Siostra zakonna o tym, jak naprawdę jest na Woodstocku

(fot. Paweł Rakowski SJ)
s. Ewa Bartosiewicz RSCJ / siostraewa.blog.deon.pl

W tym roku pierwszy raz byłam na Przystanku Jezus. Od wielu lat wybierałam się na Woodstock, żeby zobaczyć jak to naprawdę wygląda i akurat w tym roku nadarzyła się okazja - pisze na swoim blogu siostra Ewa.

Pojechałyśmy we trójkę wraz z jezuitami, żeby pomóc przy akcji: "browary wiary", które były cyklem ciekawych konferencji o sensie życia, Bogu i Jego szukaniu. Przystanek Jezus mieścił się w pewnym oddaleniu od całości imprezy, więc trudno, żeby ktoś trafił tam przypadkiem przechodząc obok, a taką miałam wizję przed przyjazdem. Zdawało się, że to osobny "przystanek", co miało swoje plusy i minusy, ale mi jakoś nie pasowało.

Na PJ-cie działo się bardzo wiele dobra - ludzie byli zapaleni, mieli kreatywne pomysły na ewangelizację, a i odpowiedź była hojna w postaci wielu którzy przyszli posłuchać, zobaczyć, a nawet wyspowiadać się po wielu latach. Była moc! Nie znaczy to jednak, że ja się w tym odnalazłam.

DEON.PL POLECA

Przechadzając się po polach Woodstocku miałam ciągle tę samą myśl: ci ludzie są tak niesamowicie różni. Nie było nikogo kto byłby w stanie mnie zaskoczyć. Co chwila spotykało się kogoś w jakimś odjechanym stroju, fryzurze, z jakimiś dziwnymi rekwizytami w ręku. Hasła od wulgarnych po całkiem urocze wypisywane na tabliczkach od Playa. Młodzi, starzy i nawet rodziny z dziećmi. Każdy na swój sposób inny.

W tym niesamowitym festiwalu różnorodności każdy tak naprawdę szukał tego samego - miłości i prądu do telefonu. Pierwsze objawiało się tabliczkami na szyi z napisem "free hugs", a drugie długimi kolejkami do kontaktów rozstawionych w wielkich namiotach. Oczywiście nie brakowało też chętnych do pryszniców i do stoisk z piwem. Oczywiście alkohol lał się strumieniami, a o narkotyki pewnie też nie było trudno, ale wcale nie powiedziałabym, że towarzystwo upijało się do nieprzytomności.

Atmosfera była niezwykle przyjazna i niezwykle otwarta na każdego, bez względu na styl i przekonania. Kiedy wdrapałam się na skarpę z wielkim polem namiotowym, na którym ludzie rozbijają się gdzie popadnie, jeszcze bardziej się uśmiechałam. Widok do złudzenia przypominał mi afrykańskie slumsy, w których tak bardzo lubiłam bywać. Taki niepowtarzalny klimat stworzyć mogą tylko ludzie, którzy nic nie mają, a co za tym idzie, nie mają nic do stracenia. Zdani na siebie nawzajem, żyją komunią.

Nie miałam wielkiego przekonania, by podchodzić do ludzi i mówić im o Jezusie, choć takie było założenie. Któregoś dnia ktoś nazwał bp. Rysia urodzonym ewangelizatorem. Ja ani urodzonym, ani wyuczonym, ani nawet w potencjale nie bardzo się nim czuję. Po prostu to nie mój klimat, ta nowa ewangelizacja. Mnie ciągnie w inną stronę. Moja dusza ciągle spragniona jest szukania Boga we wszystkim.

Szukałam go więc pośród woodstockowego pyłu i porozrzucanych puszek, w oczach chłopaków w pofarbowanych na zielono irokezach i dziewczyn tańczących przed platformą kryszny. Bóg był wszędzie! Szczególnie tam gdzie się Go najmniej spodziewano. Doskonale, jak się okazuje, podsumował moje przemyślenia patron dzisiejszego dnia, święty proboszcz z Ars: "Nie mów ludziom o Bogu kiedy nie pytają, ale żyj tak, by pytać zaczęli."

