Polskość nie grozi Kościołowi
Moja polemika z p. Jarosławem Dudyczem przypomina nieco konsylium lekarskie: obaj szukamy właściwej diagnozy. Wierzę, że obaj kierowani jesteśmy tą samą troską – staraniem o powrót „pacjenta” do zdrowia. Z tego powodu cieszę się, że w kolejnym artykule mój polemista dostrzega też inne, poza wskazanymi przez siebie, formy pomniejszania, czy zasłaniania Boga w liturgii.
Jest miedzy nami zgoda, że zdarzają się postępki po stronie duchownych, ale i wiernych, które budzą niepokój i troskę. Podstawowa różnica dotyczy jednak oceny źródła takiego stanu rzeczy. W moim odczuciu kryzys nie został wywołany jednym tylko czynnikiem, czyli nacjonalistycznym ukąszeniem. Mój polemista jest zdumiony, że ja nie znam takiego Kościoła jaki zna i opisuje On. Nie urodziłem się ani w samym Poznaniu, ani w Krakowie czy Warszawie, tylko w gminnej miejscowości w Wielkopolsce, a mimo to takiego Kościoła, na swoje szczęście, nie doświadczyłem! Owszem spotykałem w swym życiu „sztandary w kościołach, tony martyrologiczne, śpiew „Roty”, i hymnu państwowego, flagi narodowe w prezbiteriach, ornaty haftowane w godła”, ale dla mnie to nie jest jeszcze tożsame z destrukcją liturgii.
Przez 28 lat mego kapłaństwa uczestniczyłem w wielu Mszach świętych, w czasie których modlono się za Ojczyznę, czy w intencji rychłej beatyfikacji zamordowanego księdza Jerzego Popiełuszki. Wielokrotnie im przewodniczyłem, często występowałem w roli kaznodziei. Dla mnie były one zawsze wyzwaniem – również z racji bardzo licznego udziału wiernych - by przygotować głębokie, ważne kazanie. Jego fundamentem stało się przypadające na dany dzień Słowo Boże, które spotyka nas w konkretnej sytuacji wiary i moralności, czy naszej troski o dobro wspólne. Czasem Słowo Boże „kazało” mi upominać się o gwałcone przez ówczesną władzę prawa czy piętnować jej niesprawiedliwe działania. Przyznaję, że czasem styl wypowiadania się, poziom merytoryczny głoszonych kazań bywał różny, to jednak nawet wtedy nie spotkałem „bałwochwalczych opowiastek o Polsce, o jej szczególnej roli w dziejach, o wyższości polskości nad każdą inną wartością”, ani nie słyszałem kaznodziejów „głoszących nie Ewangelię, ale Polskę, nie Chrystusa, ale legendy, nie wiarę Kościoła, ale wiarę w folklor i skostniały obyczaj”, czy „pomstowanie na obce nacje”. Jeśli miałem w stosunku do niektórych kaznodziei jakieś uwagi krytyczne to dotyczyły one raczej ich kultury osobistej, stosowania w kazaniu argumentów ad hominem, napastliwości, nieco wiecowego stylu, czy braku wyczucia tego, co można powiedzieć w kościele a co salce katechetycznej, ale nie dostrzegłem tego, co opisuje J. Dudycz.
Czyżbym miał aż tak wielkie szczęście, że nie dano mi było spotkać tego, czego po więlokroć doświadczał mój Polemista? Być może. Jest więc za, co dziękować Bogu!
W swoim tekście nie różnicowałem form desakralizacji liturgii według ważniejszych i mniej ważnych przyczyn. Nie było to moim zamiarem. Chciałem tylko wskazać różne ich formy. Widzę całą ich różnorodność i to nie tylko po stronie duchownych. To bardzo wygodne widzieć tylko jedną stronę medalu, kapłanów. Gdyby J. Dudycz był łaskaw zobaczyć też inne formy desakralizacji liturgii ze strony wiernych to może Jego surowe sądy pod adresem polskiego Kościoła byłyby łagodniejsze i bardziej sprawiedliwe. Może by wtedy też uwierzył, że od niego również zależy, jaki będzie polski Kościół i jak będzie sprawowana w nim liturgia.
A propos proaktywnej postawy w naszym Kościele. Według administratorów portalu DEON.pl, nasze artykuły przeczytało ponad 8 tysięcy osób. Do tej pory nikt mimo zachęty ze strony J. Dudycza nie włączył się w dyskusję i nie zamieścił podpisując się nazwiskiem swoich przemyśleń w tej sprawie. Szkoda, bo jeśli jest aż tak tragicznie jak pisze mój Polemista, to świętym obowiązkiem każdego wierzącego powinno być włączenie się w krucjatę przeciwko nadużyciom! Albo jest źle i wtedy zaczynamy działać, organizować się, albo autor przesadza i spokojnie siedzimy w domu, popijając dobrą herbatę, bo nie warto się angażować.
