Oprócz błękitnego nieba...

Zobacz galerię
Anna Szyńkarczuk

Historia polskiego niegrzecznego chłopca, który zapragnął zbawiać świat, zostając świeckim misjonarzem w Afryce. Przez 9 miesięcy jadł przeważnie mąkę kukurydzianą z zielonymi bananami lub zielone banany z mąką kukurydzianą. Dwukrotnie zachorował na malarię, przeżył porwanie, atak czerwonych afrykańskich mrówek, porę deszczową, doświadczył rasizmu, płakał i dał się namówić na rozmowę, która, mam nadzieję, zainspiruje Ciebie, drogi Czytelniku.

Ks. Maciek, mój ugandyjski poprzednik, oraz przyjaciel śmieją się ze mnie w terminalu odlotów. Ich zdaniem będę męczennikiem za wiarę już na lotnisku. Krzyż misyjny, który dumnie noszę na piersi, mógłby być powodem mojego cofnięcia podczas kontroli celnej. Nic z tego. Dzisiaj męczennikiem nie będę. Ochrona mnie przepuszcza z krzyżem. Zdejmuję go z szyi i podnoszę do góry w stronę przyjaciół. "To znak zwycięstwa!"- myślę ja. "To jakiś świr"- myślą ludzie.

Bartłomiej Ciok. Urodzony 7 lutego 1986 roku w Siedlcach. Ukończył Uniwersytet Największych Zmian Życiowych, licencjat zrobił z szukania własnego ego, magister z nawrócenia nieukończony…

DEON.PL POLECA

Brunet. Piwne oczy. Lekki zarost. Raczej drobnokościsty, choć nie wychudzony, mniej więcej mojego wzrostu, całkiem przystojny. Życiowy wiercipięta, autostopowicz, zawsze wszystko wie najlepiej. Misji mu się zachciało! Świat będzie zbawiał w CALM - ośrodku dla chłopców ulicy w Ugandzie. To przypadkiem nie był mój plan?

Nigdy nie był przykładnym, ułożonym, grzecznym chłopcem, choć dobrze się maskował, robiąc karierę w harcerstwie i przeprowadzając staruszki przez ulicę (to nic, że na siłę). Wszędobylski, z życiowym ADHD (może dlatego się tak rozumiemy). Bardziej Casanova, niż człowiek zainteresowany długofalową relacją z kobietami. I nagle TRACH. BUM. GRZMOT. Przez splot wydarzeń olśniło go, stał się wojownikiem Jezusa, zapragnął zostać Misjonarzem. Przez moment chciał być nawet księdzem - dzięki Ci Panie, że nam tego oszczędziłeś. Po selekcji, badaniach psychologicznych, obserwacji, przygotowaniach i rocznej formacji w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie wyjechał do Ugandy. Na placówkę mogą się dostać jedynie osoby dojrzałe, mające poukładane życie emocjonalne, ponieważ na Misji, wszystkie niezałatwione sprawy i skrywane problemy ujawniają się ze stukrotnym natężeniem.

Po wyjściu z kaplicy dwa maluchy łapią mnie za dłonie. Dwa inne się przytulają. Każdy facet pęka w takiej sytuacji. W gardle staje mi ość czułości. Oczy zaczynają się pocić - nie przez klimat. Kim jestem? Kim będę, jak wrócę z Misji? Czy potrzebuję czerwonej afrykańskiej ziemi do ociosania mojego serca? Nie pamiętają mojego imienia. Z szacunku zwracają się per wujku.

Miał tam spędzić rok. Zdecydował się wrócić po 9 miesiącach, żeby wykorzystać czas wakacji na zarażanie innych bakcylem wolontariatu i namawianie do zgłaszania się na formację do Ośrodków Misyjnych. Mówienie o powołaniu misyjnym stało się jego celem, bo, jeśli będzie milczał, może już nikt z Polski tam nie przyjedzie, a potrzeby są ogromne. Według niego coraz mniej facetów ma jaja, żeby wyjechać. W grupie na lata 2012/2013 wśród wszystkich potencjalnych wolontariuszy znalazł się jedynie jeden mężczyzna. Został wysłany do Zambii.

