Odwyk od internetu pokazał mi, jak szatan wodzi mnie na pokuszenie

(fot. depositphotos.com)
Agata Rusek / dobrawnuczka.blog.deon.pl

Od jakiegoś czasu praktykuję więc wyłączanie się z sieci w okresach urlopowo-świątecznych. Po to, żeby otrząsnąć się z wirtualnych złudzeń i przywrócić równowagę w sercu.

Po świątecznym detoksie internetowym (polecam, polecam) trudno mi wrócić do codziennego korzystania z dobrodziejstwa sieci. Jakoś to, co się w niej znajdzie, bardziej mierzi i nuży niż na finiszu 2019.

Godziny spędzone na rozmowach, kolędowaniu i – tak! – spaniu, przynoszą więcej pozytywnej energii i inspiracji. I wyraźniej dostrzega się też to, ile internet zabiera czasu. Nawet jeśli nie ma się konta na facebookach ani innych instagramach.

FOMO (lęk przed odłączeniem od internetu) dla każdego

DEON.PL POLECA

Daleka jestem od demonizowania internetu – nie po to zdecydowałam się prowadzić bloga, by wymachiwać tu werbalną szabelką i dołączać do chóru wieszczów końca ludzkich relacji. Odwyk od sieci pozwala mi jednak każdorazowo zauważyć, że w tym obszarze bardzo łatwo zły wodzi mnie na pokuszenie. Nawet bez funkcjonowania w mediach społecznościowych daję się przecież mamić wizjami wirtualnego życia, które dość skutecznie fałszują obraz rzeczywistości i sączą w nasze głowy nierealne pragnienia i wymagania.

Z uporem maniaka codziennie pozwalam przytępiać swoją wrażliwość i empatię lekturą wiadomości z kraju i ze świata. A chociaż skrupulatnie omijam podłe treści i staram się wnieść w internetowe odmęty jak najwięcej dobra, to przy okazji bezwiednie daję się uwieść złodziejowi czasu. Często wpadam w pułapkę myślenia, że coś „muszę przeczytać” lub „muszę napisać”. W takich momentach otrzeźwia mnie myśl, że Pan Jezus wcale nie powiedział: „Błogosławieni, którzy klikają dobre komentarze, albowiem ich słowa raj wypełniać będą”.

Od jakiegoś czasu praktykuję więc wyłączanie się z sieci w okresach urlopowo-świątecznych. Po to, żeby otrząsnąć się z wirtualnych złudzeń i przywrócić równowagę w sercu. Bo pokusa mylenia życia prawdziwego z wirtualnym jest u mnie nieustająca. Taki odwyk każdorazowo uciera mi nosa. I daje poczucie wolności. Świat się nie kończy, gdy o czymś nie przeczytam, a ludzkość nie ucierpi, gdy się nie wypowiem. Co więcej – doświadczenie walki z chęcią bycia online, pokazuje mi, co faktycznie mną rządzi i pozwala przemyśleć, jakie rzeczy mają dla mnie znaczenie.

Często wpadam w pułapkę myślenia, że coś „muszę przeczytać” lub „muszę napisać”.

Kiedy bardziej zadzieje się Ewangelia: gdy poczytam dziecku na dobranoc czy gdy zamieszczę nowy wpis na blogu?

Świat to zapach, smak i dźwięk

Świąteczne wyłączenie z wirtualnego świata i oderwanie od codziennej gonitwy zrobiło mi przede wszystkim miejsce na spotkania z drugim człowiekiem. Realne – to znaczy: twarzą w twarz. Nie tylko z bliskimi, ale także ze znajomymi i z zupełnie obcymi ludźmi. To pozwoliło mi kolejny raz doświadczyć, jak wygodne i złudne (!) są kontakty z bliźnim w przestrzeni online. Pewnie, że sieć daje ogromne możliwości komunikacji i poznawania drugiego człowieka, ale nie ułatwia mierzenia się z tym, że ludzie są różni i różnie mogą reagować na nasze poglądy na świat i daną rzeczywistość.

Różnie mogą pachnieć, różnie wyrażać swoje emocje, różnie postrzegać mnie i moje wybory. Zresztą, to żadne odkrycie, że o wiele trudniej rozmawiać z mlaskającą, przygłuchą Babcią, która cierpi na Alzheimera niż wysłać jej nawet najmilszego mejla. Tylko znowu to irytujące pytanie: w którym przypadku ma większą szansę zadziać się Ewangelia?

