Boże Narodzenie w obozie Stutthof nad Bałtykiem. Chwila nadziei pośród morza lęku i tęsknoty
W mroku niemieckiego obozu położonego nad Morzem Bałtyckim dla wielu więźniów to były kolejne święta Bożego Narodzenia. Jednak Ignacy Janiak trafił do KL Stutthof 28 października 1944 roku. Dwa miesiące później napisał do żony gryps, który szczęśliwie do niej trafił, choć wiele ryzykował każdy więzień nielegalnie wysyłający korespondencję z obozu – czytamy w książce Sylwii Winnik „Moc truchleje. Święta w cieniu wojny. Historie wigilijne 1939–1945”.
„Moja najukochańsza!” – zwrócił się do niej. Pisał, że w święta dwa dni odpoczywali. Pracy było mniej, bo Niemcy sami też chcieli świętować. Wspominał więźnia, który już szósty raz spędzał tu Boże Narodzenie. Swoim doświadczeniem dodawał na pewno otuchy szczególnie takim więźniom jak Ignacy, którzy pierwszy raz oddzieleni od rodziny musieli przeżyć święta w nieludzkich warunkach.
„W niedzielę przed obiadem ogólne sprzątanie i czyszczenie, po południu każdy zużytkował czas dla siebie. Niektórzy choinkę stroili. Wieczorem po kolacji, krótka przemowa naszego starszego, potem krótkie kazanie jednego księdza no i śpiewanie kolęd aż do późnego. Wszystkie naturalnie po polsku”.
Nie dano więźniom do jedzenia nic poza tym, co na co dzień, więc bardziej doświadczeni wiedzieli, że muszą sami zorganizować żywność, by choć udawać, że to już święta. Zrobili więc zbiórkę produktów, ale wszystkiego było zbyt mało, by napełnić żołądki. Wielu głodowało w Wigilię tak samo jak każdego dnia. Kto mógł i miał coś do jedzenia, gościł u siebie w baraku kolegę, który jeść nie miał co. Jedzenie było liche – w niedzielę kapusta, w pierwszy dzień świąt kasza manna rzekomo na mięsie, w drugi dzień podobnie – i nie napełniło brzuchów.
Paczki uratowały więźniom święta: przynajmniej w te kilka dni mogli zjeść więcej i urozmaicić smak. Tak, stół dla niektórych był bogato nakryty. Było coś na słodko i na tłusto – co cenne, bo dodawało sił. Choć mroku nie brakowało, czułe były wzajemne życzenia i wypowiadane słowa. Każdy myślami wracał do domu i to było jedyne, co dobrego można było dla siebie zrobić. Myśleć po polsku, o Polsce i o rodzinie. Poniedziałek, wspominał Ignacy, był dniem wolnym od zajęć. Udało mu się nawet po południu pospać – wszak był wygłodzony i wyczerpany kilkumiesięczną ciężką pracą.
Cenny był też list, który otrzymał od rodziny: Ignacy stwierdził, że najbardziej brakowało mu właśnie bliskich. Pisał w liście: „Wyliczyłem sobie, wystawiłem sobie w wyobraźni każdą Waszą czynność. Byłem z Wami w kościele, w domu, na przechadzce. Miejmy jednak nadzieję, że ta tułaczka wnet się skończy i wrócę do Was na zawsze. Cieszy mnie bardzo, że Krysia jest w domu, jesteście teraz wszyscy w domu i starajcie się tak pozostać aż do mego powrotu. Dbajcie o swoje zdrowie, a wszystko jakoś dobrze będzie […]. Wszyscy liczyliśmy na to, że wojna skończy się do gwiazdki, a to pewnie jeszcze długo potrwa. Pewnie wiosna nadejdzie […]”.
Na Nowy Rok życzył zdrowia, by skończyły się udręki i by los znów połączył ich jako rodzinę. Pozostał w obozie do końca, do maja 1945 roku.
Święta Bożego Narodzenia w 1939 roku minęły w ogromnym przygnębieniu. Jedzenie niczym nie różniło się od tego codziennego: królowały woda i brukiew. Były to jednak dni wolne od pracy. Próbowali śpiewać kolędy, ustawili nawet choinkę. Kapo, który był dobrym człowiekiem i czasami ich ostrzegał przed esesmanami, powiedział trzem Niemcom, którzy przyszli z zapytaniem, czy potrafią śpiewać po niemiecku, że tak. Dzięki temu dali im spokój.
Ignacy z kolegami zaśpiewali Cichą noc. Byli zadowoleni. Niektórzy potajemnie grali w karty, niektórzy czytali gazetę, a jeszcze inni prali lub cerowali podarte ubrania. Wiadomości ze świata przenikały do obozu dzięki przemyconym gazetom i więźniom przybywającym w nowych transportach. Gazety zostawiali starzy Niemcy pracujący na swoich gospodarstwach rolnych. Czasem gazetami owijali jedzenie.
„Puch śnieżny otulił całą ziemię. Czarne baraki obozu jak wtulone w miękkość śniegową chciały ukryć przed oczami ludzi nędzę, tęsknotę, głód i rozpacz. Parę metrów od baraków miarowo skrzypiały buty wachtującego postena. Plamy światła […] od latarń grały barwnymi gwiazdkami i raziły spłakane źrenice. Gwiazdka! To święto radości! To święto wzbudzające gorętsze i radośniejsze bicie serca. To święto rodzin” (Cytat na podstawie wspomnień Marii Pitery, t. 3, Muzeum Stutthof – przyp. red.).
Ale w sercach więźniów nie było ani radości, ani spokoju. Na usta cisnęła się kolęda. Chcieliby ją zaśpiewać donośnie, by sam Bóg ich usłyszał. Choć On przecież słyszy nawet szept. Tymczasem trzeba zacisnąć zęby. Ocierać łzy. Po polsku nie wolno wypowiedzieć ani słowa, najlepiej, żądaliby esesmani, w swoim rodzimym języku nie myśleć. Mówienie po polsku mogło się skończyć batami lub inną karą.
Fragment pochodzi z książki "Moc truchleje. Święta w cieniu wojny. Historie wigilijne 1939–1945"
Skomentuj artykuł