Widzę w skautach z CALM chęć bycia kimś więcej niż tylko urwisami z placówki dla chłopców ulicy. W Polsce ognisko bez gitary to nie ognisko. W Afryce jest podobnie. Bęben leży skierowany w stronę ognia, aby skóra była sucha. Daniel siada na niego i zaczyna wybijać rytm na górnej powierzchni. Nie przejmując się moim fałszującym głosem, włączam się w śpiew. Bystrzacy prędko wymyślają nową zwrotkę. "Kiedyś spotkałem Bartka. Zapytałem, czy umie śpiewać? Odpowiedział - Nie umiem, znam się tylko na skautingu". I tu kończy się piosenka, a zaczyna zdrowy, donośmy śmiech. Najgłośniejszy jestem ja.

Biali mają zegarki, czarni mają czas

Codzienność w Ugandzie w głównej mierze składała się z rutyny. 5:40 na dźwięk budzika zaciskanie zębów, głęboki oddech i z prędkością zaspanego ślimaka sturlanie się z łóżka. O 6:00 pobudka wychowanków w liczbie 140. Potem gonienie do mycia, czyszczenia pokoi, zjedzenia śniadania. Od 6:45 modlitwa poranna i wyprawka do szkoły. W końcu czas dla niego - może zjeść śniadanie, wykonać prace biurowe, pojechać po trawę słoniową dla krów. O 12:30 trzeba już zawieźć chłopakom lunch do szkoły. Trawa słoniowa dorasta do 3 metrów, ścina się ją maczetami. Ma tnące, ostre krawędzie. Szczególnie ta rosnąca na bagnach lubi popieścić chłopaków po rękach, nogach, markując skórę podpisami z krwawych zacięć. Mimo to jeździ się po nią codziennie, stado krów samo się nie nakarmi. Trzeba się uwijać, chłopaki niedługo wracają, pora z nimi pograć, spędzić czas. Od 18:30 zaczyna się gonienie maluchów do mycia. Starszakom się odpuszcza, bo mogą to zrobić wieczorem, szkoda marnować dnia. O 19:00 modlitwa wieczorna, omawianie ważnych rzeczy, potrzeb Misji. Po 19:00 czas na naukę. O 22:00 lulu. W Afrycie, kiedy umawiasz się z kimś na 8:00, bądź pewny, że nie przyjdzie przed 10:00. Utrzymanie porządku dnia wymaga wiele wysiłku…

Czarny ląd pełną gębą

Rano na śniadanie porycz - mąka kukurydziana z mlekiem, wodą i cukrem o wyglądzie i konsystencji białego kisielu (jeżeli nie ma mleka i cukru, to sama mąka z wodą). - Wujkowie czasem dostawali chleb. Na obiad poszo - mąka kukurydziana zmieszana z wodą gotowana do czasu uzyskania konsystencji, którą można kroić nożem. Do tego sos z czerwonej fasoli. Na kolację resztki lunchu, czasem zielone gotowane banany matoke przyrządzone, jak wszystko, bez soli. W niedzielę zawsze mięso. Czasem deser w postaci ananasa czy awokado. Absolutnym rarytasem są zielone banany matoke z sosem z orzechów ziemnych - niebo w gębie!

Nie lej deszczu, nie lej, bo cię tu nie trzeba!

7.15 msza z jutrznią. Afrykańskie TGV (teżewe). Trwa zaledwie 25 minut. W Afryce standard to 2 godziny. Po Mszy nie chcę wychodzić z kaplicy. Mamy porę deszczową. Leje już od 3 godzin. Zbieram się w sobie. Wychodzę. Moja motywacja ma na imię śniadanie.

