Dziad i baba na Camino - odc. 5

(fot. Xenius/flickr.com)
Jolanta Watson

Coś za coś. Rano kawę musiał zastąpić sok pomarańczowy. Kuchnia znajdowała się po drugiej stronie ogrodu klasztornego, w budynku głównej albergi, do której od naszej strony prowadziła dość skomplikowana droga. Wczoraj wieczorem było tam tłoczno. Nasza grzałka jeszcze raz potwierdziła swoją bezużyteczność, toteż pozostała na półce w Trinidad de Arre.

 

Rozdział V Trinidad de Arre - Obanos


Ale nic to. Do Pampeluny tylko pięć kilometrów, tam napewno napijemy się kawy.

Idziemy. Wiedzieliśmy, że jest to pora święta narodowego i że będzie dużo turystów, dlatego wyszliśmy wcześnie, aby z rana przejść przez miasto. Im bliżej przedmieść, tym gęściej zaparkowane samochody, a w niektórych śpiący ludzie. Mijamy jakiś duży park. Na trawie pokotem leżą osoby w niemiłosiernie utytłanych, kiedyś białych strojach. Niektórzy mają jakieś koce, maty, śpiwory. Ci, którzy jeszcze trzymają się na nogach wyraźnie mają z tym trudności.

Czujemy, że znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu, ale podążamy za znakami. Wkrótce zrobiło się tak tłoczno, że nie dało się dostrzec znaków. Dotarliśmy do katedry, ogrodzona, zamknięta.

Nieco dalej koncentrowałam się już tylko na tym, aby tłum nas nie rozdzielił. Mamy tylko jedną komórkę. Pod nogami ślisko, ulica mokra mimo pięknej pogody, intensywny zapach piwa i uryny.

Góry śmieci i odpadków. Idziemy na oślep z tłumem. Przed nami plecak. Pielgrzym! O, i drugi.

Oni też zgubili drogę, ale znają hiszpański. Pytają, ludzie patrzą na nas dziwnie, zaraz przepędzą byki! Próbujemy się wycofać pod prąd. Jest policjant. Trasa Camino będzie otwarta za półtorej godziny, zamknięto ze względu na bezpieczeństwo. Musimy czekać, albo wrócić i obejść miasto obwodnicą i potem postarać się trafić na szlak. Jest nas czworo, troje nie widzi możliwości przeżycia półtorej godziny w tym '' zapachu''. Policjant wskazał nam ogólny kierunek na obwodnię i życzył ''Buen Camino''. Idziemy, Meksykanka Emita, Belg Eric i my.

Nie tak wyobrażałam sobie Pampelunę. Ale ludzie naokoło wygladają na szczęśliwych.

Emita pyta o drogę co kawałek uzyskując sprzeczne instrukcje. Eric kieruje się własnym nosem.

Jesteśmy na obwodnicy, idziemy we właściwym kierunku, ale najważniejsze aby trafić na żółte strzałki. Widzę bar. Marzę o kawie, ale teraz lepiej trzymać się w grupie. '' Let's stop at a bar '' , zaproponował Erik. Dzięki. Wypiłam dwie filiżanki kawy i poczułam się świetnie. W barze oczywiście telewizor i obraz tego, co na żywo dzieje się tam, skąd właśnie wyszliśmy. Inny obraz.

A potem szczęśliwie trafiliśmy na szlak. Szliśmy jeszcze jakiś czas razem, zanim Eric przyspieszył, Emita zwolniła i jakoś wszystko wróciło do normy.

W Cizur Menor odpoczeliśmy przed albergą Kawalerów Maltańskich. Cieńkie, lekkie izomaty przydają się gdy chce się na chwilę ''wyprostować gnaty''. W naszym przypadku piętnastominutowy odpoczynek na leżąco i bez butów okazywał się doskonałym sposobem na szybką regenerację sił. Nadeszła Ulrike, przemiła Niemka, która poznaliśmy w Roncesvalles.

Też nocowała w Trinidad de Arre. Wyszła na szlak późno, dwie godziny po nas, nie miała żadnych problemów na odcinku wiodącym przez Pampelunę.

Podchodzimy pod łańcuch Gór Przebaczenia. Widzimy dwie ścieżki, jedną w górę, drugą prosto.

Wybieramy tą na wprost , bo łatwiej . W oddali podążają pielgrzymi, którzy zdecydowali iść pod górę. Śpiewamy ''Ty pójdziesz górą , a ja doliną...''. Tam gdzie nie byliśmy pewni słów troszeczkę improwizowaliśmy, ale co to szkodzi. Tak jak przypuszczaliśmy, po pewnym czasie obie ścieżki zbiegły się w jeden szlak.

Widoki piękne. Jakoś nie przeszkadzają nam wiatraki. Wydaje mi się, że są dobrze wkomponowane w krajobraz i są oznaką kompromisu między przyrodą i postępem cywilizacyjnym. Edowi kojarzą się z baletem.

Na przełęczy pomnik pielgrzyma. Dużo ''starych znajomych''. Wszyscy robią zdjęcia, my też.

Wieje, mimo to odpoczywamy chwilę. Ani śladu obwoźnej kawiarni, szkoda.

Zejście w dół strome i męczące. W wiosce poniżej bar, ale nie było nic do jedzenia, wypiliśmy tylko sok i skorzystaliśmy z toalety. W następnej wiosce bar z menu pelegrino. Rzuciliśmy się na jedzenie. Niech ma ingeks glikemiczny jaki chce, pochłonę wszystko. Swoją drogą, mięso można wybrać, frytki występują z założenia w każdym menu. I biała bułeczka. Za to ensalada miksta - doskonała. Po obiedzie wstąpiły w nas nowe siły, więc oczywiście, że nadrobimy te kilka kilometrów i odwiedzimy Eunate. I oczywiście, że było warto. Piękna bryła kościoła, samotna, bez balastu miasta, wprawia w zadumę. (Tak jak nasza katedra w Tumie.)

Mała alberga completo, nie miało prawa być inaczej. Po dłuższej przerwie idziemy dalej, do Obanos. Na początku drogowskaz, potem znaki w dużej odległości. Rozwidlenia dróg, trochę niepewności. Być może znowu dodaliśmy sobie drogi. Na koniec górka. Oj, to już koniec moich możliwości na dzisiaj. Wreszcie alberga, wchodzimy, są wolne miejsca. Duża, wieloosobowa sala jest już pełna, nas skierowano do sympatycznego, ośmioosobowego pokoju. Oprócz nas sami Węgrzy. Po raz pierwszy kolejki do urządzeń sanitarnych, ale niezbyt długie. Chyba mam dziś kryzys. Kładę się do łóżka i nie wstaję na wieczorną mszę. Tylko raz.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dziad i baba na Camino - odc. 5
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.