Puste dłonie Benedykta XVI
W związku ze złożeniem urzędu, którego dokonał Benedykt XVI, w naszych mediach zaroiło się od wielu komentarzy, niektórzy nawet już w dniu abdykacji poczęli przedstawiać stosowne podsumowania ośmioletniego pontyfikatu.
Ich jakość jest powalająca - jeden z publicystów zauważył, że z pontyfikatu zapamiętamy tylko tyle, że papież sam odszedł ze Stolicy Piotrowej; jeszcze inny publicysta skwitował, że papież nie rozumiał homoseksualistów. Dużo by można cytować, ale po co, skoro w tego typu recenzjach wielkość pontyfikatu mierzy się stosunkiem do homoseksualistów, no, ewentualnie kwestią ulżenia biednym księżom i zniesienia celibatu, przyzwoleniem na używanie przez katolików prezerwatyw (co niektórzy, to już widzieli ów wątek między wierszami w wywiadzie "Światłość świata"), no i jeszcze nie zapominajmy o wyświęcaniu kobiet. A tymczasem słyszymy, że papież był konserwatystą, że nic nie zrobił, że nie rozumiał dzisiejszych czasów.
Zadziwia, kiedy autorem jednego z takich komentarzy jest guru polskich publicystów - świadczy to albo o chorobliwym tupecie, albo o faktycznej niewiedzy dotyczącej chociażby intelektualnego dorobku kard. Ratzingera, a później Benedykta XVI - jego książek, encyklik czy nawet środowych katechez. Nie chcę jednak podejrzewać dziennikarza o tak wielką ignorancję, pozostaje trzecie "albo" - niezawinione niezrozumienie Kościoła i powołania Biskupa Rzymu, o czym słów kilka.
Po pierwsze. Cechą wspólną komentarzy, które negatywnie oceniają pontyfikat, jest spojrzenie na Kościół jako - li tylko - instytucję. Dużą, największą instytucję na świecie - szarganą skandalami (pedofilia, pieniądze, zdrady). Chrześcijanie nazywają to po prostu grzechem, który zawsze był i będzie w Kościele i żaden, nawet najświętszy papież, tego nie zmieni. Kościół jednak, oprócz tego, że jest wspólnotą grzeszników, jest też święty, nie dzięki swym zasługom, ale dzięki łasce Chrystusa, o której można powiedzieć - posługując się metaforą Orygenesa - że jest jak księżyc jaśniejący odbitym światłem słońca, gdyż dzięki niej Kościół jaśnieje odbitym blaskiem obiektywnej świętości Chrystusa.
Po drugie. Jeżeli na Kościół i posługę Piotra patrzymy z punktu widzenia wiary, to nie do przyjęcia jest ocenianie pontyfikatu w kontekście jakichś spektakularnych wyczynów i wydarzeń. Kościół nie jest prywatnym biznesem, który ma się rozwijać i przynosić zyski. Zadaniem Kościoła jest trwać przy Chrystusie jako Jego oblubienicy i głosić światu Dobrą Nowinę. Tylko takie - i aż takie - kryterium powinno być skalą do oceniania pontyfikatu Benedykta XVI. To kryterium przekracza jednak perspektywę publicystów i wszystkich innych krytyków, dla których obraz Kościoła jest tylko horyzontalny.
Trzeba również zauważyć, że pokusa takiego spojrzenia nie jest nowa - na pustyni Chrystus był kuszony, aby kamienie pozamieniać w pyszne bochenki (por. Łk 4, 3). Oj, byłoby bardzo spektakularnie! Na krzyżu też był kuszony - to dopiero wyłoby widowiskowe - zejść z krzyża i wybawić samego siebie (por. Mk 15, 30). Mógł, a jednak wybrał drogę uniżenia i haniebnej śmierci. Dlaczego? W odpowiedzi przychodzi mi na myśl inny fragment Biblii: "Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas" (2 Kor 4, 7).
Podczas swojego pontyfikatu Ojciec Święty stawał przed Bogiem z pustymi rękoma (por. ks. J. Szymik, "Plan maksimum"), był Jego pokornym sługą - jego posługa dla świata była "aktem wskazania" na Tego, który jest najważniejszy. "Instytucja" papiestwa nie jest po to, aby zadowalać świat, zasługiwać na jego uznanie, ale by wskazywać światu na Prawdę, nawet, jeśli trzeba za to zapłacić negatywnym wizerunkiem Watykanu.
Ojciec Święty nie skupiał uwagi na sobie, lecz na Tym, któremu służył; jego zdrowie jak gliniane naczynia było kruche, a dłonie puste, jednak swoją łaską - jak kosze w trakcie rozmnożenia chleba - napełniał je i umacniał Chrystus.
Po trzecie wreszcie. Wkrada się myślenie marketingowe - wielkie jest to, co się dobrze sprzeda, o czym napiszą w gazetach, powiedzą w telewizji; im więcej skandalu, tym więcej sławy. Cicha, codzienna służba, rzetelne wykonywanie swoich obowiązków jest już nudne. Potrzeba nam bodźców i czegoś "ekstra" w tej naszej szarej codzienności, która trąci kieratem. Podobne myślenie wchodzi tylnymi drzwiami do Kościoła, próbuje się nawet włamać do praktyki życia duchowego. Ci, którym "zależy" na Kościele, są zaniepokojeni malejącą liczbą wiernych, malejącą liczbą powołań, wzrostem zrzucanych sutann, rozbitych małżeństw… Oni wiedzą, jak zażegnać kryzys. Tyle, że rozwiązanie problemu nie tkwi w postulatach, o których wspomniałem na początku. Ono tkwi w nawróceniu i pogłębionej "komunii", relacji z Chrystusem, która u każdego z nas jest słaba i która posiada dwa znamiona: "wierność" i "wytrwałość"; na pewno nie pomoże jej szukanie blichtru, czy manipulowanie religijnymi emocjami. Doskonale wyczuł to Psalmista: "Panie moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza. Izraelu, złóż w Panu nadzieję odtąd i aż na wieki!" (Ps 131).
Ps. A, z okazji Wielkiego Postu, wszystkim "mądrym" znawcom pontyfikatu Benedykta XVI proponuję posypanie głów popiołem, czyli… więcej pokory.
Skomentuj artykuł