Wytrwałość jest kluczem
Ile razy mieliśmy takie doświadczenie, że wkładamy w coś mnóstwo wysiłku, a efektów nie widać? Zaczynamy biegać, żeby zrzucić kilka kilogramów, ale po tygodniu waga ani drgnie. Zapisujemy się na kurs języka obcego, ale po miesiącu wciąż dukamy jedynie podstawowe zwroty. Wkładamy serce w jakąś relację, staramy się, zabiegamy, a druga strona zdaje się tego nie zauważać. W takich chwilach przychodzi zniechęcenie. Pojawia się myśl: „To nie ma sensu. Trzeba dać sobie spokój”.
To uczucie frustracji, jałowości naszych starań jest chyba jednym z najbardziej uniwersalnych ludzkich doświadczeń. I dokładnie tego doświadczenia dotyka dzisiejsza liturgia słowa. Bo przecież i w naszej modlitwie bywa dokładnie tak samo. Modlimy się o coś tygodniami, miesiącami, a czasem latami. I nic. Cisza. Jakbyśmy mówili do ściany. I wtedy rodzą się w nas pytania: Czy to w ogóle ma sens? Czy Bóg mnie słyszy? A jeśli słyszy, to dlaczego milczy?
Pierwsze czytanie daje nam niezwykle plastyczny i głęboki obraz tego, czym jest wytrwała modlitwa. Izraelici toczą bitwę z Amalekitami. Na wzgórzu stoi Mojżesz, a jego wzniesione ręce są znakiem modlitwy, całkowitego zawierzenia Bogu. I dzieje się rzecz niezwykła: „Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita” (Wj 17,11). To nie jest jakaś magiczna sztuczka. To głęboka prawda o naszym życiu duchowym. Nasze zwycięstwa i porażki są bezpośrednio związane z tym, czy nasze „ręce”, czyli nasze serca, są wzniesione ku Bogu. Ale w tym obrazie jest coś jeszcze. Mojżesz jest tylko człowiekiem. Jego ręce mdleją, opadają z wyczerpania. Wtedy pojawiają się Aaron i Chur i podtrzymują jego ramiona. To obraz Kościoła-wspólnoty, która wspiera nas w modlitwie, gdy nam samym brakuje już sił. Ale to przede wszystkim obraz walki, która jest wpisana w modlitwę. Wytrwałość nie jest stanem błogiego spokoju. Jest zmaganiem. Niekiedy jest to walka ze zniechęceniem, z rutyną, z poczuciem bezsensu. Mojżesz na wzgórzu nie odpoczywał. On walczył, tak samo jak Jozue na dole w dolinie.
Jezus w Ewangelii opowiada nam przypowieść, która na pierwszy rzut oka może wydawać się wręcz gorsząca. Mamy tu wdowę, postać bezbronną, pozbawioną w tamtej kulturze jakiegokolwiek wsparcia, i niesprawiedliwego sędziego, który „Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi” (Łk 18,2). Kobieta uparcie przychodzi i domaga się sprawiedliwości. Jest natrętna i męcząca. Sędzia w końcu ulega – nie dlatego, że poruszyło go sumienie, ale żeby mieć święty spokój. Jezus stawia prowokacyjne pytanie: „Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie?” (Łk 18,6-7). Jezus nie porównuje Boga do niesprawiedliwego sędziego, lecz używa argumentu „o ileż bardziej”. Jeśli nawet zepsuty do szpiku kości urzędnik uległ pod naporem prośby, to „o ileż bardziej” kochający Ojciec wysłucha swoich dzieci! Pułapka polega na tym, że często myślimy o Bogu właśnie jak o tym sędzim. Myślimy, że naszym „naprzykrzaniem się” musimy Go do czegoś zmusić, przełamać Jego opór, niejako „ugiąć” Jego wolę. To jest kompletnie fałszywy obraz Boga i modlitwy.