Przyszła pora deszczowa. W Afryce to taka nasza zima, która znów zaskoczyła polskich drogowców. Zapomnij, że chciałeś gdzieś pojechać. Rwące, czerwone rzeki rzeźbią drogi. Ziemia pokazuje swoje żyły. To, co słabe, zostaje zmiecione z jej powierzchni. Pozostaje utwardzony grunt. Wszędzie błoto. I błoto. I strugi deszczu. W Afryce to dostateczny powód, by chłopcy nie poszli do szkoły. Święto lasu, można zostać w pokoju, można pooglądać film w świetlicy. A wszystko przez to, że brakuje im butów, a i mundurki szkolne świecą dziurami. Mało kto ma płaszcz lub choćby kurtkę przeciwdeszczową. Jeden ze starszaków paraduje w szlafroku - zimno mu. Inny z chłopaków zapytał Bartka, czy kupi mu buty. Na jedną parę byłoby go stać, ale na 140 par (dla całej misji) już nie. Nie ma tu miejsca na faworyzowanie kogoś. Albo wszyscy, albo nikt. Mieszkańcy ośrodka pochowali się po kątach, psa być na dwór nie wygonił. Błogie lenistwo. Ale zaraz, zaraz. Nie dla wszystkich. Bartek musi pojechać po trawę słoniową. W strugach deszczu ciężko znaleźć ochotnika, który chciałby pomóc.

Kierownicę trzymam prosto. Samochód postanawia zatańczyć salsę. Bagażnik na lewo, bagażnik na prawo. Na zakręcie małe cha cha cha. Na rampie samochód staje elegancko na palcach jak w walcu angielskim. Ale to ja jestem mężczyzną. To ja powinienem prowadzić w tańcu. Hamuję. - To znaczy ja hamuję. Samochód nie. Gdybym mógł, pięty wykorzystałbym jak Fred Flinstone. Zjeżdżamy w dół. Za szybko. Ślizg. Ziemia wypływa spod opon. Grawitacja na tym zboczu jest na sterydach. Zatrzymujemy się dopiero w rowie.

Lekcja pokory

Bernard klęka przede mną. W Ugandzie z szacunku przed starszymi, wodzami, księżmi klęka się. Akt szacunku. Ale przede mną?
- Wujku, zbiłem szybę.
Zapomniałem dodać, że chłopcy często klękają, jak coś przeskrobią.
- Wstań. Nie klękaj przede mną - mówię spokojnie. - Pokaż mi gdzie.
Prowadzi mnie na miejsce. Okazuje się, że na boisku do koszykówki STOP grali piłką ręczną STOP w piłkę nożną STOP… Taka mieszanka to podwórkowy Ribbentrop-Mołotow. Nie ma dobrych efektów.
- Posprzątaj szkło. Żaden z chłopców boso tutaj nie może chodzić.

Kiedy wprowadził się do CALM, do swojego luksusowego (bo pojedynczego) pokoju, pomyślał: jak ja się tu zmieszczę? Siedem metrów kwadratowych, szafa z rurek i materiału zamykana na suwak (nie mylić z IKEA). Biurka brak. Welcome to Africa. Przyjechał białas i narzeka. Potem zobaczył, jak mieszkają chłopcy. Pokoje ośmioosobowe, cały dobytek, wszystko, co mają, mieści się w metalowych skrzyniach 40x70x30cm zamykanych na kłódkę, bo mieszkańcy placówki często od siebie "pożyczają".

Zazwyczaj na misje wysyła się dwie osoby. Tym razem pojechał on sam. Dla faceta, będącego duszą towarzystwa, samotność jest największym wyzwaniem. Wiedział, że będzie potrzebował kumpla, przyjaciela. Starał się wpaść w wir pracy. Nie zawsze było dobrze, nie zawsze zgadzał się z polityką, zasadami i zachowaniem niektórych dorosłych na placówce. Pokora. Będzie pracował nad pokorą. Modlił się: tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal, byś został tylko Ty.

- Uważaj, o co się modlisz, bo może się spełnić. Jak On go w tej Ugandzie kruszył, łamał i wypalał. Do tego stopnia, że Bartek mówił tylko: "No chyba żartujesz Panie… Nie przeginasz?" Tęsknił za dziewczynami, znajomymi, językiem ojczystym, jedzeniem. Coraz bardziej czuł się Ugandyjczykiem.

