Bez oddechu

(fot. michael.heiss / flickr.com)
Ks. Sławomir Szczepaniak

W świecie, w którym zanikła zdolność argumentowania własnych przekonań i poglądów, sumienie stało się słowem-wytrychem, mogącym usprawiedliwić wszystko.

"Nic bardziej zwierzęcego
niż czyste sumienie
na trzeciej planecie Słońca."
Wisława Szymborska

Przy Niskiej wsiadł do autobusu niepozorny staruszek. Portki związane w pasie sznurkiem wisiały na nim jak na wieszaku. Kufajka okrywała przygarbione plecy. Mruczał pod nosem, że od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego mieszka na ulicy. Nie wiem doprawdy, kiedy po raz ostatni mógł być w łaźni… Wtuliłem twarz w szalik. Szukałem jakiegoś okna. Zawiesisty odór napełnił cały autobus. Nie można było przed nim uciec ani się skryć. Zaraz też pewna kobieta z najbardziej uprzywilejowanego miejsca wstała i zaczęła dobijać się do kabiny kierowcy: "Niech pan coś zrobi, proszę go wyrzucić! - krzyczała. - Nie można jechać w takim smrodzie! Przecież pan od tego jest. My tu płacimy!". Kierowca nie był jednak skłonny wesprzeć pasażerskiej inicjatywy. Kobieta sięgnęła zatem po ostateczny argument: "Pan nie ma sumienia!". "To pani nie ma sumienia - spokojnie odpowiedział kierowca. - Przecież to też jest człowiek!"

Ta scenka uświadomiła mi, jak bardzo zmanipulowane jest dziś pojęcie sumienia. W świecie, w którym zanikła zdolność argumentowania własnych przekonań i poglądów, sumienie stało się słowem-wytrychem, mogącym usprawiedliwić wszystko. Z przerażeniem słuchałem lekarzy zebranych na konferencji etycznej na Uniwersytecie Jagiellońskim, którzy jak mantrę powtarzali: "Trzeba postępować zgodnie z sumieniem!". Rozpatrywanie każdego problemu etycznego kończyło się taką właśnie konkluzją. Jeśli sumienie jest ostatecznym wyznacznikiem ludzkiego działania, to nie ma już etyki, nie ma możliwości mówienia o dobru, bo każdy ma jakieś własne dobro, do którego dąży. Nasze postępowanie staje się całkowicie irracjonalne, ponieważ nikt nie jest w stanie wytłumaczyć, czym właściwie owo sumienie miałoby być.

DEON.PL POLECA

Odcięta pępowina

W księdze Mądrości Syracha czytamy, że Bóg "stworzył człowieka i zostawił go własnej mocy rozstrzygania" (Syr 15,14). Nie żeby Go człowiek nie obchodził czy żeby Stwórca chciał utrudnić mu życie. Stało się tak, abyśmy w sposób pełny pojęli, że jesteśmy Jego dziećmi.

Co z tego wynika? Przede wszystkim - że nigdy nie będzie nam dane złapać oddechu. Nigdy nie będziemy mogli powiedzieć sobie: "zrobiłem wszystko, co miałem zrobić". Wciąż zmuszeni jesteśmy rozstrzygać i nikt nas z tego obowiązku nie zwolni. Co i rusz stajemy wobec nowych problemów, nowych konfliktów, nowych decyzji, których nie powinniśmy podejmować w samotności. By wybrać w sposób odpowiedzialny, zapytajmy: "Panie Boże, w jaki sposób w tej sytuacji, w tym konkretnym momencie, mogę żyć przymierzem z Tobą? Co mam zrobić, żeby się Ciebie nie wyprzeć?". W takim to codziennym rozstrzyganiu, dokonującym się w zaciszu naszych sumień, realizuje się życie prawdziwie ludzkie. Dlatego Chrystus mówi: "Wejdź do swej izdebki i zamknij drzwi". Tą izdebką jest właśnie sumienie.

Sumienie to najbardziej intymne centrum człowieka; miejsce ciszy, w którym człowiek jest sam i w którym Bóg do niego mówi, w którym go wzywa i napomina. Ojciec Święty Jan Paweł II powtarzał, że sumienie jest śladem stworzenia, znakiem przypominającym nam o tym, że otrzymaliśmy życie nie po to, aby żyć sami dla siebie, lecz aby żyć dla drugiego i z drugim. Skoro zaś ktoś nas stworzył, to poprzez fakt stworzenia jesteśmy z tym kimś związani. Bóg - nasze źródło - stworzył nas z miłości, a sumienie jest tego śladem, tak jak pępek jest śladem odciętej pępowiny. Sumienie jest pępkiem więzi stwórczej.

