Prawdą prosto w oczy
Jeszcze zanim zachorowałem chodziła za mną dziennikarka, która jak refren powtarzała: dlaczego ksiądz to robi? Byłem mocno wściekły i sprzedawałem jej jakieś banały. W końcu rąbnąłem prosto z mostu... - przeczytaj fragment wywiadu-rzeki Katarzyny Jabłońskiej z księdzem Janem Kaczkowskim.
Katarzyna Jabłońska: Twoja choroba nowotworowa sprawiła, że stałeś się popularny. Po reportażach o Tobie w TVN i rozmowie w "Tygodniku Powszechnym" napisało do Ciebie mnóstwo osób. Co było w tych przeszło siedmiuset mailach, które dostałeś?
Ks. Jan Kaczkowski: Część z nich była w stylu: człowieku, nie myśl o śmierci, bierz się za życie. A głównie: podziwiamy księdza. Zastanawiam się, skąd ten podziw?
Jan, nie kokietuj.
Naprawdę początkowo nie wiedziałem. W końcu jednak wymyśliłem. Ludzie potrzebują stworzyć sobie mit. Istnieje rzeczywistość śmierci i choroby, której oni nie rozumieją. I bardzo trudno osobiście się z tym zmierzyć, więc warto wymyślić sobie, że jest osoba, która to zrozumiała. I wydaje mi się, że w części tych pochwalnych maili właśnie o to chodziło. Ich autorzy wyobrazili sobie, że oto mają do czynienia z wybitnym księdzem, który wszystko zrozumiał, więc on im teraz wszystkie te trudne sprawy życia, choroby i śmierci ładnie wyłoży i będą mieli poukładane. Ale to tak nie działa. To, że ktoś sam zachorował, nie znaczy, że zrozumiał chorobę. Często słyszę: ksiądz jest taki silny, jak ksiądz to robi? Wcale nie jestem taki znowu silny. No, ale jasne, że wygodnie jest wierzyć w taki mit.
Załóżmy, że napisałaś dobrą książkę, która na dodatek stała się bestsellerem i ludzie przysyłają ci mnóstwo maili deklarujących, że jesteś wspaniałą pisarką. Zyskałaś autorytet i ludzie piszą do ciebie: Pani Katarzyno, droga pisarko, powiedz nam, jak żyć? Mnie się to właśnie przytrafiło - takie nieoczekiwane rozszerzenie autorytetu, które sprawiło, że wielu pyta: księże Janie, jak żyć?
Księże Janie, jak żyć?
A weź się nie wygłupiaj! Absolutnie nie czuję się autorytetem. Ja jako złoty cielec? To śmieszne.
No dobrze, to teraz serio. Nie zrozumiałeś sensu choroby, ale sposób, w jaki ją przeżywasz, w wielu z nas budzi szczery podziw.
A co tu jest do podziwiania?
Mówisz wprost: 1 czerwca 2012 r. po raz drugi zdiagnozowano u mnie raka. Dwa lata temu to był rak nerki, który został operacyjnie usunięty. Tym razem to glejak czwartego stopnia, co zazwyczaj oznacza czternaście miesięcy życia. Ten glejak rośnie mi w mózgu, dopóki jednak pozwoli, chciałbym żyć pełnią życia.
I co w tym takiego szczególnego?
Wyrok, z którym żyjesz od kilku miesięcy, konieczność poddawania się różnym nieprzyjemnym procedurom medycznym, dwóm operacjom, kolejnym chemiom nie powodują, że rezygnujesz ze swoich planów. Po ostatniej operacji musiałeś na nowo uczyć się chodzić, dziś chodzisz już samodzielnie, ale z dużym wysiłkiem. Pomimo wszystkich niedogodności żyjesz bardzo intensywnie, bardziej niż niejeden zdrowy. Nie chcesz wzbudzać litości, nie żądasz dla siebie żadnych specjalnych praw. To budzi podziw.