W sobotę już wracałyśmy do Warszawy. Wpadłyśmy do pociągu zdyszane w ostatnim momencie. Miejscówek już nie było, szczęście, że w ogóle dobiegłyśmy. Usadowiłyśmy się na korytarzu obok WARSu - miło, bo dywan pod stopami. Obok nas młody chłopak w moro, wojskowych butach i lekkim irokezie na włosach. To on pierwszy do nas zagadał:
- "Skąd wracacie?"
- "Z Woodstocku" - odpowiedziałam - "a Ty?"
- "Ja też, nie widać?" - rzucił z uśmiechem
Po chwili, patrząc na mój krzyż, zapytał:
- "Jesteście z wioski Jezusa, prawda?"
- "Tak!" - odparłam wyraźnie zadowolona pytaniem

Z wioski Jezusa. Tak się właśnie czułam. Nie z jakiegoś innego przystanku, ale z wioski Jezusa na Woodstocku. Wśród tych wszystkich, którzy tak diametralnie różni od siebie, szukają cały czas tego samego. I ja też szukam. Niby inaczej, a jednak w gruncie rzeczy wcale nie tak bardzo.

Przegadałyśmy z Piotrkiem całą drogę do Warszawy. To dobry chłopak - nie wierzy w Boga, ale wierzy w dobrą karmę. Wierzy, że jak będzie dobrze czynił innym, to dobro do niego wróci. Póki co często nie wraca, ale go to nie zniechęca. Będę się za niego modlić. W moim słowniku nie ma żadnego "my ewangelizatorzy" i "oni woodstockowicze". Jesteśmy tylko my - najukochańsze dzieci Boga.

Tekst pochodzi z bloga "Mały świat siostry Ewy": siostraewa.blog.deon.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Siostra zakonna o tym, jak naprawdę jest na Woodstocku
Komentarze (2)
B
B
23 lipca 2016, 15:37
Cześć, miło że jesteście na Festiwalu, ja w tym roku byłem już po raz dziewiąty. Po przeczytaniu artykułu nasuwają mi się na myśl dwie rzeczy nie dające mi spokoju. Pierwsza z nich to kwestia narkotyków - myślę, że mylisz się w tej kwestii Droga Siostro, a uważam tak gdyż przez moje dziewięć lat przyjeżdżania na Woodstock nie miałem absolutnie żadnej styczności z tym paskudztwem a sami organizatorzy bardzo mocno potępiają narkotyki czy dopalacze. Ba, nawet zalecają pić jak najmniej piwa by Festiwal przeżyć na trzeźwo. Większość tych ludzi chodzi z uśmiechami na buziach, niektórzy w dziwnych przebraniach - bo tam jest "taki klimat", gdzie nikt na nich krzywo nie spojrzy, może jedynie ktoś doceni wysiłek przebierańca i "przybije mu piątkę". Ostatnio zastanawialiśmy się ze znajomymi nad tym jak na nasz uśmiech reagują ludzie w mieście. Doszliśmy do wniosku, że spora część osób w odpowiedzi na nasz uśmiech odwraca wzrok lub uznaje nas za wariata - no bo jak to tak się uśmiechać do obcego? Na Woodstocku jest inaczej, tu uśmiech właściwie zawsze wraca.
B
B
23 lipca 2016, 15:37
Druga rzecz nad którą warto się zastanowić to to czy rzeczywiście są tam ludzie którzy nic nie mają? Nie zgadzam się z tym. Na polu Woodstockowym, wśród pół miliona ludzi jest przekrój całego społeczeństwa. Przyjeżdżają bardzo biedni oraz niesamowicie bogaci, ale kiedy są na Festiwalu, wśród tego całego zamieszania, koncertów, kurzu, bawiących się ludzi - wtedy różnic między bogatym, a biednym nie widać. Dla jednego i drugiego największymi życiowymi problemami przez te kilka dni są takie rzeczy jak to, że trzeba przejść się po jedzenie, odstać chwilę w kolejce, dotrzeć na koncert zespołu który lubi, schować się przed słońcem, albo uszczelnić swój przeciekający namiot gdy pada deszcz. Odchodzą w zapomnienie problemy dnia codziennego takie jak na przykład to co się dzieje w firmie w której pracujemy, zapomina się na chwilę o tym że szef w pracy nas pogania. Przez te kilka dni funkcjonuje tam utopijne miasto gdzie każdy do każdego się uśmiecha i każdy każdemu pomaga. To już nie te czasy kiedy lądują w takim miejscu same wyrzutki społeczeństwa. Teraz naprawdę są tam ludzie mądrzy, ciekawi, często z dobrą pracą, czy też w trakcie studiów. Pozdrawiam i mam nadzieję, że w przyszłym roku uda się nam zaczerpnąć jeszcze więcej pozytywnej energii z tego co tam się dzieje, Bartek.