Mimo wszystko, Bóg pozostawia pewien dystans pomiędzy sobą a nami. Dystans ten, z jednej strony, rodzi w nas pragnienie, z drugiej - konstytuuje sferę wolności, pozwalając nam na zrealizowanie naszego życia. Nie jest bowiem tak, jakobyśmy chodzili z ukrytym w naszym wnętrzu, małym magnetofonem. Jakoby Pan Bóg w momencie stworzenia nagrał taśmę, włożył nam do środka i zaczął ją odtwarzać, a my - tylko realizowali ową instrukcję… Nic z tych rzeczy. Sumienie nie jest prostym zapisem prawa Bożego, lecz śladem Jego obecności, wezwaniem do tego, kim dopiero mamy się stać.

Wszystko albo nic

Boże wezwanie jest zazwyczaj bardzo ogólne. Chociaż bowiem wszyscy powołani jesteśmy do świętości, to trudno nam rozpoznać to powołanie w konkretnych wyborach, które napotykamy na swej drodze. Najchętniej wręcz oddzielilibyśmy od siebie dwie rzeczywistości: idealną rzeczywistość kościelną, w której jest nam dobrze i w której czujemy się wezwani przez Boga, oraz prozaiczną rzeczywistość życia codziennego, tak bardzo niedoskonałą, w której nasze powołanie przestaje nas zobowiązywać.

Od czasu do czasu miewamy nawet poczucie, że w momencie, w którym podejmujemy nasze powszednie role i zadania, w pewnym stopniu zdradzamy tamto wspaniałe wezwanie, które usłyszeliśmy w kościele. Rysują się wtedy przed nami dwie, równie ponure, możliwości: zatracić się w uciążliwych obowiązkach i instrumentalnych dążeniach, z poczuciem, że gdzieś po drodze zagubiliśmy nasze dawne ideały i tęsknoty, albo, wręcz przeciwnie, do upadłego bronić tych tęsknot i ideałów, co sił w nogach uciekając przed codzienną rzeczywistością.

Na przyjęcie tej alternatywy nie pozwala nam nie co innego, jak właśnie sumienie. To ono wymaga, abyśmy podjęli wysiłek przełożenia owego absolutnego, doskonałego i uniwersalnego wezwania na jednostkowe wybory, przed którymi stajemy. Sumienie jest więc miejscem, w którym zadajemy pytanie o to, w jaki sposób przez nasze codzienne życie prześwituje świętość, do której zostaliśmy powołani. Nie wolno nam odrzucić ani życia, ani doskonałości. Cała sztuka sumienia - sumienia dobrze uformowanego - polega na tym, że potrafi ono połączyć jedno z drugim. Że w tym, co zwyczajne, często naznaczone utrapieniem, krzyżem, trudem, znojem - potrafi odnaleźć to, co wieczne.

Z powodu natręctwa

W naszym sumieniu doskonale odczuwamy, co znaczy "być odpowiedzialnym za drugiego". Prosty przykład: czasami, patrząc, w jaki sposób inni wypełniają swoje obowiązki, stajemy się nagle poirytowani (albo też, zależnie od naszej wrażliwości, coś zaczyna nas dusić). Dzieje się tak, ponieważ sumienie mówi nam: "No, zobacz. Jeżeli on tego nie zrobi, to będziesz musiał go zastąpić. Jesteś odpowiedzialny za to dzieło i za tego człowieka. Jeżeli on nawali, to któż inny przejmie jego zobowiązanie, jeśli nie ty?". Wtedy, żeby zagłuszyć ten głos, zaczynamy domagać się sprawiedliwości i krzyczeć, że każdy powinien robić to, co do niego należy. Gdyby tak było, wszystko znalazłoby się na swoim miejscu: nasze sumienie pozostałoby spokojne i nie zmuszało nas do podjęcia kolejnego wysiłku.

Dlatego też nierzadko próbujemy wyciszyć sumienie przy pomocy pewnej formy ideologii. Dzieje się tak, gdy usprawiedliwiamy nasze postępowanie poprzez wskazanie na ideę, która mówi, jak świat powinien wyglądać i czego w związku z tym wolno mu od nas oczekiwać. Takie postawienie sprawy zwalnia nas od wzięcia odpowiedzialności za drugiego. Nie musimy nic dla niego robić, ponieważ pod ręką mamy ideę, którą zawsze możemy się zasłonić. Z definicji musi ona być skuteczna, a jeżeli okazuje się, że nie jest, to znaczy, że ludzie nie nadają się do jej realizowania.

