(fot. gari.baldi/flickr.com)
Logo źródła: Wzrastanie Agnieszka Dzięgielewska / "Wieczernik"

Rozmawiałam z osobami, które z takich czy innych powodów chodzą co niedzielę do kościoła innego niż ich własny parafialny

Z parafią jest jak z rodziną – nikt jej sobie nie wybiera. Decyduje o tym miejsce zamieszkania (uwaga – nie zameldowania!). Wielu narzeka na „przymusowe” wcielenie do tej czy innej parafii, bo gdzie indziej jest ciekawiej, ładniej, pobożniej, sympatyczniej…

Próbowałam zgłębić na czym polega fenomen „najpopularniejszych”, czyli najtłumniej odwiedzanych warszawskich parafii. Rozmawiałam z osobami, które z takich czy innych powodów chodzą co niedzielę do kościoła innego niż ich własny parafialny. Rozmawiałam z tymi, których parafia przeszła w niedawnym czasie „małą rewolucję”, czyli znaczne zmiany związane z reorganizacją parafii (np. po misjach) czy nastaniem nowego księdza proboszcza. I – na podstawie zdobytych informacji – mogę pokusić się o stworzenie rankingu działań, które powodują, że ludzie chętnie przychodzą do tego właśnie kościoła.

Miejsce dziesiąte zajmują kwestie towarzyskie. Chodzimy do kościoła, w pobliżu którego mieszkają nasi przyjaciele, znajomi, rodzina, względnie do świątyni znajdującej się blisko kina, teatru, parku, gdzie wybieramy się na spacer, kawiarni, gdzie umówiliśmy się na spotkanie. Niedzielna Msza św. jest wtedy jednym z punktów na trasie naszej niedzielnej aktywności.

Jako wspólnota parafialna niewiele możemy zrobić, aby tak postępujących ludzi zachęcić do przychodzenia na Eucharystię do rodzimej parafii. Wybudowanie kina czy parku raczej nie wchodzi w grę, poza tym są sposoby lepsze i wymagające mniejszych nakładów finansowych.

Na miejscu dziewiątym uplasowało się zjawisko, które nazwałam renomą kościoła. Czyli katedry, sanktuaria, bazyliki itp. Okazało się, że wielu ludzi jest gotowych pokonać niemałe trudności aby uczestniczyć w niedzielnych Mszach św. właśnie w takich miejscach, ale nie ze względu na pragnienie wyrażenia jedności z ordynariuszem, uzyskanie odpustu czy wyproszenie jakiejś łaski, tylko dla satysfakcji, że „co niedzielę chodzę do kościoła do katedry, a do komunii chodzę tylko do biskupa” (to cytat…) Ponieważ nie przerobimy naszej parafii na diecezjalną katedrę, przejdźmy do punktu następnego.

Miejsce ósme wywalczyły sobie kościoły z ciekawymi inicjatywami, teatrzykami, jasełkami, misteriami Męki Pańskiej, proboszczem jeżdżącym na osiołku w Niedzielę Palmową czy klerykami dającymi po Mszy św. koncert rockowej piosenki religijnej. „Tam się coś dzieje, parafia żyje, Msze św. nie są takie strasznie drętwe jak w mojej parafii” – opowiada Ania, 21-letnia studentka. W poszukiwaniu wrażeń jesteśmy gotowi pokonywać nierzadko znaczne odległości czy utrudnienia komunikacyjne. Choć ja zawsze mam ochotę zapytać przy okazji takich rozmów, czy wśród tych wszystkich atrakcji Eucharystia jest jeszcze najważniejszym spotkaniem dnia, czy walczy z miłym szarym osiołkiem o trzecie miejsce…

Na siódmym miejscu znalazły się ciekawe nabożeństwa. Większość parafii ogranicza się do standardowego zestawu obejmującego – w ciągu roku – roraty, wielkopostne drogi krzyżowe i Gorzkie Żale, majowe litanie maryjne i październikowe nabożeństwa różańcowe. Niektórzy dodają jeszcze czerwcowe nabożeństwa do Serca Pana Jezusa czy dodatkowe Msze św. dla dzieci (ale właściwie dlaczego tylko dla dzieci?) w pierwsze piątki miesiąca.