Jak usłyszeć Słowo, kiedy nikt nie głosi

W liturgii ostatnich dni raz po raz wybrzmiewa Janowa konstatacja: „Na początku było Słowo…”. Oprócz całego potencjału teologicznego, jaki to zdanie niesie, każdorazowo przypomina mi ono, że komunikacja od zarania dziejów jest Bożym Darem. Podobnie jak oddech naturalnym, a przez to może zbyt rzadko docenianym. Pamiętam, jak wielkim odkryciem było dla mnie stwierdzenie, że Słowo Boże należy czytać na głos, bo Ono ma być przede wszystkim usłyszane. Jako człowiek uwielbiający słowo pisane, muszę się więc bardzo pilnować, by to, co mam dobrego do powiedzenia, było w pierwszej kolejności usłyszane, a dopiero później przeczytane. Stąd często zadaje sobie pytanie: kiedy ostatni raz powiedziałam moim Najbliższym, że ich kocham? A czy przyjaciele, znajomi, koledzy w pracy, sąsiedzi też wiedzą o tym, że są dla mnie ważni?

Chociaż Pan Jezus osobiście nie napisał ani jednego słowa, nie zostawił listów ani komentarzy do swoich wyborów, to Jego życie było najbardziej życiodajnym Słowem

Te myśli wracały do mnie jak mantra podczas świątecznych spotkań. Odbyliśmy wiele ciekawych i dobrych rozmów, ale znowu: przede wszystkim – różnych. Niektóre były zupełnie swobodne, niosące radość i pobudzające do myślenia, a niektóre jakby wymuszone, takie w których trudno znaleźć wspólny temat, a wątki urywają się po wypowiedzeniu kilku kurtuazyjnych fraz. Nie tyle nawet trudne, co … męczące. Bo nie trzeba mieć z kimś na pieńku, by mieć wrażenie, że mówimy w dwóch różnych językach i nie jesteśmy w stanie się porozumieć. Wystarczy, że przy wigilijnym stole spotka się wujek, który wierzy, że Ziemia jest płaska z bratanicą, której bliższe są bardziej oświeceniowe poglądy na świat. Jak w takiej sytuacji znaleźć wspólną płaszczyznę porozumienia?

„Przed wszystkim jest Słowo”

Jak? No cóż. Mogę tylko podzielić się odpowiedzią, którą sama nieustannie odkrywam – SZUKAJĄC i to najlepiej U ŹRÓDŁA. Dobrej woli, pokory, miłości. Łatwo chlapnąć językiem: „Bzdury opowiadasz!”, a jeszcze łatwiej przestać się odzywać i schować za parawanem uprzejmej obojętności. Trudniej usiąść przy stole z sąsiadem, z którym łączy człowieka tylko płot, zmielić w ustach pomruki niezadowolenia, gdy zacznie litanię do wszystkich klęsk świata i pozwolić się do końca wypowiedzieć. A potem nie oceniać, tylko powiedzieć coś, co go podniesie na duchu. Ludzki język jest w tym kontekście mocno ograniczony.

Ewangelia św. Jana w przekładzie Romana Brandstaettera rozpoczyna się od słów „Przed wszystkim jest Słowo”. Szalenie ujmuje mnie takie tłumaczenie. Wskazuje ono, że Boga nie ogranicza przecież ani czas, ani przestrzeń. Jego Słowo nie tyle „było”, co „jest”. Nieustająco aktualne, nieustająco potężne, nieustająco dające życie. Słowo, którym mogę się karmić ja, mogli się karmić moi pradziadkowie i ich pradziadkowie. Słowo, którego nie ogranicza żadna litera.

U progu nowego roku sobie i Wam życzę więc tylko jednego. Byśmy raz po raz przypominali sobie, że chociaż Pan Jezus osobiście nie napisał ani jednego słowa, nie zostawił listów ani komentarzy do swoich wyborów, to Jego życie było najbardziej życiodajnym Słowem, jakie poznała historia ludzkości. Karmmy się tym na potęgę, a z całą pewnością zarówno świat wokół nas, jak i nasza międzyludzka komunikacja będą lepsze i bliższe Niebu.

Agata Rusek - zawodowo związana z osobami starszymi, od 5 lat koncentruje się raczej na młodszych pokoleniach (czyt. jest mamą trójki szkrabów).

Tekst pochodzi z bloga dobrawnuczka.blog.deon.pl.

Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Odwyk od internetu pokazał mi, jak szatan wodzi mnie na pokuszenie
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.