My jednak zostaliśmy powołani nie do ideologii, lecz do odpowiedzialności. Podjąć odpowiedzialność za drugiego, to ponieść na własnych barkach jego słabość, jego niedoskonałość. Jest pewien piękny fragment Ewangelii, w którym Chrystus opowiada przypowieść o człowieku nachodzącym po nocy swojego przyjaciela. Puka on do zamkniętych już drzwi i woła: "Daj mi chleba, bo przyszedł do mnie znajomy, którego nie mam czym podjąć". I jest powiedziane: "chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje" (Łk 11,8). W tekście greckim czytamy: "Wstanie, żeby nie ukazała się światu jego nagość". "Co takiego? - dziwimy się. - Mam teraz rzucić wszystko i zwlec się z ciepłego łóżka w ten mróz? Otwierać i pożyczać chleb, bo tamten nie umiał sam zadbać o swoje sprawy?" Właśnie tak. Jeśli nie ze względu na przyjaźń, jaką go darzę, to przynajmniej dlatego, żeby nie wyszły na jaw kruchość i niemoc mojego brata.

Zwróćmy uwagę i na to, że Chrystus przychodzi właśnie w tym celu, żeby nie ukazała się nasza słabość, nasza bezradność w realizowaniu dobra. Przychodzi, aby swoją miłością zasłonić naszą niemoc, aby ukazać nam drogę do prawdziwego życia. Przypowieść o natrętnym przyjacielu jest piękna, ponieważ nie jest zbudowana na poczuciu sprawiedliwości, zgodnie z którym każdy ma to tylko, na co zasłużył - i koniec. Przeciwnie, pokazuje ona, co to znaczy "wziąć odpowiedzialność za drugiego", wziąć ją w sytuacji, która nie jest idealna i której nie tworzyliśmy od początku.

Splamione i zakneblowane

Gdybyśmy wciąż żyli w raju, sumienie nie byłoby nam do niczego potrzebne. Przed upadkiem nasi rodzice postrzegali rzeczy takimi, jakimi widział je Bóg. Dopiero na skutek grzechu pierworodnego postrzeżenie to stało się osądem naszego sumienia. Poznanie, które było uczestnictwem w Bożym planie, ustąpiło miejsca poznaniu, dla którego punktem odniesienia jesteśmy my sami. I tu napotykamy prawdziwe niebezpieczeństwo: jeśli nasze sumienie będzie odcięte od Bożego zamysłu, to popadnie w ryzyko popełnienia błędu. Bóg może dokonać przemiany człowieka, ale pod warunkiem, że człowiek zdecyduje się odpowiedzieć na Jego wezwanie.

W momencie, w którym poznaliśmy dobro i zło, wszystko zaczęliśmy odnosić do siebie. Chcemy być sobą, pragniemy rozwijać swoją indywidualność. Głos sumienia nie pozwala nam jednak ulec pokusie narcystycznego zwrócenia się do wewnątrz. Bywa, że staje się on wręcz napastliwy, jak w przypadku młodego człowieka, który spędza pod prysznicem całe godziny, ponieważ nie może wyzbyć się poczucia, że jego ciało jest zbrukane. Dlatego też nierzadko staramy się zakneblować swoje sumienie bądź je oszukać. W jaki sposób? Istnieją przynajmniej trzy strategie. Ponieważ sumienie jest przede wszystkim wewnętrznym dialogiem, symulującym nową pozycję względem siebie i innych, pierwszą z nich będzie "niezrozumienie" owego głosu. Druga strategia polega na zagłuszaniu go własną piosenką: "Nie mogę się przecież nadstawiać, żeby mnie inni nie zjedli", "Jeśli teraz się wycofam, wyjdę na wariata". Jest wreszcie i strategia trzecia, odwołująca się do opinii i sposobu postępowania innych ludzi.

Cóż wobec tak potężnych przeciwników może uczynić sumienie? Związane, zakneblowane, zmiażdżone… Czy jest jakaś szansa na to, żeby je ożywić, wzmocnić?

Zapewne każdy z nas miał kiedyś styczność z długim, nawiniętym na wałek ręcznikiem, znajdującym się przy wyjściu z publicznej toalety. Gdy chcemy wytrzeć weń mokre ręce, niemal zawsze okazuje się, że jest pognieciony. Jak gdyby poświadczał, że przed nami był tu ktoś, kto myślał tylko o sobie i swoim komforcie. Cóż począć? Ciężko wzdychając, przesuwamy rolkę i znajdujemy kawałek czystego płótna. Wycieramy dłonie, gasimy światło, wychodzimy. A gdyby tak spróbować postąpić inaczej?

Kiedyś, przed wyjściem z toalety, pociągnąłem ręcznik po raz drugi, żeby zostawić dla kolejnego gościa choć trochę czystej przestrzeni. Czy w ten sposób zmieniłem świat? Nie, to jasne. Być może dałem jednak posłuch mojemu sumieniu, które zawsze upomina się o miejsce dla innych. Nie to bowiem o nas stanowi, co nam ono mówi, lecz to, w jaki sposób na ów głos odpowiadamy. A przecież nieraz brzmi on tak obco.

Ks. Sławomir Szczepaniak (1963) jest doktorem filozofii, duszpasterzem przy kościele św. Marcina. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Współpracuje z Université Paris Est. Stały współpracownik kwartalnika "Kontakt".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bez oddechu
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.