Litość mnie męczy. Czasem słyszę: o Jezu, taki dobry ksiądz, tyle dobrego zrobił... Wkurza mnie to. Spójrz na więźniów sumienia na Białorusi albo przenieśmy się w lata najgłębszego komunizmu w Polsce. Czy ja bym wytrzymał tortury? Czy bym nie zdradził? To był heroizm. Mój to jest gówno heroizm - siedzenie na wygodnym krześle. Zaniosą mnie do łóżka, jest mi ciepło, wszyscy mi współczują. A wyobraź sobie, że siedzisz w celi śmierci, wyciągają cię na przesłuchanie, znęcają się nad tobą fizycznie i psychicznie. Molestują, wyrywają paznokcie, gniotą ci jaja w szufladzie. W końcu się łamiesz i wydajesz najbliższych przyjaciół. Oni przestają cię torturować, a ty masz świadomość, że nie dałeś rady i przez ciebie kogoś rozstrzeliwują. A przecież byli tacy, którzy nie wydali - to był heroizm. W moim wypadku to choroba, a nie heroizm.
Ale boksujesz się z tą chorobą.
A jakie mam wyjście? Mam teraz powiedzieć: nie chcę z Tobą rozmawiać, wolę pójść do pokoju, położyć się do lóżka i płakać? Mógłbym tak zrobić, ale nie chcę. Wolę krócej, a intensywniej. Nawet gdyby ktoś mi powiedział, że gadanie z Kasią skraca moje życie, bo gdybym się położył i odpoczywał, to żyłbym tydzień, dwa dłużej - to wolę z Tobą pogadać, wysilić się trochę intelektualnie, to mi teraz sprawia przyjemność. Wolę to, niż w niepewnej perspektywie żyć o te kilka tygodni dłużej.
Gdybym był zdrowszy, pewnie bym teraz siedział w swoim biurze w hospicjum albo z chorymi. W tej chwili najwięcej, co mogę zrobić, to gadać z Tobą - no to gadamy.
Gdybyś nie był chory, nie miałbyś czasu na tę rozmowę?
Miałbym, ale pewnie nie więcej niż godzinę. Teraz nie mam nic innego do roboty. Sto procent uwagi na Ciebie, a przez Ciebie sto procent uwagi na naszych czytelników. Widzisz, przez pomysł, byśmy wspólnie zrobili tę książkę, nieźle się nakręciłem.
W Twoim życiu zawsze było tak intensywnie?
Nie, to był proces. Zawsze miałem się za lenia.
Za lenia?! Leń, który najpierw założył hospicjum domowe, potem hospicjum stacjonarne - dodajmy, że jedno z najlepszych w Polsce - od kilku lat organizuje letnie warsztaty dla studentów medycyny, wykłada na uniwersytecie, wygłasza setki kazań, kwestując na rzecz hospicjum, uczył religii w szkole, gdzie -delikatnie mówiąc - uczniowie go nie oszczędzali (i on ich też nie),jest współzałożycielem szkoły, a właściwie zespołu szkół (podstawówka, gimnazjum i liceum), uczestniczy w przygotowaniach do otwarcia domowego hospicjum dla dzieci. Wymieniać dalej?
OK, odkąd trafiłem do Pucka, przestałem być leniem.
A co Puck ma z tym wspólnego?
To początek mojej pracy kapłańskiej, w której dewizą są dla mnie słowa z Ewangelii św. Jana: "Nie utraciłem żadnego z tych, których Mi dałeś" (J 18,8). To jest zobowiązanie, żeby obok żadnego człowieka, który jest obok, nie przejść obojętnie.
Jakiś czas temu, jeszcze zanim zachorowałem, przez cały dzień chodziła za mną jedna dziennikarka, która jak refren powtarzała: dlaczego ksiądz to robi? Byłem mocno wściekły i sprzedawałem jej jakieś banały. W końcu rąbnąłem prosto z mostu: bo ja naprawdę mocno wierzę, że Pan Jezus NAPRAWDĘ (napisz to wielkimi literami) zjednoczył się z każdym człowiekiem. No i jeszcze te moje ulubione słowa Jezusa: "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 25,40). Według mnie Jezus ma tu na myśli wszystko, co robimy, w każdym wymiarze naszego życia. I tam nie ma gwiazdki ani przypisu: w takiej a takiej sytuacji ta zasada nie obowiązuje. Uważam, że właśnie to jest prawdziwe chrześcijaństwo. Do tego wzywa Chrystus, który wisząc na krzyżu, wybaczył łotrowi. Nie ma wyjątków. No, kurwa mać, albo się w to wierzy, albo to jest mit! Trzeba wszystko postawić na jedną kartę. A jeśli to zrobimy, to już nigdy nie wolno nam nikogo lekceważyć, nigdy nie wolno nam nikim pogardzać. Można się z drugim spierać, kłócić, nawet wkurzać na niego, ale nie wolno nim pogardzać.