Ten zestaw traktowany jest najczęściej jako propozycja skierowana do najmłodszych i najstarszych, czyli dla dzieci i staruszek. A tak naprawdę jest to pierwsze poważne w tym rankingu pole do popisu dla wspólnoty parafialnej. Nabożeństwa majowe nie muszą sprowadzać się do odśpiewania przez kilka osób litanii – mogą być miejscem budowania duchowości maryjnej. Miałam okazję raz w życiu uczestniczyć w tak właśnie prowadzonych nabożeństwach majowych, gdzie – nie rezygnując oczywiście z litanii – głoszone były codziennie krótkie, 5-10 minutowe nauki ukazujące przez cały maj poszczególne wydarzenia z życia Maryi oraz omawiające jak we współczesnych realiach naszego życia możemy ją naśladować. Dla chętnych były jeszcze karteczki z fragmentem Pisma Świętego omawiającym dane wydarzenie oraz pytaniami do rozważań – rozdawane przy wyjściu z kościoła. I średnia wieku na tych nabożeństwach oscylowała w okolicy 30-35 lat.

Inna kwestia poruszana w związku z nabożeństwami to nabożeństwa oryginalne, związane z tradycją danej parafii czy jej wezwaniem. Nowenny do świętych, nabożeństwa fatimskie, pierwszosobotnie modlitwy za kapłanów, duchowa adopcja dziecka poczętego z uroczystymi przyrzeczeniami na niedzielnej Eucharystii i wiele, wiele innych. Bogactwo Kościoła w tej dziedzinie jest wielkie. A od mądrości księdza proboszcza i rady duszpasterskiej zależy, czy będzie ich po prostu jak najwięcej czy może raczej będą jak najlepiej dostosowane do potrzeb parafii. Wybór z pewnością nie jest łatwy. Ale nie zawsze zlikwidowanie starego porządku nabożeństw i wprowadzenie nowych jest jedynym i najskuteczniejszym środkiem na przyciągnięcie ludzi do rodzimej parafii. Bardzo często skutek jest wprost odwrotny.

Miejsce szóste i piąte zajmują względy komfortu – długość celebracji (im krótsza tym lepsza) czy wygoda wiernych. Można kiwać z niesmakiem głową, że ktoś „ucieka” z parafii do kościoła gdzie jest cieplej, gdzie są wygodniejsze ławki, mniej schodów do pokonania, więcej powietrza do oddychania czy posadzka mniej niewygodna do klęczenia. Ale można też zamiast tego zauważyć, że niektórym starszym czy niepełnosprawnym osobom trudno jest wejść na schody, można zrobić specjalny podjazd, można zadbać o nowe ławki, zreperować klęczniki czy zrzucić się na ogrzewanie kościoła. I zobaczyć w tym nie tyle spełnianie wymagań (wygórowanych?) innych osób, ale całkowicie liturgiczny wymiar niedzielnej Eucharystii – wymiar wspólnoty osób stojących wspólnie przed Bogiem, osób sobie danych i zadanych (nawet jeśli ten dar wynika tylko ze wspólnego zamieszkania na terytorium parafii), osób, które mają troszcząc się o siebie nawzajem być dla świata świadkami miłości. Naprawdę czasami okazanie troski i zauważenie potrzeb wiernych może przynieść lepsze efekty niż siedemnaste cotygodniowe nabożeństwo. Pod warunkiem, że motywem działania jest miłość.

