Podróż życia? Mało powiedziane
Podróż życia? Mało powiedziane. W najśmielszych oczekiwaniach nie myślałem, że tak wiele mogę otrzymać, próbując coś dać. Bogactwo wyzwań, pracy, inspiracji i doświadczenia drugiego człowieka - nie do opisania! Ale spróbujmy…
Zaczęło się w listopadzie, kiedy dostałem sms od koleżanki (Gosi - uczestniczki naszego wyjazdu): "Krzychu, nie myślałeś o wolontariacie w Kenii? Dziś jest ostatni dzień na rozmowy wstępne." Niby myślałem, ale powiedziano mi, że miesiąc to za mało czasu (tyle miał trwać ten wolontariat), szkoda pieniędzy na bilety, lepiej tę kasę przesłać, to się po ludzku nie opłaca. Po Bożemu jednak widocznie się opłacało, bo dalej tak Bóg potoczył moje sprawy, że ze zwykłej ciekawości dołączyłem do ekipy organizowanej przez Jezuickie Centrum Społeczne.
Gdyby nie wiara i poruszenie na modlitwie Słowem Bożym, nie miałbym odwagi zdecydować się na ten wyjazd. Jak się okazało, już na samym początku trzeba było się zmierzyć z pewnymi przeciwnościami. Wielu znajomych pytało: "Czy nie ma dzieci w Polsce, którym można by pomóc? Czy nie lepiej wysłać pieniądze, które wydałbyś na bilety?" Rodzina, pełna obaw, widziała najgorsze scenariusze. Wiele osób kwestionowało sensowność tej akcji. Nie raz wątpiliśmy przytłoczeni z zewnątrz, ale pojawiali się wtedy na naszej drodze ludzie, którzy tak zapalali się ideą tego wolontariatu, że przywracali nam wiarę. Szczególnie dobry był czas kwest, gdzie mieliśmy styczność z osobami zupełnie obcymi, a mimo wszystko tak pełnymi życzliwości, że nie sposób było się poddać zniechęceniu. Po każdej kweście wracała wiara w sens przedsięwzięcia. Dziękuję z serca wszystkim, którzy ratowali nas dobrym słowem i gestem!
Doświadczenie, jakie zdobyliśmy w czasie wspólnego wyjazdu do Kenii, ma wiele wymiarów. Zabrzmi to górnolotnie, ale osobiście najbardziej urzekło mnie doświadczenie drugiego człowieka - miłości międzyludzkiej, naszej słabości, tego jak wiele możemy dać sobie nawzajem, jak pięknie się różnimy i jak bardzo potrzebujemy. Do refleksji nad człowiekiem skłoniło mnie wiele osób.
Moja ekipa. To po prostu chodzący cud! Ludzie niemal sobie obcy, różniący się charakterami i nie tylko, z pomocą Bożą potrafili z tych różnic wyciągnąć maksymalnie dużo dobra. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie bałem się perspektywy tego miesiąca. Jak w życiu, z jednymi dogadujemy się lepiej, z innymi gorzej, a mimo to stworzyliśmy super team. Zostaliśmy podzieleni na dwa zespoły, co też nie było łatwe. Kiedy wszystko idzie super, dzieci się uśmiechają, wszyscy nas miło witają, jest radość, nie trudno być dla siebie miłym. Ale kiedy pojawiały się trudności, praca w stolarni nie szła po naszej myśli, staliśmy w perspektywie zmarnowania kosztownego materiału i co ważniejsze czasu, kiedy w czasie seminarium w Subukii okazywało się, że mijamy się zupełnie z tamtejszą młodzieżą, wtedy było ciężej. Puszczały nerwy, przestawało być miło. Radziliśmy sobie dzięki spotkaniom na tzw. "dzieleniu", co dwa, trzy dni. W duchu modlitwy każdy wylewał swoje serce, co przynosiło niesamowite efekty. Uczyliśmy się siebie, wspieraliśmy, widać było, że w każdym zachodzi jakiś proces przemiany.
Siostry Misjonarki Świętej Rodziny: Feliksa i Dariana - kolejne dwa cuda. Nie mogliśmy wyjść z podziwu, ile w nich radości, ile werwy do pracy i nadziei pomimo naprawdę wielu trudności dnia codziennego. Czuliśmy się z nimi jak w drugim domu. Siostry Kenijki również wpisywały się w ten wzór. Żal było od nich odjeżdżać.
