznictwa i obskurantyzmu - cytując zgrabne frazy króla lewicy, towarzysza Leszka M. Ile to razy, w takich sytuacjach, mieliśmy ochotę sami wymierzyć sprawiedliwość, albo tak przynajmniej pomyśleć: "Żeby choć język lub ręka mu uschła…"? Takie podszepty będą się pojawiać, chrześcijanin nie może jednak dać im się sprowokować. "Dobry" przykład daje nam lektura Ewangelii Łukasza, podczas której stajemy się świadkami sceny, kiedy mieszkańcy jednego z miast samarytańskich nie przyjmują Jezusa, dlatego ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Wówczas Jan i Jakub proponują swojemu Mistrzowi, aby pozwolił im spionizować krnąbrnych samarytan: "Panie, czy chcesz, a powiemy, żeby ogień spadł z nieba i zniszczył ich?". Jezus stanowczo im zabrania (por. Łk 9,51-55). Dlaczego? Szukając odpowiedzi dotykamy największej tajemnicy naszej wiary - misterium Wielkiego Piątku. Jedną z barw tego dnia utkały odrzucenie, szyderstwo i drwina (por. Łk 23,35-37).

Zwróćmy uwagę, że zanim doszło do wypełnienia proroctw o cierpiącym Słudze Pańskim, Szymon Piotr miał już swoją koncepcję na realizację trzech zapowiedzi męki i zmartwychwstania swojego Mistrza. Kiedy po Jezusa przychodzi kohorta żołnierzy, pierwszy papież wyciągając rękę po miecz krótko i zdecydowanie "ucina" problem. Z kolei Chrystus - nie pierwszy i ostatni raz - sprzeciwia się pomysłowi Piotra uzdrawiając biednego Malchosa (por. J 18,10-11). Sięganie po miecz grozi, że samemu można przesiąknąć logiką bezsensownej przemocy i ostatecznie zginąć od swojej "karabeli" (por. Mt 26,52). W ramach alternatywy mamy zawierzenie Bogu i pozwolenie, aby "z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas" (2 Kor 4,7) - jednak powyższy konspekt wymaga "nieludzkiej" wiary i ufności. Tylko święci mogą uwierzyć w taki plan: przyznać Bogu rację i pozwolić na reżyserię swojego życia według Jego scenariusza, który - dodajmy - nie jest zbyt efektowny, a jego ikoną jest scena z Wieczernika, podczas której Chrystus obmywa swoim uczniom stopy i zarazem uczy ich-nas postawy służby. Piotr nie wyraża zgody na taką poniewierkę (por. J 13,4b-11). "Skale", na której Chrystus zbuduje swój Kościół, trudno się pogodzić z faktem, że w chrześcijaństwie - z jakąś przewrotną odwrotnością - słabość Chrystusa staje się naszą mocą, mocą która zbawia całe stworzenie: "Odkupienie dokonało się na Krzyżu w samotności i niemocy Chrystusa, która była ostatecznie mocą odkupieńczą dotykającą każdego człowieka" (H. U. v Balthasar). To doświadczenie podziela Kościół - Oblubienica, która od początku (po dziś dzień) była prześladowana za wiarę w swojego Oblubieńca. Im mocniej jednak była uciskana, tym bardziej była oczyszczana, a jej wiara wzmacniała się: Kościół cierpiący ale nie wątpiący, żyjący w niedostatku ale nie rozpaczający, prześladowany ale nie osamotniony, upadający na ziemię ale nie ginący. Bo żyje wiecznie - im bardziej wydawany na śmierć, tym bardziej życie Jezusa objawia się w Jego wyznawcach (por. 2 Kor 4,8-11).