7:15. Medytacja w kościele. Myśli rozbiegane wpadają w koleiny wspomnień. Staram się skoncentrować na Jezusie. Łatwo nie jest. Sprawę utrudnia brak dobrej relacji z Jezusem. Jestem misjonarzem, ale nadal czuję, że moja relacja nie jest właściwa, wystarczająca. Chcę mieć lepszą. Ale zwyczajnie, po ludzku, nie umiem. Ksiądz Ryszard spogląda na mnie znacząco. Rzuca okiem na mnie, później na parapet. Leży tam wolny brewiarz. Rozumiem. Chce, żebym się modlił razem ze wspólnotą na głos. Często podczas jutrzni medytuję. Oparty głową o przednią ławkę. Ręce spuszczone w dół. Usta otwarte. Może podejrzewa, że jednak nie wiążę sznurowadeł w moich sandałach na rzepy? Może zdradza mnie ta 10 minutowa nieruchliwa poza? A może zdradza mnie chrapanie? Jak on na to wpadł, że czasami przysypiam? Zagadka zbyt skomplikowana na moją głowę.

Nowa odsłona rasizmu

Nadszedł Speech Day, coś jak święto szkoły. Niby obojętnie chłopcy dopytywali go, czy będzie oglądał ich popisy przed publicznością, co w ich języku oznacza: "Wujku, przyjdź! Chcemy, żebyś był wtedy z nami i obejrzał nasze występy." Już kilka dni przed wydarzeniem można było zauważyć, że zbliża się coś wielkiego. Chłopcy nie chcieli oglądać filmu, tylko ćwiczyć choreografię. - Ratunku! Ktoś podmienił dzieciaki! Bartek nie dowierza.

W końcu wielki dzień. W trakcie występu podszedł do niego jeden z nauczycieli ze szkoły i poprosił o zajęcie honorowego miejsca przy pastorze, burmistrzu, zastępcy komendanta policji. Jednak on nie czuje się z tym komfortowo. W gruncie rzeczy skromny chłopak. Uważa, że nie zasłużył na to wyróżnienie. Jest tylko wujkiem. Odkrywa nową stronę rasizmu. Jest traktowany lepiej, bo kolor jego skóry jest biały. Czuje smutek, bezradność i gorycz. Nie zgadza się na lepsze traktowanie, nie po to pojechał na misje.

Wiedziałem. Do tej konfrontacji musiało kiedyś dojść. Staję w odległości 1 metra. Mogę zobaczyć jego oczy. Są wypełnione smutkiem i złością. Zaczynam monolog.
"Patrzę na Ciebie i nie poznaję. Stary co się z tobą dzieje? Nie rozumiem Ciebie. Wszystkim dajesz się poznać jako dobry przykład. Kiedy jest jakaś praca, bierzesz ją ochoczo. Kiedy dochodzi do wykonania jej, Ty się obijasz. Trawy słoniowej nie tniesz, czasami ją tylko nosisz. Ale kiedy wracasz, to zadanie masz odhaczone. Przodownik pracy. Nie uważasz, że to hipokryzja?"
- Jest mi smutno. Zawiodłem się. Zbieram myśli.
"Lubisz być chwalony. Rozumiem. Jednak nie przeginasz trochę? Nie udajesz przypadkiem świętoszka? To wszystko, z czym się musisz tutaj zmierzyć i co dostajesz, nie jest dla twojego ego. Korzystaj we właściwy sposób. Niech to będzie możliwość zmiany twojego serca. Nie bądź pozerem. Dla kogo tutaj jesteś? Dostałeś szansę. Nie zmarnuj jej. A jak twoje sprawy duchowe? Kiedy ostatni raz byłeś u spowiedzi? Hmmm? Odpowiesz mi?
Chociaż na jedno pytanie mi odpowiedz. Proszę…"
- Lustro milczy.

Agenci specjalnej troski - atak śmiercionośnych mrówek

- Dzisiaj w nocy będziemy ćwiczyli skradanie - widzę, jak na twarzach chłopców pojawia się uśmiech, który próbują ukryć. To są twardziele. Nie podskoczą do góry ze szczęścia, albo nie zaczną przytulać tak, jak to robią pierwszaki. Podkręcam obroty ambicji. Temperatura wzrasta. Podchody będą w czasie ciszy nocnej. Spoglądają na siebie podekscytowani.

- Jak ktoś was złapie, no to macie problem.

Świetny pomysł, naprawdę. Białas, w najlepszym wypadku usmarowany błotem dla kamuflażu, w podchodach z murzynami. Nawet swoich nie rozpozna. Ciekawe, która drużyna wygra?