Nasze dzieciaki, chodzące uśmiechy. W ramach odpoczynku od pracy bawiliśmy się z nimi w ramach długiej przerwy. Wracaliśmy bardziej zmęczeni niż po całym dniu w warsztacie. Otaczało nas kilkadziesiąt takich wulkanów energii wpatrzonych w nas jak w obrazek i z radością zabierały się za każdą zabawę, jaką im wymyśliliśmy. Spragnione kontaktu, hałaśliwe jak mało kto. Kiedy ich liczba rosła do ponad setki, nasza kreatywność (i kondycja) były poddawane próbie. Tutaj niesamowicie wykazywał się Maciek SJ, który chyba minął się z powołaniem, bo na pewno świetnie radziłby sobie jako przedszkolanka.
Miejscowi ludzie - pełni ufności i ciekawości. Dzielił nas język i kultura, ale to zupełnie nie przeszkadzało, żeby przy pomocy uśmiechów i cierpliwości dogadywać się i cieszyć swoją obecnością. Czasem czułem się trochę rozczarowany, oczekując "wierzącej Afryki" (bywało z tym naprawdę różnie, szamanizm i wiara w czary są ciągle żywe), ale kiedy miejscowi gościli nas herbatą i przed jej wypiciem modlili się, dziękując Bogu, zastanawialiśmy się, kto tu od kogo może się uczyć wiary.
No i na koniec: doświadczenie siebie. Doświadczenie swoich słabości i konfrontacja z nimi, ale też dostrzeżenie tego jak wiele mamy talentów, o których zapominamy, albo dotąd w ogóle ich nie zauważaliśmy. Na każdym kroku trzeba było podejmować decyzje, wychodzić z inicjatywą, przełamywać barierę języka. Wykonując jakąś pracę po raz pierwszy w życiu mogliśmy przecież narazić się na kompromitację. Pamiętam naszą przygodę z zakupem mebli do pracowni komputerowej. Jedziemy wesołym busikiem siostry Dariany po nieprzyjaznych ulicach Meru i siostra nagle radośnie stwierdza, że skoro nie znaleźliśmy dobrych biurek, to zrobimy je sami. No i trzeba teraz na szybko, tuż przed wejściem do sklepu wymyśleć ile ich potrzebujemy, jak je zrobimy i ile materiału kupić. W końcu, po omacku, z ulgą coś opracowaliśmy. Wtedy siostra Dariana z podejrzanym uśmiechem rzuca: "Skoro już będziecie robić biurka, to przydałyby się jeszcze szafy dla postulantek i wolontariuszy. No i jakaś mała szafeczka na dokumenty." Z charakteru to na wpół Afrykanka - niesamowity żywioł. Samo negocjowanie cen materiałów w sklepie u jakiegoś hinduskiego handlarza było ciekawym zadaniem. Nie to co u nas: robisz listę, idziesz do sklepu i gotowe. W Kenii mieliśmy oczekiwania, a w konfrontacji ze sklepową rzeczywistością zostawały po nich tylko pomysłowe kompromisy .
Gdybym miał wybrać doświadczenia, które najdłużej zostaną mi w pamięci, to będą to trzydniowe warsztaty z licealistami w Subukii. Pierwszego dnia byliśmy przerażeni tym jak poraniona jest to młodzież, jak inna, jak rozjeżdżamy się z oczekiwaniami i realiami. Już w czasie dwóch następnych dni mogliśmy obserwować zarówno ich, jak i naszą przemianę. Zaczęli z nami swobodniej rozmawiać, pracować w grupach i otworzyli się na Boga, którego chcieliśmy im pokazać. Szczególnie widoczne było to w ich nadspodziewanym zaangażowaniu w adorację i poprzedzające ją ćwiczenie zatytułowane "Mapa życia", którego celem było "dotknięcie przeszłości". Mieliśmy też wszyscy bardzo mocne doświadczenie modlitwy wstawienniczej. Wprawdzie to zalążek, ale był! Drugie wydarzenie to moment oddania sali komputerowej do użytku dzieciom. Udało się to ostatniego dnia, rzutem na taśmę, dzięki zjednoczeniu sił wielu osób. Radość w dzieciach i w nas nie do opisania. Ostanie doświadczenie to pożegnanie z dziećmi w Kithatu: apel, taniec dla nas odtańczony, twarze pytające, kiedy wrócimy…
Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, czy warto coś takiego kontynuować, wbrew wielu krytykom, którzy często więcej mówią niż sami robią, powiedziałbym WIELKIE TAK! Pomagać mądrze to prawdziwe wyzwanie, szczególnie w Afryce. Od wrzucenia pieniążka do puszki, do nadania mu sensu droga nie jest łatwa, ale niewątpliwie warta wysiłku!
Krzysztof Dzieńkowski, wolontariusz Jezuickiego Centrum Społecznego
Więcej na: www.kenia.wakcji.org i www.wakcji.org
Skomentuj artykuł