To jest prawdziwy dom Aniołów [WYWIAD]

(fot. youtube.com)
Teresina Caffi / Angela Bertelli

Nawet kiedy myjesz pupkę jednemu z nich, jest to najpiękniejsza modlitwa, jaką możesz odmówić! Zawsze powtarzam to mamom, które potem ze śmiechem — idąc zmienić pieluchę — mówią mi: «Sister, idziemy się pomodlić!».

Od ośmiu lat Angela Bertelli, misjonarka ksaweriańska, kieruje Domem Aniołów (Casa degli angeli) dla niepełnosprawnych dzieci i ich matek na peryferiach Bangkoku.

DEON.PL POLECA

Teresina Caffi: Czym jest Dom Aniołów?

Angela Bertelli: Okazją do ewangelizowania przez miłość. To mówienie, za pomocą konkretnych uczynków, tego, czego nie umiesz wyrazić słowami. Jeżeli przetłumaczymy na język tajski takie słowa, jak miłosierdzie, miłość, bezinteresowność, Bóg, nie będą one miały takiego samego znaczenia, jakie mają w Ewangelii: nie wiemy, co przez nie rozumie drugi człowiek, nasz rozmówca. Są natomiast zrozumiałe konkretne, proste gesty: «Przyjdźcie, pomogę wam, zrobię fizjoterapię, nauczę jej was, przygotujemy zmiksowaną zupkę dla dzieci...». Poprzez osobiste doświadczenie bezinteresownej pomocy matki intuicyjnie rozumieją, że dostają coś innego od miłości, którą znają. Ten gest, w tej rzeczywistości, pozwala poznać obfitość Bożego miłosierdzia.

Jak reagują mamy?

Dziwią się, zdumiewają. Widzą, że jesteś z nimi, że myjesz podłogi, sprzątasz łazienki, chodzisz z nimi do szpitala... dlaczego? Rozmawiasz z lekarzami, pomagasz im zrozumieć sytuację ich dziecka. W ośrodku największa praca wychowawcza jest z mamami.

Czy bezinteresowność nie kończy się z chwilą wysunięcia propozycji chrześcijańskiej?

Rano, zanim zaczniemy pracę, i w południe, czytamy Ewangelię. Mówię im: «Nie proszę was, żebyście zmieniły religię, ale proponuję wam alternatywę w stosunku do karmy», zgodnie z którą za wszystko się pokutuje, za wszystko się płaci. Chociaż ich kultura skłania je do dystansowania się od krzyża, ich matczyna miłość kieruje je ku wierze chrześcijańskiej. Mówię im: «Pokażę wam alternatywę obwiniającej was interpretacji bólu waszych dzieci. Jezus mówi: byłem chory, a odwiedziliście Mnie...».

Miłość matek do ich dzieci staje się łaską, drogą przygotowującą do spotkania z największą niespodzianką w ich życiu: beznteresowną miłością Boga, z Jego miłosierdziem. Widzą, że ich dzieci uśmiechają się i okazuje się, że bezwiednie żyją po chrześcijańsku. Prawie co roku któraś z mam prosi o chrzest.

Jakieś przykłady?

Pierwsza mama teraz uczy się katechizmu i przychodzi ze swoim dzieckiem: «Bez niego nigdy nie spotkałabym miłości Boga do mnie, nie otrzymałabym chrztu. Teraz wiem, że istnieje Bóg, który jest ojcem bardziej niż mój własny ojciec ».

Wszystkie mamy myślą, że są niedobre, bo czasem gniewają się na swoje dzieci, czasem myślały, że lepiej byłoby je oddać do jakiegoś instytutu… «Zwróćcie uwagę — mówię im — że prawdziwa miłość nie leży w uczuciach, lecz w posłudze, w oddawaniu, w darze z siebie».

Pewna mama, której niepełnosprawna, trzyletnia córeczka zmarła po długiej "bezużytecznej" opiece, potem porzucona przez męża zaraz po urodzeniu drugiego dziecka, została przyjęta do Domu Aniołów. Dwa lata później mąż wrócił. Pomimo że była gotowa mu wybaczyć, miała jednak odwagę powiedzieć mu: «Jeżeli chcesz, żebyśmy byli razem, musisz zaakceptować fakt, że jestem chrześcijanką». To nieśmiała, cicha kobieta, ale zdobyła się na tę odwagę.

Inna, na nowo w ciąży, już mama niewidomego i dystonicznego dziecka, sprzeciwiła się mężowi, który chciał, żeby poroniła. Urodziła się prześliczna, zdrowiuteńka dziewczynka. To odważne uczynki, zwłaszcza w kontekście, gdzie kobieta jest podporządkowana mężowi.

Jaka jest pozycja społeczna tych mam?