Zabawę zaczęli od zbiórki w ogrodzie. Ogród - słowo odrobinę na wyrost. Afrykański busz. W dodatku nocą. W pewnej chwili czują, że podłoże pod ich stopami zaczyna poruszać się z dziwnym szelestem. Mrówki! Weszli w sam środek przemarszu afrykańskich czerwonych mrówek. A niech to! Kiedy zaczynają atakować, to nie pojedynczo. Na ofiarę wchodzą tysiące. Gryzą w stopy, wchodzą coraz wyżej, dopóki nie wykończą przeszkody. Na twarzy Bartka zaskoczenie, strach, musi jak najszybciej ściągnąć spodnie. Biegnie do pokoju, zrywa ubranie, trzy mrówki już niedaleko pachwiny. Uff. Było blisko… Można wrócić do zabawy.

-Wujku! Leżę spokojnie pod trawą słoniową i wypatruję przeciwnika. Słyszę tylko syczenie. Myślałem że to jakieś świerszcze. Poczułem jednak zimny dotyk na skórze. To był wąż, nie świerszcze. Więc zwiałem. - Wraz z chłopakami patrzymy na Oguanga. Staram się powstrzymać od śmiechu. Zaczynam się śmiać coraz głośniej i głośniej. Chłopcy śmieją się ze mną. Nie mogę. Od dzisiaj będę ich nazywał agentami specjalnej troski. Wracamy do swoich domów. Pogryzieni. Radośni. Pełni życia.

Porwali, przystawili broń do skroni, skatowali

Miał ze swoimi urwisami pojechać na zawody do Rwandy. Bardzo chciał im towarzyszyć. Nie mógł przez głupi urząd imigracyjny, który zatrzymał jego paszport.

W drodze powrotnej do Ugandy, około drugiej nad ranem, drogę autokaru z chłopcami, księdzem i wychowawcami zajeżdża duży samochód. Blokuje przejazd. Do autokaru z CALM wdziera się kilku czarnoskórych mężczyzn. Za pomocą kijów grubości ręki okładają wszystkich jak leci. Bez wyjątku. Najgorzej obrywają Ci z przodu: kierowcy, wychowawca, ksiądz. Krzyk. Karabin AK-47 skierowany w stronę pasażerów. Do autobusu wchodzi kierowca porywaczy, odpala silnik, jedzie w busz. Zatrzymują się gdzieś w gęstwinie. Pada rozkaz: kłaść się twarzą do ziemi. Napastnicy pytają o szefa, krzyczą, przystawiają broń do skroni. Chłopcy zakrywają księdza swoimi ciałami, bojąc się, że gdy wyjdzie na jaw, kim jest, zostanie od razu zabity. Napastnicy zaczynają pytać o trenera. Jeden z chłopców nie wytrzymuje, wskazuje go. Nyerere dostaje po głowie, nerkach, plecach, całym ciele. Chcą pieniędzy, chcą wszystkiego, co przewozi autokar. Kilku napastników bierze się za dziewczyny. Chcą je zgwałcić. Powstrzymuje ich szef szajki, argumentując, że wciąż są to uczennice. Wszystkim każą iść na tył, chcą podpalić autokar, żeby spłonęli żywcem. Wybucha panika. Nie wiadomo dlaczego, w końcu, rezygnują, puszczają ich wolno. Niektórzy wracają na boso. Terror trwa godzinę.

"Wujku, czemu z nami nie pojechałeś?"- pyta Seggawa. "Myśleliśmy, że będziesz z nami. Nawet miejsce w autokarze tobie zajęliśmy" - dzieli się Edison. "Wujku, Bóg ciebie ocalił, że nie byłeś z nami"- wyznaje Kayiwa. "Oni Ciebie by zabili. Nie cierpią białych" - wyrzuca z siebie James.

Złodzieje i oszuści

Ośrodek Misyjny CALM boryka się z wieloma trudnościami. Chłopcy są dziećmi ulicy, sierotami. Przywozi ich UNICEF i policja, która odbiera ich rodzinom, gdzie nadużywa się przemocy, jest prostytucja.