Miejsce czwarte mnie osobiście jeży włos na głowie. Otóż tym, co przyciąga ludzi do parafii są… wypaczenia i błędy liturgiczne. Przyciągają piosenki (zwłaszcza religijne w treści, ale śpiewane na melodię aktualnych przebojów, czy np. w aklamacji przed Ewangelią „Alleluja” śpiewane na „melodię ze Shreka”), bębenki i elektryczne gitary, tańce w czasie procesji z darami, homilie głoszone przez „interesujących świeckich”, granie w piłkę na kazaniu (?!), ksiądz używający w czasie homilii podwórkowych sformułowań, a niekiedy i podwórkowej łaciny (??!!) – „taki swój chłop” czy wreszcie uatrakcyjnianie Eucharystii namaszczaniem olejkiem radości czy obejmowaniem się za ramiona i miarowym kiwaniem się na boki w czasie śpiewu „Ojcze nasz”. I smutne jest to, że osoby chętnie w takich celebracjach uczestniczące, potrafią podkreślić tylko to, że to taki ciekawy „szoł”, nie odnosząc z tego żadnych korzyści w stylu „czuję się jak we wspólnocie”. Więc po co? Smutne jest to, że ksiądz odwiedzany przez zatroskanych parafian powołujących się na Ogólne Wprowadzenie do Mszału Rzymskiego, które zabrania takich czy innych praktyk, odpowiada, że doskonale wie, że to niezgodne z przepisami o liturgii, ale to przyciąga młodych do kościoła. Tylko czego my ich w ten sposób uczymy?

Miejsce trzecie zajmuje duszpasterstwo specjalistyczne – ludzie wybierają te Msze św., które uznają za skierowane do nich konkretnie. Studenci, ludzie nauki, twórcy, chorzy, rodziny z małymi dziećmi – każda z tych grup (i wielu więcej) w większych miastach może znaleźć duszpasterstwo dla siebie. Z tym miejscem czuje się związana, do tej wspólnoty przychodzi ze swoimi problemami, w tej wspólnocie uczestniczy w celebracjach.

Trudno byłoby w każdej parafii organizować spotkania dla każdej z tych grup. Być może rozwiązaniem byłoby (ale musiałoby to być rozwiązanie na poziomie diecezji albo przynajmniej dekanatu, a nie jednej parafii) organizowanie spotkań grup duszpasterstw specjalistycznych w inne dni tygodnia, aby niedzielną Eucharystię każdy przeżywał w swojej własnej parafii?

Bardzo często (drugie miejsce) ludzi od rodzimej parafii odciąga osoba kaznodziei, który głosi interesujące kazania w innym kościele. Można by było wymienić kilka osób, które gromadzą na Eucharystii tłumy, które przychodzą po to, aby ich posłuchać.

Czy to coś złego, że ludzie szukają tego, co daje im wzrost? Nie. Ale z pewnością warto się zastanowić, co można zrobić, aby kazania w parafii rodzimej były również interesujące i umożliwiały duchowy wzrost. Oczywiście, nie każdy ksiądz musi mieć dar wymowy. Ale w wielu przypadkach sytuację mogłoby polepszyć lepsze przygotowanie kazania czy pomoc w tym drugiej osoby. I wcale nie jest to tylko problem księży – świeccy też mogą w tym pomóc (inna sprawa, czy księża byliby gotowi taką pomoc przyjąć). A kiedy nic już się nie da zrobić, można spróbować zaprosić kaznodzieję raz na jakiś czas do siebie.

Muszę przyznać, że spodziewałam się, że pierwszym powodem, dla którego ludzie lubią chodzić do takiego a nie innego kościoła na Mszę św. będzie któryś z tych, które już zostały wymienione.

Sądziłam, że trzeba będzie napisać, iż piękna liturgia sprawowana w parafii też może być miejscem spotkania wspólnoty, na które wierni chętnie będą przychodzili. Ale myliłam się…

Piękna liturgia. To właśnie był powód, który był wymieniany najczęściej. Nie trzeba teatrzyków, metod aktywowania wiernych, czy nawet bardzo wygodnych ławek.

Liturgia, jako miejsce spotkania człowieka z Bogiem, dla wielu osób jest jedynym kontaktem z parafią. Jest też miejscem budowania więzi człowieka ze wspólnotą lokalną. To nieprawda, że sfera sacrum już jest nam niepotrzebna, że nie przemawia do współczesnego człowieka. Ale potrzeba prawdziwego sacrum, prawdziwego spotkania Boga z człowiekiem w słowie, znaku i sakramencie.