To wszystko biedne osoby ze slumsów obrzeżających miasto, rzadko mają jakąś pracę. W odległości 7 km od domu znajduje się instytut państwowy dla niepełnosprawnych dzieci w wieku do siedmiu lat, oddawanych tam przez rodziny: jest ich 540, a kiedy przekraczają ten wiek, są oddawane do innych zakładów. Ich położenie jest żałosne, raz w instytucie, nie można ich już stamtąd odebrać i zabrać do domu. Matki miewają pokusę, by oddać tam swoje dziecko. Niektóre rodzaje niepełnosprawności są wywołane ubóstwem: z braku pieniędzy jednej mamie nie zrobiono cesarskiego cięcia i dziecko doznało urazu podczas porodu; pewien ojciec miał gruźlicę i pilnował dzieci, podczas gdy matka była w pracy, i dzieci dostały gruźlicy mózgu...

Jaki oddźwięk budzi Dom Aniołów?

Zdumiewa fakt, że ze szkół i uniwersytetów w kraju młodzi przyjeżdżają do nas w odwiedziny. Pewna pani, księgowa w banku, przychodzi do nas co tydzień, prowadzi nam księgowość. A odkąd otworzyłyśmy Dom, przyjechało już do nas na własny koszt ponad 130 włoskich wolontariuszy. Przezwyciężając barierę językową, mamy przyzwyczaiły się do przekazu miłości, który zmienia się we wzajemne poznawanie się. Wolontariusze opiekują się dziećmi, a matki mają przynajmniej chwilę wytchnienia.

Również dla wolontariuszy jest to chwila spotkania z Ewangelią: widzą miłość Boga w tych matkach, pomimo ich buddyjskiego doświadczenia.

Jak wygląda typowy dzień w Domu?

Wstaje się o szóstej rano. Mamy kąpią dzieci, również dzieci cudze, nie własne. Potem, o 8:30 wiozą je w wózkach na śniadanie. Ta, która musi iść z dzieckiem do szpitala, już wyszła. Potem odmawiamy Angelus i czytamy Ewangelię na dany dzień. Na początku ją objaśniałam, ale teraz, gdy znają już ten język, wystarczy chwila ciszy, po czym każda mama może wypowiedzieć swoją myśl. Spotkanie trwa pół godziny, wypowiadają się prawie wszystkie.

Potem zaczyna się fizjoterapia, pojedynczo, do godziny dziesiątej. Wszystkie mamy umieją robić wszystko wszystkim, od fizjoterapii po kuchnię. Od dziesiątej do jedenastej drugie śniadanie i pół godziny wspólnej zabawy (malarstwo, bowling...). W południe, następna fizjoterapia. W międzyczasie przygotowuje się posiłek. O 12:30 spożywa posiłek połowa matek, potem druga połowa, na zmianę, żeby nie zostawiać bez opieki dzieci.

O 13:30 przychodzę ja i robimy przerwę na popołudniową modlitwę. Czytamy teraz Biblię, jesteśmy przy Prorokach. Daję wskazówki, żeby pomóc zrozumieć, jaki związek mają te rzeczy z konkretnym życiem.

Od 14:30 do 15:30 znowu fizjoterapia, potem podwieczorek. Następnie sprzątamy dom i robimy dzieciom drugą kąpiel. Około siedemnastej wszyscy udają się do refektorium na posiłek wieczorny. O 17:30 mamy wracają do domów, po starannym posprzątaniu. W niedzielę nie ma fizjoterapii. W czwartki adoracja w kapliczce przed Najświętszym Sakramentem, by na nowo w centrum całej posługi było czynienie daru z siebie, tak jak uczynił i jak nas uczy sam Jezus w Eucharystii.

Jaka atmosfera panuje w Domu Aniołów?

To jest naprawdę rodzina — także dla mnie! — gdzie matki uczą się kochać swoje dzieci bardziej prawdziwie, jako okazję do czynienia dobra i wzrastania ich samych. Kiedy do nas przychodzą, nie potrafią się nawet uśmiechnąć. Nie znają rzeczywistości Bożej miłości. Ileż razy czytałam im opowieść o stworzeniu: «Wyszłaś z rąk Boga, nie jesteś przypadkiem»! W buddyzmie wszystko jest przypadkiem. «Przeczytajmy to jeszcze raz», powiedziała mi jedna z mam. Czytać z nimi ponownie te fragmenty, to tak jak otwierać drzwi. Mówię Bogu: «Ja Tobie ofiaruję to niewiele, co mogę, ale Ty przemień serce tych mam».

Jak się to wszystko zaczęło?

Zaczęłam opiekować się chorymi na AIDS w ostatnim stadium, którzy nie wiedzieli, że skończyła się bezpłatna opieka lekarska dla nich. Był rok 2004-2005, widziałam śmierć bardzo wielu z nich, to był okres wybuchu problemu AIDS w Tajlandii. Ludzie mnie wzywali, pracy było coraz więcej. Po sześciu miesiącach ojciec Adriano zapewnił mi sześcioosobową ekipę kobiecą. Rano modliłyśmy się, a potem szłyśmy, po dwie naraz. W ten sposób poznałyśmy pierwszych niepełnosprawnych.