Maluchy pragną miłości, czułości, zainteresowania. Czasem pękają, płaczą, wybaczą nawet ojcu, że zabił matkę, byleby mieć kogokolwiek na świecie. Starszaki, które potrzebują nawet więcej troskliwości, skrywają to, jak gdyby od przyznania się do potrzeby bliskości zależało ich życie. Z nimi jest najwięcej problemów. Ignorują, kradną, biją, nie słuchają wychowawców, lekceważą zasady. Dostają jedną, drugą szansę, ale kiedy miarka się przebierze, nie ma już dla nich miejsca w ośrodku. Przez niesubordynację mogą stracić wiele, całe przyszłe życie. Dzięki przestrzeganiu dyscypliny dostają wikt i opierunek, edukację, wykształcenie, własne łóżko, dostęp do bieżącej wody, opiekę medyczną.

Bójka! Naszą rozmowę przerwała ponowna wymiana ciosów. Ruszam do akcji. Wchodzę pomiędzy chłopców i staram się ich rozdzielić. Okiato nadal trzyma Johna za koszulkę. Odwracam się w jego stronę i mówię, żeby puścił. Chwila szarpaniny. Vincent puszcza. Jednak nie skończył. Nadal płacze i w amoku chwyta metalową skrzynię, żeby uderzyć Luggya. Przekroczył granicę, której lepiej nie przekraczać. To niesamowicie mnie zdenerwowało. Pod wpływem adrenaliny przybywa sił. Jedną ręką odpycham Luggya i ruszam na Okiato. Blokuję rękę ze skrzynią i pcham go na ścianę. Vincenta, zwróconego twarzą do ściany, przygwożdżam własnym ciałem. Okiato wyje, ale nie z bólu, lecz z całej sytuacji. Za dużo emocji jak dla niego. Staram się położyć go na ziemi, ale gryzie mnie w palec. Wpadam w furię. Chwytam za podbródek i ciągnę do tyłu. W tym samym czasie podcinam nogą. Pada na ziemię. Unieruchamiam go klęcząc na ramieniu. - Nie ruszaj się! - krzyczę. W Don Bosco CALM pożyczenie ubrań odbywa się bez pytania. Dobrze, kiedy jest zwrot. Takiej mentalności nigdy nie zaakceptuję. Po wszystkim czuję się nabuzowany, a zarazem smutny. Miałem nadzieję, że nie będę zmuszony użyć siły względem swoich podopiecznych. Tylko obezwładniłem, ale to i tak było przekroczenie granicy, która zawsze wydawała się daleko.

Czasem jest ciężko, bo placówka funkcjonuje dzięki grantom i zewnętrznej pomocy osób prywatnych opłacających zdalną adopcję (wpłacając pewną kwotę, każdy może zapewnić roczne utrzymanie i edukację jednego dziecka). W ten sposób bardzo, bardzo się pomaga. Obecnie w planach jest wybudowanie szkoły w ośrodku, co pozwoliłoby zaoszczędzić koszty czesnego (w Ugandzie edukacja jest płatna) i przyjąć do CALM większą liczby dzieci - miejsca zawsze brakuje. Pomoc zagraniczna przychodzi w postaci konkretnych rzeczy. Pieniędzy na spożytkowanie nie uraczysz. Ale to dobrze, bo powstało zbyt wiele fikcyjnych fundacji, wyłudzających pieniądze z zachodu. Gołym okiem widać puste świetlice, budynki pobudowane tylko po to, by uwiarygodnić dobroczynną funkcję fundacji. Jeśli ktoś wysyła takiemu ośrodkowi rzeczy, natychmiast są odsprzedawane, żeby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Dlatego tak ważne jest, by wspomagać konkretny cel i sprawdzone placówki.

Niech wygra lepszy

Obok mnie przechodzą Patrick z Denisem. Widać w ich oczach, że tylko szukają możliwości, aby się podroczyć. Dwunastoletnie urwisy. Wołam do nich, że czas na modlitwę. Nic sobie z tego nie robią. Łapię ich za dłonie i zaczynam się siłować. Chłopcy szybko orientują się, że niewypowiedziana zasada jest taka: przegracie - idziecie natychmiast na modlitwę. Rzucają się z pełnym impetem. Powalają mnie. Nie poddam się! - Koniec, chłopcy zbierajcie się - rozdziela nas spokojnym tonem wujek Paul, który maszeruje po werandzie. Chłopcy schodzą ze mnie. Ja również się podnoszę.