Po ukazaniu się mej polemiki na portalu DEON.pl dostałem wiele maili od mych znajomych i przyjaciół, z różnych stron Polski, z dużych miast, miasteczek a nawet małych wiejskich parafii. Wiele osób dzwoniło, dzieląc się swymi spostrzeżeniami. Mam ponadto dość liczną rodzinę mieszkającą w Wielkopolsce, z którą jestem w stałym kontakcie i wiele wiem, co dzieje się w ich parafiach. To, o czym pisze J. Dudycz, jest znane im tylko z prasy, z mediów. Wiele osób twierdziło, że to jakiś sztuczny problem. Inni sądzili, że owszem zdarzali się księża w ich parafiach, którzy mieli określone sympatie i antypatie polityczne i w czasie kazań dawali temu wyraz. Tutaj wszyscy zgadzamy się, że jest to naganne, ale nie jest to jednak regułą, czymś charakterystycznym dla przeciętnego polskiego kapłana. Zwykła sprawiedliwość domaga się, by dostrzegać całe spektrum postaw polskich kapłanów i nie uogólniać, bo w ten sposób krzywdzimy zdumiewającą większość tych, którzy z oddaniem i sercem sprawują liturgię.
Czy przeciwwagą dla takich Mszy świętych i okolicznościowych kazań ma być postawa pewnego księdza z miasta X, który następnego dnia po katastrofie smoleńskiej nawet w Modlitwie Powszechnej nie wspomniał tych, którzy zginęli, prosząc dla nich o życie wieczne? Przecież jedną z polecanych intencji według Mszału Rzymskiego mają być potrzeby danej społeczności lokalnej. Na uwagę, dlaczego tego nie uczynił odpowiedział, że „ja takimi sprawami się nie zajmuję w czasie Mszy świętej. Mam ważniejsze sprawy na głowie”. Osobiście wolę nawet pewną przesadę w tym względzie niż takie bezduszne, niewrażliwe na ludzką i państwową tragedię podejście.
Pewna cześć komentatorów podała linki do filmów w Internecie, które, ich zdaniem, świadczyły o słuszności tezy p. J. Dudycza. Obejrzałem je. Oprócz nich wiele innych, jakie znalazłem na You Tube. Prawie wszystkie dotyczyły Mszy świętych celebrowanych w intencji ofiar tragedii pod Smoleńskiem. Były one celebrowane przez zwykłych księży, młodych i starszych, także przez biskupów, w tym przez świętej pamięci abpa Józefa Życińskiego. We wszystkich kazaniach mówiono o chrześcijańskiej nadziei, szukano słów pociechy dla rodzin zmarłych, wskazywano sens tej tragicznej katastrofy. Tylko w jednym przypadku pojawiło się zdanie, które mogło budzić kontrowersję: a kto za tym stoi? Całe szczęście, że kaznodzieja tego nie rozwijał. Ponadto, jeśli pod koniec Mszy św., podczas ogłoszeń, przewodniczący Gminy informuje, że w Urzędzie wyłożona jest Księga Pamiątkowa i chętni mogą złożyć wpis kondolencyjny, to czy to ma być dowód na destrukcję liturgii, na pogański spęd, na nacjonalistyczny ton, niszczący tymi akcentami liturgię? Tego zupełnie nie pojmuję.
Czy rzeczywiście każdy związek religii ze sferą organizacji społecznej jaką są naród i państwo (także kultura) jest czymś nagannym i pogańskim? Dotykamy tutaj problemu inkulturacji. Według Relacji Końcowej Nadzwyczajnego Synodu Biskupów w 1985 r. - inkulturacja to "wewnętrzne przekształcenie autentycznych wartości kulturowych przez ich integrację w chrześcijaństwie i zakorzenienie chrześcijaństwa w innych kulturach." Taki proces zachodził na całym obszarze Cesarstwa Rzymskiego w początkach chrześcijaństwa. Duchowe dziedzictwo judaizmu – Biblia, duchowość, zwyczaje modlitewne, moralność, instytucje religijne zostały włączone w kulturę, filozofię, moralność, prawodawstwo łacińsko-helleńskie. To samo dokonało się potem z plemionami germańskimi, celtyckimi, słowiańskimi itd. My Jezuici już w XVII wieku byliśmy prekursorami inkulturacji w Chinach i Ameryce Południowej. Nasza metoda ewangelizacji wymaga bardzo dobrej znajomości kultury i historii danego narodu, wyłuskania z tego, co lokalne najbardziej wartościowych elementów i włączenia ich w powszechne dziedzictwo judaizmu oraz kultury greckiej i łacińskiej. Zachodzi też proces odwrotny, to, co powszechne ubogaca to, co lokalne. Istnieje tu dwustronny przepływ (czasem rodzi on napięcie ) od tego, co powszechne do tego, co lokalne i na odwrót. Ta metoda ewangelizacji została powszechnie i w pełni przyjęta przez Kościół dopiero na Soborze Watykańskim II.
Taki proces przez wieki dokonywał się także w naszej Ojczyźnie. Według prof. Jerzego Kłoczowskiego, historyka Kościoła z KUL-u, za sprawą zakonów żebraczych, między XIII a XV stuleciem, dokonała się „Między XV a XVIII wiekiem katolicyzm coraz bardziej utożsamia się wręcz z polskością a „w XIX i XX wieku zdaje się stanowić najlepszy klucz do zrozumienia trwania uderzającego nas zjawiska masowego przyznawania się Polaków do katolicyzmu” („Upadek religii czy czas na odrodzenie?” Więź nr 6 / 2000, s. 16-28).
Skomentuj artykuł