W grudniu 2004 r., przed tsunami, Federica i Cristiano, narzeczeni z Wenecji, którzy znali ojca Adriano i byli w Bangkoku, zaproponowali weneckiej Caritas, za zgodą arcybiskupa Bangkoku, sfinansowanie budowy domu dla niepełnosprawnych dzieci. Oni sami zaś przeznaczyli na cele projektu swoje prezenty ślubne.

Postanowiłam, że o nic nie będę prosić. Na początku roku 2007 położono kamień węgielny pod Dom Aniołów. Był 11 lutego, początek obchodów 150 rocznicy ukazania się Matki Boskiej w Lourdes. Rok później Dom był gotowy. Kiedy w roku 2009 przyjechały siostry i stworzyłyśmy naszą wspólnotę, praca była już rozplanowana.

Co zatem oznacza dla ciebie być misjonarką w Tajlandii?

Dla mnie misja stała się głoszeniem Ewangelii za pośrednictwem języka konkretnej miłości chrześcijańskiej najbardziej potrzebującym, nie tylko materialnie: oni nie znają nadziei i pociechy, jakie we wszystkich dramatycznych kolejach ich życia może im dać tylko bliskość Jezusa. Dla mnie jest czystą łaską, darem Boga widzieć Go i czuć, że jest obecny w tych ludziach, przede wszystkim w naszych małych aniołkach: daje mi radość i niewyczerpaną energię oddanie się im i dla nich, dla Jezusa w nich! Oni są Chrystusem w naszych rękach: jakiż honor nas spotyka! Nawet kiedy myjesz pupkę jednemu z nich, jest to najpiękniejsza modlitwa, jaką możesz odmówić! Zawsze powtarzam to mamom, które potem ze śmiechem — idąc zmienić pieluchę — mówią mi: «Sister, idziemy się pomodlić!».

Czy nie wydaje ci się czasem, że to wąska przestrzeń do działania w porównaniu do wielkich wyzwań światowych?

Widziałam organizację zła przed klinikami aborcyjnymi, potem w Sierra Leona, w handlu ludźmi w Tajlandii… Zbyt potężne jest zło, my nie możemy go zwalczyć, to by była strata czasu... Dla nas jest lepiej wykorzystać czas i energię do pracy na rzecz dobra, które Bóg pozwala nam czynić zaczynając od spraw drobnych.

«Czy zdajecie sobie sprawę, jak piękne są rzeczy, które robicie?» pytam mamy. Jeżeli one potrafią stać się żywotnym ziarnem, będzie to ziarno, które rodzi nowe ziarna. Nigdy nie pomijam okazji, by o tym opowiadać. Przemoc, którą mamy w sobie, jest tą samą przemocą, która dewastuje świat: przekształcić ją w czułość oznacza już przyczynić się do nowego świata.

* * *

Angela Bertelli - misjonarka Maryi, ksawerianka, mieszkała najpierw w Sierra Leone, a obecnie od lat pracuje w Tajlandii, na peryferiach Bangkoku. Tutaj powstał w roku 2008 Dom Aniołów dla dzieci niepełnosprawnych i ich matek. Dzisiaj w Domu mieszka piętnaścioro dzieci, z których pięcioro to dzieci porzucone, jedno jest sierotą, zaś czworo ma tylko mamę. Jest też pięcioro dzieci, które przychodzą co dzień, mają mamę i tatę, ale z poważnymi problemami rodzinnymi. Około trzynastu matek przebywa z dziećmi w ośrodku w ciągu dnia.

Żyją w przyjaźni; czasem spierają się i są zazdrosne, również ze względu na ciężkie przejścia, jakie mają za sobą; czasem powstaje napięcie pomiędzy buddystkami a chrześcijankami, ale potem wybaczają sobie nawzajem. Dzień po dniu uczą się ufać jedne drugim. Czują, że nie są już odizolowane, dyskryminowane, że są razem. Zachodzi więc coś, co dla kultury Thai jest absurdem: niepełnosprawne dziecko staje się drogą, która prowadzi cię do Boga.

Cztery mamy, które nie mają mężów, mieszkają w Domu na stałe, inna przychodzi na noc. Dajemy im wynagrodzenie za usługę, jaką świadczą nie tylko własnym dzieciom, ale i tym porzuconym. O tym doświadczeniu opowiada wydana w języku włoskim książka Marii Angeli Bertelli, La casa degli angeli, Itaca, Castel Bolognese, 2015.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

To jest prawdziwy dom Aniołów [WYWIAD]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.