- Wujku, daj nam swoją koszulkę, to ją upierzemy. Masz ją bardzo brudną - mówi Denis.
- Wujku, ale wygraliśmy? - pyta Patrick.
- Tak, wygraliście - odpowiadam z uśmiechem.
- Jeeeee! - wszyscy wykrzykują.
Chłopcy nagle łapią mnie i podnoszą. Niosą w stronę domu wspólnoty i wykrzykują z radości. Czuję się jak główny bohater filmu "Rocky".

Błogosławiona kupa

Nagle na mojej klawiaturze od laptopa ląduje ptasia bomba. Joseph zwija się ze śmiechu.
- Fuuuj, bleeee, ochyda, aaaaa, jjjjjuuuu - grymaszę z obrzydzenia.
- Wujku, to błogosławieństwo - śmieje się Joseph.
- Jakie błogosławieństwo?! Ciekawe, czy byś tak mówił, jakby krowy latały?! - rzucam w poirytowaniu.
Biorę laptopa i idę do dawnej jadalni. W niej wujek Nyerere ogląda telewizję.
- Widzisz to?- pytam go i pokazuję przedmiot mojego zdenerwowania.
- O, wujku, to błogosławieństwo - odpowiada.
- Kolejny! Co wy z tym błogosławieństwem? Ptak mi narobił na laptopa. Teraz jest brudny i śmierdzi. Jakie to błogosławieństwo?!
Czyszczę laptopa serwetką i wychodzę z jadalni. Na zewnątrz stoi Joseph i nadal się śmieje ze mnie. Kiwam głową na znak, że to dla mnie za dużo. Idę się uspokoić. 30 minut później jestem już spokojny.

Jan Bosko - patron placówki zwykł nauczać: "Mów o kimś dobrze, a jeśli masz mówić źle, w ogóle nie mów." Było wiele ciężkich chwil, wiele sytuacji, które Bartek rozwiązałby inaczej. Nie raz krew w nim wrzała, a trzeba było zachować spokój i posłuszeństwo, a on nigdy pokorą nie grzeszył, zawsze w gorącej wodzie kąpany. Przez ten czas zżył się z chłopcami. Ci nadali mu imię Musoke, tzn. tęcza, żeby za każdym razem, kiedy na nią patrzą, mogli myśleć o wujku Bartku.

Zaczynam śpiewać "Oprócz błękitnego nieba". Chłopcy ruszają głową w rytm muzyki, której nie ma. Śpiewam z uśmiechem przy zachodzącym słońcu, prowadząc niebieski złom wypchany trawą. Jestem szczęśliwy. Jestem spełniony. Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba…

Ruda to nie kolor - Publicystyczne artykuły o niezwykłych miejscach, dalekich podróżach, szalonych przygodach, inspirujących ludziach, czerpaniu radości z małych rzeczy, frajdy z wyznawania niepopularnych zasad i życia z wiarą w tle. Zawiera dużą dawkę humoru i sarkazmu. Udowadnia, że katolicki nie znaczy nudny.

W artykule wykorzystano fragmenty i zdjęcia z bloga bartekciok.pl.