Więc dlaczego Bóg każe nam czekać? Może właśnie dlatego, że w tym czekaniu, w tym zmaganiu, dzieje się z nami coś bardzo ważnego. Może ta długa modlitwa w jakiejś intencji jest nam potrzebna nie po to, by zmienić decyzję Boga, ale by zmienić nas samych? Czasem modlimy się latami o coś, co wydaje nam się szczytem szczęścia i niezbędnym warunkiem naszego życia. A po latach, w tej wytrwałej modlitwie, odkrywamy, że to wcale nie było nam potrzebne, że goniliśmy za iluzją. Wytrwałość w modlitwie jest szkołą dojrzewania naszych pragnień. Oczyszcza intencje, odsiewa chwilowe zachcianki od tego, co naprawdę jest dobre i prowadzi do zbawienia. To trochę jak z rzeźbiarzem, który uderza dłutem w kamień. Z boku wygląda to jak niszczenie, ale on po prostu usuwa to, co zbędne, by wydobyć ukryty w bryle kształt. Nasza wytrwała modlitwa pozwala Bogu usuwać z naszych serc to wszystko, co jest niepotrzebne, by wydobyć z nas obraz Jego dziecka.
Jeśli chcesz zostać sportowcem, nie wystarczy jeden trening. Potrzebujesz setek godzin na siłowni, na bieżni, w bólu i pocie. Jeśli chcesz nauczyć się grać na pianinie, potrzebujesz tysięcy godzin ćwiczeń, powtarzania tych samych gam i pasaży. Czy ktoś powie, że to nie ma sensu? Rozumiemy, że wytrwałość buduje, kształtuje i rozwija. Wytrwałość w modlitwie to duchowy trening. To czas, w którym budujemy „kondycję” wiary. To właśnie w tych momentach, gdy chce nam się wszystko rzucić, gdy czujemy pustkę i oschłość, nasza wiara dojrzewa, przechodzi próbę i staje się mocna.
Ale skąd czerpać do tego siłę, skąd brać motywację? Z niezwykłą pomocą przychodzi nam św. Paweł, pisząc do Tymoteusza. Daje mu fundamentalną radę: „Trwaj w tym, czego się nauczyłeś i co ci zawierzono (…)” (2 Tm 3,14). Trwaj! Nie odpuszczaj. Trzymaj się tego, co jest pewne, co jest fundamentem. A co jest tym fundamentem? Pismo Święte. To nie jest po prostu zbiór starych opowieści. Apostoł Narodów mówi jasno: „Wszelkie Pismo od Boga jest natchnione i pożyteczne do nauczania, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości” (2 Tm 3,16).
Jakie to proste, a zarazem genialne! Gdy opadają nam ręce w modlitwie, gdy nie wiemy, co powiedzieć, gdy czujemy pustkę – mamy sięgnąć po Słowo Boże. Ono jest pożyteczne „do nauczania” – pokaże nam, kim jest Bóg i kim my jesteśmy dla Niego. Jest pożyteczne „do przekonywania” – gdy zwątpienie podkopuje naszą wiarę, ono da nam argumenty i pewność. Jest pożyteczne „do poprawiania” – gdy błądzimy, ono jest jak lustro, które pokazuje nam prawdę o naszych grzechach i złych pragnieniach. I wreszcie, jest pożyteczne „do kształcenia w sprawiedliwości” –prowadzi nas, jest naszym duchowym GPS-em. Wytrwałość w modlitwie musi karmić się Słowem. To Słowo jest jak ten kamień, na którym usiadł Mojżesz, gdy opadał z sił. To Słowo jest jak Aaron i Chur podtrzymujący nasze ramiona. Ono sprawia, że nasza modlitwa nie staje się pustym monologiem, ale żywym dialogiem z Bogiem.
Jest jeszcze jeden, może najtrudniejszy, ale i najpiękniejszy wymiar tej prawdy. Czasem prosimy o coś dobrego, szlachetnego, a Bóg nam tego nie daje. I tu z pomocą przychodzi obraz mądrego rodzica. Małe dziecko może z płaczem prosić o paczkę zapałek, bo fascynują je płomienie. Czy dobry ojciec mu je da? Nigdy. Nie dlatego, że jest okrutny, ale właśnie dlatego, że kocha i wie, że dziecko zrobiłoby sobie krzywdę. My wobec Boga jesteśmy takimi dziećmi. Prosimy Go o rzeczy, które wydają nam się dobre, ale On, widząc całą naszą przeszłość, a także przyszłość, wie, że przyniosłyby nam one duchową szkodę. Jego milczenie, Jego odmowa, jest wtedy najwyższym aktem miłości i troski. Zaufać, że Bóg wie lepiej, to szczyt dojrzałości w wierze. Bóg nie jest automatem z łaskami, lecz Ojcem, który wychowuje do wolności i miłości. A to jest proces, który wymaga czasu i właśnie wytrwałości.
Skomentuj artykuł