Skarb chrześcijan jest przechowywany w glinianych, narażonych za pęknięcie, naczyniach (por. 2 Kor 4,7). Bóg ukochał kruchość - przyszedł na świat jako bezbronne niemowlę; Jego ukryte życie w Nazarecie było proste i ubogie; podczas publicznej działalności nie posługiwał się spektakularnym metodami przekazu Dobrej Nowiny; uprzywilejowani byli maluczcy i chorzy; umierał w najbardziej upokarzający - do wyobrażenia sobie w ówczesnym świecie - sposób, tak po ludzku, tak po prostu, przegrany; wreszcie, postanowił zostać z nami w bardzo kruchym znaku chleba. Czy nie za dużo tu jednak cierpiętnictwa a sama kategoria małości, czy nie staje się jakąś chorobliwą obsesją?! Kruchość to konsekwencja miłości człowieka - przecież Ojciec, gdyby chciał, mógłby zesłać swemu Synowi zastępy aniołów, które by Go obroniły i nie pozwoliły nawet tknąć (por. Mt 26,53). Jednakże gdyby tak się stało, to przypominałoby sytuację, w której syty prawi głodnemu komunały na temat zalet niskokalorycznej kuchni. Tymczasem Chrystus jest solidarny z ludzką naturą nie tylko teoretycznie ale rzeczywiście. Stał się jednym z nas - więź z człowiekiem jest tak silna, że możemy powiedzieć, że to On w nas cierpi, to On jest poniżany, to On jest sponiewierany, to On jest wyśmiewany, to On jest molestowany, to On jest opluwany, to On jest bity, to On jest więziony, to On jest zabijany, to On… Dlatego chrześcijanin nie będzie się wstydził słabości: "Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny" (2 Kor 12, 10). Jedyne czego się wstydzi, to grzech. Jednocześnie należy podkreślić, że nie chodzi tu o jakieś szukanie cierpienia, wręcz przeciwnie: przyjaciel Jezusa będzie starał się zapobiec niesprawiedliwości i - na ile to możliwe - bronić swoich praw.

Skarbem, o którym tu mówimy, jest miłość. Ta Miłość to Osoba. Istota chrześcijaństwa, powołania do świętości zawarta jest w miłości i wyraża się (jest świadectwem) w relacji więzi-przyjaźni z Bogiem, ze sobą i drugim człowiekiem. To największy kapitał chrześcijan, o wiele większy - zapewniam wszystkich złośliwców - niż rezerwy Banku Watykańskiego. To miłość, której nikt i nic nie zdoła naruszyć: ani żałosny pomysł Bożonarodzeniowego duetu Nergal & Czubaszek, ani wszelkiej maści artyści-profani, albo kpiący politycy lub poważni profesorowie piszący list o panoszącym się w Polsce Kościele katolickim (choć nie adresowany do Kościoła), to i jeszcze wiele innych -izmów "nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym" (Rz 8, 37-39).

Chrześcijanin nie będzie się mścił ani stosował prawa odwetu. Nie będzie walczył ze złem za pomocą zła. Wzruszające jest świadectwo-testament o. Christiana - przełożonego trapisów z Tibhirine w Algerii: "Gdy nadejdzie ta chwila, chciałbym mieć promień świadomości, aby poprosić Boga o przebaczenie dla mnie i moich braci w człowieczeństwie, a jednocześnie przebaczyć z całego serca temu, kto śmierć mi zada". Minęło dwadzieścia lat od ich bestialskiej śmierci z rąk narodu braci, którym służyli. Byli świadomi, co ich czeka, mogli wrócić do Francji, a jednak woleli pozostać z tymi, których po prostu kochali - to było świadectwo uświęconych o Uświęconym (por. H. U. v. Balthasar).

W trzeciej pieśni Sługi Pańskiego w proroctwie Izajasza czytamy: "Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym Mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem" (Iz 50,6). To pieśń o fałszywie oskarżanych, o niesłusznie skazywanych, o pozbawianych wolności, o prześladowanych, o wykorzystywanych, o bezbronnych, o tych, którym nawet nie dano szansy przyjść na ten świat i o tych, którzy cierpią z różnego powodu. Przywołując św. Pawła, człowieka który niegdyś gorliwie prześladował chrześcijan, będąc - podobnie jak wielu dzisiaj - przekonany, że robi to w imię Boże, możemy powiedzieć, że to pieśń o tych, którzy zwyciężają, bo "odnoszą pełne zwycięstwo dzięki Temu, który ich umiłował" (por. Rz 8,37). Jednakże ta prawda pozostaje dla wielu zakryta. Jezus mówił: "Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!" (Łk 8,8). Wobec tych, którzy plują w niebo pozostanie nadzieja na ich nawrócenie, bo - jak mówi stare przysłowie - kto w niebo pluje, wcześniej czy późnej na głowę mu spadnie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

O takich, którzy plują w niebo
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.