Tekst ukazał się na blogu autorki rudatoniekolor.com. Ruda to nie kolor - teksty o niezwykłych miejscach, dalekich podróżach, szalonych przygodach, inspirujących ludziach, czerpaniu radości z małych rzeczy, frajdy z wyznawania niepopularnych zasad i życia z wiarą w tle.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Oprócz błękitnego nieba...
Komentarze (7)
S
sacdjo
14 września 2013, 20:43
ad "Iza" A Bergoglio nie ocenia? On np. codziennie ględzi pseudohomilie, w których przekręca Ewangelię w swoje pseudoteorie, żeby dowalić katolikom.
I
Iza
14 września 2013, 20:16
Halo.... nie zapominajcie proszę, że papież Franciszek przypomina nam, jak straszliwą bronią jest język i jakim nieszczęściem ocenianie i krytykowanie! Wszystkim kpiącym radziłabym wyjechać choć na miesiąc zrobić coś dobrego dla innych.
S
sacdjo
14 września 2013, 10:39
ad "karolina" Widać, że nie masz pojęcia, kim jest misjonarz. To nie prywatne kontakty, znajomości, przyjaźnie, to też nie zawód. Napisałem przecież, że dobrze, że tam pojechał, coś dobrego zdrobił. Ale OSZUSTWEM jest nazwanie kogoś takiego "misjonarzem", który zresztą afiszuje się, że wjechał ostentacyjnie z krzyżem misyjnym. To jest kpina z krzyża, misji, a przynajmniej zasadnicze nieporozumienie. No cóż, widać także na tym przykładzie, że fałszywa teologia modernistów, czyli brak prawdziwej wiary wiąże się nieuchronnie nie tylko z przekręcaniem i nadużywaniem pojęć, lecz także z brakiem szacunku dla ludzi, których oni niby "misjonują", czyli po prostu z brakiem miłości bliźniego.
K
karolina
13 września 2013, 23:08
sacdjo, czy utrzymujesz kontakty ze swoimi wszystkimi kolegami i koleżankami z podstawówki? Z liceum? Z pracy, z wolontariatu, z grupy sportowej, etc? To po co tam w ogóle chodziłeś? Powiesz mi, że w takich miejscach relacje z ludźmi nie są głównym celem? Ale ludzie są, tak? Przywiązują się? No to jak często kontaktujesz się z całą swoją rodziną? Z wszystkimi ciociami, wujkami, kuzynami? A jeśli mi powiesz, ze rodziny nie wybierałeś - czy zawsze masz czas dla przyjaciół? Skąd wiesz, że ten chłopak tam nie wrócił? A jeśli nie wrócił, to może wróci? Dlaczego uważasz, ze on eksperymentuje na tych chłopakach? Na misjach są misjonarze, którzy żyją tam i pracują po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Są też misjonarze, którzy pojawiają się na kilka miesięcy. I DOBRZE! To zawsze jest ktoś nowy, ktoś jeszcze i jestem pewna, że ludzie, do których przybywa taka osoba, bardzo się cieszą. A że nie zostanie z nimi na zawsze? Takie jest życie po prostu. Ludzie nie zostają na zawsze. Czasem muszą wyjechać. A wszyscy ludzie umierają. Musielibyśmy po prostu nie żyć, aby się nie przywiązywać i nie przywiązywać kogoś do siebie. Lekarz czy psycholog też raczej nie towarzyszą osobie całe życie (psycholog nawet nie powinien). Super, że są ludzie, którzy chcą wyjeżdżać na misje, jestem przekonana, że miesiąc, dwa, trzy naprawdę nie są bez znaczenia dla tych osób, które są misjonarzem obdarowane.
S
sacdjo
13 września 2013, 19:16
No i co. Pojechał sobie, coś doświadczył, wrócił, i teraz pisze i może czuć się bohaterem jak jakiś podróżnik czy kombatant interwencji militarnej w Afganistanie. I co? Nie znam faceta, wydaje się miły człowiek. Dobrze, że tam był, coś dobrego zrobił. Ale tak na trzeźwo: Co powoduje propagowanie czegoś takiego? Czy można się potem dziwić, gdy ludzie żenią się, czy chociażby tylko mają seks "na próbę", żeby czegoś doświadczyć, może nawet "sprawdzić się"? I co z tego? Co to oznacza dla chłopców, z którymi był, którzy się jakoś z nim zżyli? Przeżył swoje i poleciał do swojego życia... Po prostu koncepcja tymczasowych "świeckich misjonarzy" jest z gruntu chora. Głównie dlatego, że nie traktuje poważnie ludzi, do których są posyłani. Ci ludzie na misjach oczekują o wiele bardziej kogoś, kto będzie z nimi i dla nich przynajmniej tymczasowo na stałe, tzn. nie musi być z nimi już zupełnie na zawsze, ale chcieć już zawsze być misjonarzem. Tych ludzi nie wolno traktować jako swojej życiowej przygody!!
M
Milena
13 września 2013, 19:01
Nic dziewnego.To numerologiczna 33.Te typy tak mają... A tak na poważnie-naprawdę wspaniały chłopak.
KM
ks. Marcin
12 września 2013, 12:05
Ale jaja Bartek nie wierze własnym oczom. Jesteś taki szczęśliwy na tych zdjęciach. Jeśli będziesz czytał komentarz to daj znać co u Ciebie marcinmistyczny@wp.pl