Nikogo nie porwie wspólnota, która znudzona wykonuje bezrozumnie określone czynności, wypowiada puste słowa, spotyka się raz na tydzień, patrzy na siebie niewidzącymi oczami. Nikt się nie zainteresuje społecznością, która tworzy kółko wzajemnej adoracji, która potrafi tylko strofować innych, że nie zachowują się tak, jak trzeba. Nikt nie uwierzy słowom tych, którzy powołują się na Boga, a niczego w swoim życiu nie zmieniają i gdy nie ma kościoła w zasięgu wzroku żyją tak, jakby Boga nie było. I nie jest to problem kościoła, nie rozwiąże problemu mówienie, że jego formuła się przeżyła. Tak samo nikogo nie przekona „pasjonat”, który o swoim hobby opowiada monosylabami, żując gumę, z rękami w kieszeniach, wzrokiem wbitym w buty albo w ścianę, który czasami wstydzi się swoich zainteresowań, a swojej pasji oddaje się tak naprawdę na pokaz i bardzo się z tym męczy. Nikt mu nie uwierzy, że jego pasja jest wspaniała, ciekawa, porywająca… Tak samo nikt nie uwierzy nam, jeśli będziemy mówili, że znajdujemy Boga w liturgii, ale na Mszy św. będziemy apatyczni, znudzeni, egocentryczni. Jeśli będziemy przewracać oczami i wzdychać znacząco na nudnym kazaniu czy kiedy ministranci się pomylą. Jeśli będziemy patrzeć z dezaprobatą na tych, którzy nie przyklęknęli w czasie konsekracji. Jeśli będziemy się zajmowali bardziej sobą i innymi, niż Tym, z którym rzekomo przyszliśmy się spotkać. Uwierzą, jeśli będziemy zakochani w Bogu i liturgii. Jeśli będziemy szli na to spotkanie z radością. Jeśli to spotkanie będzie nas w widoczny sposób zmieniało. Uwierzą, że przez „zwykłą” parafialną Mszę św. można wejść w relację z Bogiem.

Ale żeby ta relacja miała szansę zaistnieć, to do nas – zaangażowanych członków Kościoła – należy pokazanie tym, którzy przychodzą na Eucharystię co niedzielę (a nierzadko raz w miesiącu czy przy okazji większych świąt), na czym polega jej piękno. To my – mając udział w kształtowaniu tej celebracji – możemy ich zaangażować w czynne uczestnictwo. Możemy im zaproponować przeczytanie modlitwy wiernych czy zaniesienie darów w procesji. Może się nie zgodzą. Może się zawstydzą. Ale niech to nas nie zniechęca. Może zapytani za kilka tygodni zgodzą się z radością. Posługa w liturgii nie jest ekskluzywna, zarezerwowana tylko dla wtajemniczonych, doskonale znających przepisy liturgistów. Wręcz przeciwnie. Liturgiści i inne osoby świadome tego, czym jest Eucharystia, mają pokazywać innym piękno liturgii, pomagać im ją rozumieć i zachęcać ich do czynnego uczestnictwa. Jeśli przyjdzie czas, że nie będą mieli nic do zrobienia, to powinni dziękować Bogu za szczególną łaskę, a nie zwieszać nos na kwintę, że do niczego już nie są potrzebni.

Jak widać kwestia ożywienia życia parafii nie jest wyłączną sprawą proboszcza czy zespołu księży. Jest sprawą każdego z nas. Rozwiązaniem nie jest narzekanie na kondycję współczesnego świata, tylko solidny rachunek sumienia z miłości – do Boga, Kościoła, liturgii i współbraci mieszkających na tym samym terenie. Jeśli nasze serce nie będzie biło w liturgii, w Kościele, w Bogu, nie pomogą żadne metody, żadne sposoby, żadne słowa. Nie będziemy mieli nic, czym moglibyśmy się podzielić. Ludzie ominą nas i pójdą dalej, szukać skarbu gdzie indziej. A my kiedyś będziemy musieli zdać z tego sprawę.

Agnieszka Dzięgielewska – należy do Centralnej Diakonii Liturgicznej Ruchu Światło-Życie. Animatorka wspólnoty Ruchu Kana Galilejska przy parafii Nawiedzenia NMP w Warszawie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Szukając
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.