Dziad i baba... z Navarette do Azofry
Na skraju Naverette, obok parkingu, podszedł do nas człowiek ubrany na sportowo, ale zdecydowanie nie pielgrzym, około czterdziestki . Wyjaśnił, iż chciałby poćwiczyć swój angielski i ma nadzieję spotkać native speakera.
Czeka w tym miejscu codziennie, potem wraz z odpowiednim pielgrzymem przemierza osiem kilometrów do Ventosa i wraca autobusem, lub piechotą na skróty.
Do usług, I'm an American, odparł Ed. I tak Hiszpan Alex przewędrował z nami kawałek Camino.
Wysłałam SMSa do Ani - "Tata naucza". Otrzymałam odpowiedź - "Cały tata".
Przeznaczenie, czy też mamy wypisane na twarzy "Nauczyciele"?
Alex jest bezrobotny. Pracował w fabryce, którą zamknieto. To wspaniale, że nie załamał rąk, lecz stara się wykorzystać możliwości, które są. Od niego dowiedzieliśmy się o kradzieży Codex.
Callixtinus chociaż sądziłam wtedy, że to jakaś kaczka dziennikarska. Alex sam nigdy nie przeszedł Camino. Mieszka na szlaku i nie widzi potrzeby pielgrzymowania. Za to zbiera informacje i chce napisać przewodnik. Powodzenia, Alex.
Idziemy, idziemy... pogoda wymarzona, ciepło, nie gorąco. Alex mówił, że trafiliśmy na wyjątkowo mało upalny lipiec. Wokół nas sceneria jak z filmu ''Zorro''. Śpiewamy "Tam na meksykańskim szlaku, gdzie kowboje biją się ...". Czego to człowiek nie pamięta z dzieciństwa.
Przed nami dziwna budowla, jakby duży kamienny ul. Dobre miejsce do odpoczynku. Z bliska widzimy, ze ów ul ma lokatora. Ni to hippis, ni to pielgrzym. Bardzo miły. Serwuje przybyłym pielgrzymom lemoniadę i przygrywa na gitarze. Nieźle, '' Summer Time'' na przykład. Zastanawiałam się, czy zostawić mu jakieś euro, czy się nie obrazi. Nie obraził się.
Alberga w Azofra to luksusy. Boksy dwuosobowe, funkcjonalne prysznice, duża kuchnia i jadalnia, ogród z fontanną i blisko do sklepu. Dużo znajomych, jest i Emita. Mały Miguel już nie szokuje, a jego starsze rodzeństwo wita nas jak rodzinę. Na biurku hostalero stoją butelki z lokalnym winem w cenie kilku euro.
Kończyliśmy obiad, gdy do jadalni wszedł.....nasz wczorajszy problemowy rodak. Z ręcznikiem przewieszonym przez ramię podszedł do automatu telefonicznego i udawał, ze wrzucił monetę, po czym domagał się od hostalero zwrotu straconych pieniędzy przeklinając co drugie słowo. Gdy tylko się oddalił Ed zwrócił się do Emity z prośbą o tłumaczenie i przedstawił hostalero wczorajsze zajście. Okazało się, że osobnik jest znany w okolicy. Krąży i próbuje żerować na pielgrzymach.
Jakiś mężczyzna postarał się stanowczo, a dyskretnie przekonać typa, aby opuścił albergę. Taki typ doskonale wie, ile może, aby nie dać się aresztować.
Poszliśmy do kościoła. Dzisiaj mszy nie będzie, jest generalne sprzątanie.
Ed kupił butelkę wina. Usiedliśmy w ogrodzie pod figowcem. Zaprosiliśmy Johna Lenona na lampkę wina. Rozmawiamy o francuskich piosenkach, Edith Piaf, Charles Aznavour, Gilbert Becaud....
Przy stoliku obok grupa pielgrzymów zorganizowała wspólną kolację. Jakby z pod ziemi pojawił się typ, wesoły, czarujący, rzucający po kilka słów w każdym języku świata. Stał tak długo, aż został zaproszony do stołu. Nie wiem, czy wulgaryzm zaczynąjacy się na k.... jest zrozumiały we wszystkich językach, nie wiem, czy innym ludziom przeszkadza tak bardzo jak mnie. W każdym razie poczułam, że muszę przeprosić i odejść.
Jak przekazał mi Ed, po moim odejściu John Lenon radził, abym po powrocie z Camino udała się do nauczyciela Zen, aby pomógł mi "oddalić się od problemu". Ed, pytam, czy aby twoja siostra-buddystka nie jest od Zen? Nie. A od czego jest? Ed nie pamięta, nie zna się na buddyzmie, ma dość problemów z katolicyzmem. I zasnął, a więc oddalił się. Po prostu wino.
Skomentuj artykuł