Nigdy? W żadnych okolicznościach?
Pogarda to najgorsza z postaw w stosunku do drugiego człowieka. Bardzo mi są bliskie słowa piosenki śpiewanej przez Kaczmarskiego i Gintrowskiego do słów Modlitwy o wschodzie słońca Nataniela Tenenbauma, to słynne: "Co postanowisz, niech się ziści. / Niechaj się wola Twoja stanie. / Ale zbaw mnie od nienawiści. / Ocal mnie od pogardy, Panie". Pogarda oburza mnie na każdym polu.
Dlatego, że jako ten słabszy i nie w pełni sprawny jej doświadczyłeś?
Fakt, jestem ślepawy, bo w jednym oku mam -15, a na drugie prawie w ogóle nie widzę. I od zawsze trochę powłóczyłem lewą nogą. Kiedy byłem dzieckiem, nie dokuczano mi jednak specjalnie z tego powodu. Będąc niepełnosprawnym, łatwo być roszczeniowym. Skupiać się na sobie. Ale z drugiej strony łatwiej być wrażliwym.
Pamiętam taką sytuację w szkole. Końcówka komuny, apel, stoimy na baczność. Pamiętasz te worki na obuwie, które koniecznie trzeba było zmieniać? Mama ubrała mnie w jakieś czerwone kapcie, a w takich nie wolno było chodzić. Wystawili na środek mnie i jego. On był w takiej niewyględnej kurtce, nie miał teczki - książki przyciskał do siebie pod tą kurtką.
Nasza wychowawczyni - okropna baba, prawie esesmanka - mówi z pogardą: "Spójrzcie na nich! Czy tak wyglądają uczniowie?". Odsłoniła tę jego podniszczoną kurtkę. Wypadły książki i pamiętam jak dziś - wypadło też autko, bez kółka. I ono zaczęło się kręcić. Pamiętam ryk tego całego apelu, ten obrzydliwy śmiech. Do tłumu nie można mieć pretensji, ale do kretynki nauczycielki - tak. Pamiętam, że zrobiło mi się strasznie przykro. Nawet teraz, opowiadając Ci to, czuję ścisk w gardle. Ten chłopak - na imię miał Artur - został bardzo poniżony. Później przez całą podstawówkę był strasznym rozbójem.
Tamto zdarzenie wywołało we mnie radykalny sprzeciw, to był oczywiście tylko dziecięcy bunt, ale bardzo silny. Pierwszy świadomy sprzeciw wobec zła i poniżania innych. Oczywiście, w tamtym momencie miał wymiar jedynie wewnętrzny, ale naznaczył mnie na przyszłość. To była druga klasa podstawówki. Przypadek Artura ma w moim życiu symboliczne znaczenie - to był mój początek braku zgody na zło. Potem często jako ten słaby starałem się występować w obronie najsłabszych.
Jak słabszy może występować przeciw silnym?
Nigdy się nie tłukłem - w tej kwestii byłem kompletna dupa. Ale od zawsze miałem strasznie cięty język. To była moja obrona. Nie tylko wobec kolegów, ale i nauczycieli. Tak już jest, że walę prawdą między oczy.
Niektórzy wieścili mu, że będzie karykaturą księdza. Niespełna jedenaście lat jego kapłaństwa to m.in. stworzenie domowego hospicjum, potem budowa od podstaw hospicjum stacjonarnego; organizacja Areopagów etycznych - letnich warsztatów dla studentów medycyny; praca katechety w szkole, gdzie ani uczniowie nie oszczędzali jego, ani on ich. 1 czerwca 2012 r. zdiagnozowano u niego nowotwór mózgu.
Skomentuj artykuł