Jak zmienić własną parafię? Mam dwa niezbędne pomysły
Z mojego bywania w parafialnym kościele wynoszę doświadczenie braku życia. Zaryzykuję ocenę, że spotykam się tam z brakiem wiary, po prostu.
Ludzie przychodzą, siadają w ławkach - miejsca jest sporo, spokojnie wystarcza dla każdego, kto chce usiąść.
Potem słuchają kazania o tym, jak powinien wyglądać dobry związek małżeński, o tym, że ludzie dzisiaj pobierają się późno albo wcale; najpierw chcą zdobyć awans zawodowy, mieszkanie itp., a o małżeństwie zamierzają pomyśleć dopiero wtedy, jak już będą mieli to wszystko.
A to przecież powinno być odwrotnie - zamożność, awanse zawodowe, mieszkanie i inne dobra powinno się gromadzić wspólnie, będąc małżonkami - słychać z ambony. Średnia wieku osób słuchających tego kazania sięga sześćdziesiątki. Kaznodzieja orientuje się w pewnym momencie, że trafia kulą w płot, więc co drugie zdanie dodaje: wy to już wiecie. Ale kazania nie zmienia, brnie dalej.
Do kogo to mówi? Kogo te słowa mają zbudować, wzmocnić w wierze? Trudno stwierdzić. Ale jeszcze bardziej smutne jest to, że prawdopodobnie niewielu z obecnych na tej mszy świętej postawiłoby podobne pytania. Przyszli… w sumie nie wiem, dlaczego.
Opowiem o dwóch momentach, kiedy doświadczyłam przejawów życia w moim parafialnym kościele. Jeden z nich wydarzył się już parę lat temu.
"To pani czytała? Bardzo mi się podobało"
Przed wieczorną niedzielną mszą świętą wyszedł ksiądz i zwrócił się do obecnych z pytaniem, czy ktoś by przeczytał czytania. Wtedy w parafii bywałam bardzo rzadko, więc uznałam, że miejscowi mają pierwszeństwo. Poza jedną dziewczyną, nikt się jednak nie zgłosił. Podniosłam się więc i podeszłam do tej dziewczyny i księdza, który nas instruował, które czytanie czytamy, gdzie się mamy ukłonić itd.
Potem ona przeczytała pierwsze czytanie, a ja drugie. I podczas tego mojego czytania wydarzyła się rzecz niesamowita - z ambonki widziałam, jak ludzie w kościele się budzą. Naprawdę, zapanowało poruszenie. Chyba po raz pierwszy od nie wiem jak dawna, naprawdę usłyszeli słowa Pisma czytane w liturgii. Przepraszam, ale miałam skojarzenie z pewną sceną z drugiej części Władcy Pierścieni.
W tej scenie król Rohanu Theoden siedzi na swoim tronie pogrążony w letargu, niemal uśpiony, przygnieciony przez depresję, lęki i bezsilność. Nagle pojawia się Gandalf Biały, który budzi go z tego letargu i król w jednej chwili odzyskuje siły, podnosi się z tronu i staje na czele swojego ludu, by poprowadzić go na wojnę przeciwko Sauronowi. Podobne przebudzenie zapanowało wtedy w kościele. Po mszy, kiedy już wychodziliśmy z kościoła, podeszła do mnie dziewczynka, miała może ze 13 lat i powiedziała: to pani czytała? Bardzo mi się podobało.
Nadmienię, że nie czytałam, stojąc na głowie, nie klaskałam przy tym uszami, ani nie śpiewałam operowym sopranem. Czytałam po prostu tekst ze zrozumieniem. I spoglądałam od czasu do czasu na tych, dla których czytałam. To wszystko. Naprawdę, tak niewiele czasem trzeba.
Żywy człowiek spotkał w kościele żywego człowieka
Druga sytuacja zdarzyła się niedawno, w tym samym parafialnym kościele. Znak pokoju przekazuje się tu najczęściej poprzez skinienie głową z bezpiecznej odległości, najlepiej w niecałkiem określonym kierunku. Jeśli już wyciągniesz do kogoś rękę, to napotkasz zwiędnięty nadgarstek i wzrok odwrócony gdzieś w bok, żeby - broń Boże! - nie spojrzeć mi w twarz.
Otóż zdarzyło się ostatnio, że w ławce przede mną siedział mężczyzna, w wieku raczej rzadko widywanym w moim parafialnym kościele, bo po 30-stce. Do tego przystojniak. Na znak pokoju odkiwnął głową na kiwnięcia sąsiadów, a potem odwrócił się za siebie i napotkał mnie. A ja wyciągnęłam do niego rękę i uśmiechnęłam się, mówiąc: pokój z tobą. Jakbyście widzieli tę radość na jego twarzy! Żywy człowiek spotkał w kościele żywego człowieka! Taka radość!
Uśmiechnijmy się do siebie
Ostatnio kolega mówił mi, że przeprowadza taki eksperyment - uśmiecha się do ludzi na ulicy. I był szczerze uradowany, że to działa - ludzie odwzajemniają jego uśmiech. Ja też to robię, od dawna. I też mam takie doświadczenie, że to działa. Czasem nawet jest zabawnie, bo odnoszę wrażenie, że ktoś oduśmiechuje się do mnie i jednocześnie szuka nerwowo w głowie: skąd ja ją znam?
Że to niewiele wywołać uśmiech na twarzy drugiego człowieka? Wybudzić choć na chwilę z letargu?
Może i niewiele. Mnie wystarcza. Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili.
Tekst pochodzi z bloga niebodlagrzesznikow.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł